Powrót od zdrady

Czterdziestolatek, w krótkiej przerwie po powrocie z pracy do domu, a przed położeniem dzieci spać, wychodzi do sklepu po drugiej stronie ulicy, po piwo. To takie typowe. Czterdziestolatek współczesny, który spóźnił się ze spłodzeniem dzieci, i dlatego ciągle jeszcze nadzoruje ich wieczorne mycie, a potem opowiada im historie przed snem, albo czyta. Który mentalnie tkwi dwadzieścia lat wstecz, choć jego styl życia od dawna wskazuje na czterdzieści. Pomieszanie chłopca i zmuszonego do symulowania dorosłości – męża, ojca, kierownika, słowem – faceta w średnim wieku.

Wychodząc do sklepu nagle czuje zapach jesiennego powietrza, które niepostrzeżenie napływa skądś. Chyba między drzewami; i jakby wychylało się spomiędzy źdźbeł trawy, z bruzd gleby; czai się, choć już jest, ale nieśmiało. Wilgoć jesieni, ta sama, teraz już ciemno o dwudziestej, w świetle lampy ulicznej, na skarpie lśnią koleiny drogi do domu. To nie kostka brukowa, tak popularna, oczywiście wśród tych, którzy mogą wybulić trochę kasy. To ziemia, matka zapomniana, dlatego tak lśni, mokra, w świetle zwykłej lampy. Lśni nieziemsko, śni ziemsko; i padają na nią dżdżyste kropelki, więc śni mocniej.

Jesienne kałuże, chłód i wilgoć, matka zapomniana ziemia, byli przyjaciółmi samotności, dopóki nie zostały zdradzone. Starych przyjaciół zostawia się, zyskując nowych; bezlitosne prawo, na które tylko wzruszyć ramionami. Przepraszam was, bo wspierałyście mnie, żyłem z wami, lecz także marzeniem. Teraz spełnionym, i zapomniałem o was.

Białystok, budowa nowej dzielnicy w miejscu starej

Jonasz z Niniwy

Oto film powstały na warsztatach artystycznych Zatonie 2012. Jestem z nim związany nie tylko tym, że podczas jego kręcenia panowała świetna, luźna i pełna wolności atmosfera, ale i tym, że potem spędziłem nad nim, wraz z przyjacielem Michałem, pełne dwa weekendy, nie wychylając nosa zza drzwi mieszkanie i zza monitora komputera. Nie licząc samotnych godzin poprawek, renderowania, ciągłego oglądania 🙂

Film miał swoją premierę w ostatnią sobotę w kinie Rialto w Poznaniu. Oto zdjęcie z premiery – za chwilę odsłoni się ekran i zobaczymy nasze „dzieło” 🙂

Premiera

A oto i sam film

Niecodzienność chyba

Jedziemy z Sarą na rowerze. Albo może z Beniaminem? Chyba tak, z Beniaminem. Jadąc od rynku w stronę stacji kolejowej droga spada w dół. Jest tam skrzyżowanie, pod koniec górki. Beni jedzie przede mną, a ja patrzę, jak samochody i motocykle śmigają przed nami przez skrzyżowanie we wszystkie jego strony. Myślę, że jadą stanowczo za szybko, około 90, a przecież to miejsce niebezpieczne. Zastanawiam się, jak tamtędy przejedziemy, bo szaleńcy jadą nieprzerwanym strumieniem. I rzeczywiście, nie mogę wprost uwierzyć w to, co widzę, ale nagle wyprzedza nas niski motor z ogromną, szeroką oponą z tyłu, jadąc z szaleńczą prędkością napotyka przed sobą samochód, który zjechał na drugą połowę jezdni. Jest za późno, bo cokolwiek zrobić, motor wbija się w maskę, motocyklista jak wyrzucony sprężyną kręci w powietrzu opętańcze młynki, i leci dalej, spadając pod pawilonem handlowym. „Hamuj!” krzyczę do Beniamina (czy może Sary, już sam nie wiem), widzę, że hamuje jak może najlepiej, ale w końcu dociera do motocyklisty i przewraca się o niego.

Gdy dojeżdżam na miejsce wypadku, ludzie z auta już naciągają na niego od przodu jakąś opończę. Zastanawiam się dlaczego, przyglądam się, a auto przypomina starą drewnianą łódź, z odpadającą czerwoną farbą, i teraz – rozbitym dziobem. „To pewnie dlatego…” myślę. Podchodzę do kobiety i chłopaka z motocykla – okazuje się, że jechało nim dwoje. Ruszają się, podnoszą, mówią, że nic im nie jest. „Ale proszę państwa, warto zgłosić się do szpitala na badania, to może być tylko złudzenie” – mówię. Nie za bardzo reagują.

Opera Krakowska

Nagle jestem w centrum miasta, chyba Krakowa, przy Plantach. Jest noc, zdaje się, że wyszedłem właśnie z pracy. Ale puszczam sms do domu, że przyjdę później, bo idę z grupą do klubu.

