Syn Antka

Syn Antka ma dziewięć lat. Matka nauczyła go czytać, najpierw przez to, że sama czytała mu na dobranoc, a potem dawała synowi książeczki. Teraz synek czyta sam, zaczytuje się komiksami, a już najbardziej w serii noszącej tytuł „Dziennik cwaniaczka”. Syn Antka czyta nawet podczas rodzinnego obiadu, a próby oderwania od niego książki kończą się awanturą.

półka z książkami

Wczoraj Antek nie wytrzymał. Był niedzielny wieczór, kiedy jego syn przypomniał sobie o lekturze „Szewczyka dratewki”. W dodatku nie okazał żadnej skruchy, a nawet czuł się usprawiedliwiony, ponieważ w domu i tak nie ma „Szewczyka…”. Przecież w niedzielę biblioteka jest zamknięta, a było za późno, by dzwonić do kolegów. Antek zagryzł zęby widząc, jak jego syn, z bezwzględnym spokojem, sięgał znów po cwaniaczka. Antek dopadł komputera i przeszukując internet znalazł dwie wersje lektury, dwóch różnych autorów.

– Masz, teraz przeczytasz dwa razy więcej – burknął ojciec i podsunął je pod nos chłopakowi. Nie poszło łatwo, ale po pierwszej fali pretensji synek zabrał się do czytania.

Nie minęło pół godziny, jak ojciec zobaczył, że lektura leży odłogiem, a cwaniaczek zniknął z półki. Przemierzając mieszkanie dotarł do ubikacji, w której paliło się światło, zaś drzwi nie można było otworzyć.
– Co z lekturą? – zapytał ojciec.
– Przeczytałem – odpowiedział głuchy głos.
Antek znieruchomiał.
– Wychodź.
– Chwila.

Po chwili stało się jasne, że syn naprawdę przeczytał „Szewczyka…”, nawet obie wersje, nawet ze zrozumieniem. Antek zamyślił się.
– Przynieś mi wszystkie odcinki cwaniaczka – powiedział – mam coś dla ciebie.
– Co??
– Książki, które kupiła ci mama.
– Jakie??
– A takie.

Antek wyciągnął dwa tomiki: „Kim byli bracia Wright” oraz „Maria Skłodowska-Curie”. Chłopak jęknął.
– Konfiskuję cwaniaczka do czasu, aż przeczytasz te dwie.
– Ale dlaczego?!
– Żebyś sobie zrobił przerwę. I żadnych innych książek. Jak dla ciebie to po trzech dniach będziesz je mieć za sobą.
– A chociaż mogę „Magiczne drzewo”?
– Drzewo też nie. Nie ma dyskusji.
Chłopak powlókł się do swojego pokoju. Po godzinie Antek zerknął przez drzwi i widział, że chłopak czyta.

Następnego dnia, po powrocie z pracy Antek zobaczył pytający wzrok dzieciaka:
– Mogę cwaniaczka?
– A co z tamtymi książkami?
– Przeczytałem.
– Nie wierzę.
– Naprawdę.

Kilka szybkich pytań nie pozostawiło wątpliwości, chłopak przeczytał i nawet wiedział, co czytał. Słowo się rzekło, cwaniaczka trzeba było zwrócić. Niosąc książki do pokoju syna Antek szedł na sztywnych nogach. Potem, kiedy usiadł w kuchni, miał wrażenie, że dzieje się coś dziwnego. Obie książki miały po sto stron. Prawda, że dużą czcionką, było też trochę obrazków, ale bez przesady. Antek obliczał szybko, kiedy chłopak wrócił ze szkoły, minus czas na obiad, do teraz, to tylko kilka godzin. Czyli średnie tempo czytania… To było przerażające. „Co robić, co dalej?” Antek myślał gorączkowo. Jednego był pewien, na cwaniaczku jego syn nie może skończyć…

Opowieści na dobranoc

Włączy film o Drugiej Wojnie Światowej. Ta myśl trzymała Mariusza przy życiu, w dobrym nastroju. Choć była już szesnasta, to piętrzył się jeszcze przed nim stos zadań i wiedział, że z pracy nie wyjdzie przed dwudziestą pierwszą. Ale potem, w domu, w łóżku, tuż przed snem – nadejdzie chwila odprężenia.