Klub nie był w piwnicach, wprost przeciwnie – na jakimś piątym piętrze budynku. Niski strop, miękkie kanapy, układ pomieszczenia – w kształcie litery T i jedno okno wychodzące teraz w ciemność. Są tam różni ludzie, m.in. blondynka o ciepłym, wzbudzającym zaufanie głosie z miłą modulacją. Przysiaduję się to tu, to tam, w końcu patrzę na zegarek – jest dwudziesta druga. Czas iść, nawet niektórzy wychodzą, ale mnie jakoś nie do wyjścia, zastanawiam się, dlaczego. Może dlatego, ze blondynka nie zamierza wychodzić? „No bez przesady” – myślę, wychodzę w końcu, schodzę schodami w dół, ale okazuje się, że są dwie klatki schodowe – jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet, bo to najwyraźniej jest akademik. Ja oczywiście mylę klatki, ale zaraz pokornie wracam do męskiej. Im bliżej wyjścia – jest coraz zimniej, niepokoi mnie to, bo jestem przecież jeszcze chory. Wreszcie spostrzegam powód – mam na sobie tylko w koszulkę i slipki. „O kurcze, reszta ubrania została chyba w klubie, przy wieszaku”, wracam tam, a tam ciemno, ale ktoś jest i rusza się. Wzdragam się, bo mam wrażenie, że zaraz zobaczę w ciemności nagie ciała, ale kiedy wzrok przywyka okazuje się, że nie – siedzą przy stolikach i jedzą coś jak grysik albo kleik, z czegoś jak drewniane, okrągłe deski do krojenia. I wtedy chyba się obudziłem.

Czy moje codzienne życie nie jest na tyle ciekawe, by wreszcie we śnie dało mi spokój.

Niech…

Niech deszcz "nawałnica" spadnie dziś na mnie, zanim usnę. Nie miałbym nic przeciwko, by krasnoludki poskakały teraz po mnie, śmiejąc się i klaszcząc, i żeby pomknęły gdzieś w dal, gdzie ścigałaby ich tylko moja myśli, towarzysząc im, podskakując i śmiejąc się również. Ciało (po rumuńsku: trup), blade i workowate, mogłoby zostać na miejscu, wszystko jedno, niech robi, co chce, nawet jeśli niczego nie chce…

Nawałnica

Gdzieś, chyba w górze, ogromna kropla nadyma się,
uczepiona spustu tonącego w ciemności, i gdy jej miara nadejdzie, pęka,
rozpryskuje w niepoliczonych okruchach, z których każdy staje się skwapliwie i zręcznie podobieństwem matki. Spadając w dół tupią o
asfalt, armia biegnących krasnoludków: klaszczą i skaczą, bo właśnie
ulica jest pusta. To dżdżysty wieczór.

– I oto, proszę państwa! zbliżamy się do jednego z nich, właśnie
przycupnął na skraju drogi tuż tuż przy krawężniku, jest wyraźnie
zmęczony, oddycha ciężko, lecz uśmiecha się, podchodzę właśnie do niego z
mikrofonem, zaraz będę mógł zadać pierwsze pytanie: Witamy na
Ziemi! Jak się pan czuje?
– Wspaniale.
– Tylko pogratulować! Może kilka słów dla naszych słuchaczy, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak tam na górze?
– Ciemno.
– Tak, to zrozumiałe, o tej porze dnia, w zasadzie nocy. To może kilka
słów na temat naszej obecnej sytuacji, na pewno pan wie, Euro 2012…
– Nie.
– Nasza rodzima drużyna poradziła sobie ostatnio nieźle, tak, wiemy,
państwo jesteście internacjonalni, ale w końcu wylądowaliście u nas…
– Człowieku, daj mi spokój.
– A kilka słów o sytuacji ekonomicznej, to na pewno odbiło się echem – Hiszpania słabo, Grecja idzie do urn, u nas reformy kontynuowane…
– Czyżby? Nie jestem w temacie.
– To może chociaż krótkie podsumowanie sytuacji politycznej?
Ludek sztywno podniósł się, ugiął raz jedną, raz drugą nogę, podskoczył z wysiłkiem raz i drugi, trzeci… rozkręcił się jakoś i w podskokach dołączył do swoich kolegów.
– Dziękuję za rozmowę! A teraz przekazuję głos do studia. Dalsze wiadomości.

Wieeeelka matka

Agregat za oknem umilkł (ten z wpisu tutaj). Dziś brzmiał jak z Odysei Kosmicznej 2001, dźwięk zwiastujący zbliżanie się tajemnicy.

Gdzieś, chyba w górze, ogromna kropla nadyma się, uczepiona spustu tonącego w ciemności, i gdy jej miara nadejdzie, pęka, rozpryskuje w niepoliczonych okruchach, z których każdy staje się zręcznie i skwapliwie podobieństwem matki. Spadając w dół tupią o asfalt, armia biegnących krasnoludków: klaszczą i skaczą, bo właśnie ulica jest pusta. To dżdżysty wieczór.