Na youtube znalazł Mariusz całą serię filmów pt. World War II in color. Tylko prawdziwe ujęcia, nakręcone w tamtym czasie, na które teraz, komputerowo, nałożono kolor. Hitler w kolorze wygląda jednak inaczej, bardziej prawdziwie i wstrząsająco. Zwłaszcza kiedy przemawia stojąc ponad niezliczonym tłumem. A jest właśnie szczyt kryzysu, jedna trzecia Niemców straciła pracę, ludzie śpią na ulicach, szaleje inflacja. Czerwone sztandary ze swastykami, eleganckie mundury, ład, porządek, szyk, potęga, wszystko to, czego brakowało ludziom. Za chwilę pojawią się monstrualne krążowniki i pancerniki, i okręty podwodne które będą postrachem Atlantyku i prawie rzucą Anglię na kolana.

Albo ten film o próbie atomowej na atolu Bikini. Z planowanych trzech wybuchów nuklearnych zrealizowano dwa. Skażenie wody i otoczenia stało się katastrofą, z którą nie umiano sobie poradzić. Jakiś amerykański biznesmen wykorzystał słowo „bikini” do nazwy nowego stroju kąpielowego, bo wywoływał „piorunujące wrażenie”.

Mariusz przypomina sobie film o najeździe hitlerowców na Związek Radziecki. Stalin do końca nie wierzył, że to się stanie. Kilka lat wcześniej wysłał własną, doświadczoną kadrę oficerską, do gułagów. Jej miejsce zajęli młodziki, którzy nie wiedzieli, co to walka. Gdyby nie jesienne deszcze i błota, a potem sroga rosyjska zima, Niemcy zdobyliby Moskwę.

Jest godzina siedemnasta i Mariusz jedzie tramwajem na ostatnie zakupy. Potem musi zrobić zestawienie faktur, ułożyć je według zamówień i zapotrzebowań, sprawdzić artykuły i podpisy, przygotować papiery na jutro, do księgowości. Zamyśla się i widzi w wyobraźni, jak Amerykanie lądują w Normandii, podczas Operacji Overlord. Hitler spodziewał się inwazji pod Calais, ale Alianci nie dali mu tej satysfakcji. Zresztą zmylili go, bo nawet przez radio posyłali fałszywe meldunki, że niby tam będą uderzać.

Jeszcze tylko trzy godziny, myśli Mariusz. Znajomy Michał, który jest psychologiem, przestrzegał Mariusza przed oglądaniem takich opowieści przed snem. Ale trudno mu się powstrzymać. Zresztą oglądał już filmy o kosmosie, fizyce kwantowej i geograficzne. Fajne były, ale nie robiły takiego wrażenia. Może jeszcze te o Trójkącie Bermudzkim albo UFO, tylko że ich jest mało i często są po prostu dziecinne. Wrócił więc do tych z Hitlerem i Stalinem.

Baba w tramwaju

W tramwaju, przy oknie, siedzi kobieta. Nie, to dziewczyna. Ale raczej kobieta. Kobieta czy dziewczyna? Zależy, gdzie popatrzeć. Jak na twarz – dziewczyna. Jak na resztę – kobieta.

Kobieta to mało powiedziane. Wręcz – baba. Albo ktoś, kto za parę lat, najwyżej dziesięć, będzie babą. Twarz zwiastuje jakie to było, jeszcze do niedawna, małe, niewinne dziewczątko. Aż tu nagle, może w pół roku, może w osiemnaście miesięcy, wyrosły nogi jak u koszykarki, ręce wyciągnęło z ramion, teraz rozłożystych. Uda i kolana ledwo się mieszczą między rzędami siedzeń. Dobrze, że siedzi, gdyby stanęła, niektórzy mogliby się przestraszyć.

W dłoni trzyma smartfon, przed twarzą. Obejmuje długimi palcami jak odnóża tarantuli. A twarz ciągle niewinna, duże oczy i wystające kości policzkowe nie pasują. Nie pasują do reszty, jeszcze nie pasują. Ona jeszcze nie wie, co się stało. Może zaczyna się orientować dopiero. Powoli odkrywać, co ją czeka. Los baby. Jakby się nie starała, jakie by nie miała gołębie i dziecięce serce, będzie babą i już. Ludzie ją nauczą. Bez wyjścia. Wystarczy, że będą musieli patrzeć na nią z dołu.

Nienawidzę

Niewiele jest rzeczy, których nienawidzę. Zwykle to kwestia chwili – gdy coś mnie trafi, nienawidzę, ale to dosłownie minuty, potem przechodzi. Ale teraz wygląda groźnie. Może to jednak trwała, ukryta nienawiść, tłamszona i uspokajana, ale jednak prawidzwa?

Miałem zatytułować ten tekst „nienawiść”, ale od razu przyszło mi do głowy, że „nienawidzę” będzie brzmiało lepiej, bardziej bezpośrednio, konkretnie, dosadnie. I przysporzy mi więcej czytelników. „Nienawiść” – to brzmi jak rozprawa moralno-filozoficzna, kto chciałby taką czytać? Zaś „nienawidzę” – to zwiastuje konkret, kawał życia, może nawet poleje się krew.

Otóż – nienawidzę mojej drogi do pracy. Już dziś myślę o jutrzejszym dniu ze wstrętem. Nie chodzi o pracę, tylko o samą drogę. Koszmar. Paskudztwo.

Drepczę na przystanek. Patrzę, jak odjeżdża bus, a kierowca nie reaguje na moje machanie ręką. Nie reaguje, bo busy zatrzymują się tylko na przystankach, a ja właśnie się spóźniłem. Dlatego nie próbuję już machać dłonią, patrzę bezsilnie, jak mnie mija. Myślę, że kierowcy przecież mnie znają, jeżdżę często, mogliby się zatrzymać i bez machania. A ja, w rewanżu, po uiszczeniu opłaty, nie czekałbym na wydanie biletu.

Ale kierowcy nie są tak domyślni. Może tylko niepewnie zerkają na mnie zza kierownicy, kiedy idę ulicą, czy nie zacznę machać. Waham się. Jeśli machnę niepewnie, wyjdę na idiotę. Jeśli machnę wyraźnie, a bus nie stanie, będę jeszcze większym idiotą. Dlatego idę dalej, bus mija mnie, pięćdziesiąt metrów dalej czeka na mnie pusty przystanek.

Wiem, że za dwadzieścia minut przyjedzie trzydziestoletni mercedes. Znam jego twarde zawieszenie. Można zapomnieć o czytaniu podczas jazdy. Po czterdziestu kilometrach, będę głębokimi haustami wciągał powietrze i łapał równowagę, stając na płycie dworca. A zanim dojadę, czeka mnie jeszcze ryneczek w miasteczku, po drodze, wybrukowany byle jak kostką. Przeklęta moda skrzyżowała się tu z małomiasteczkowym bylejactwem. Stary mercedes podskakuje i kołysze się jak na sztormowych falach.

Przez czterdzieści kilometrów wyobrażam sobie, że w plecaku mam kanapki i mapę Tatr. I nie jadę do pracy, tylko na żleby i turnie. Myśl ta wynagradza mi po części udręki transportu. Ach, mógłbym jechać w przeciwną stronę. Na Mazury na przykład. Wtedy w plecaku miałbym patent żeglarski i nieco więcej forsy, na wynajęcie łódki. Za przybrudzonymi szybami przesuwają się pagórki Wyżyny Krakowsko–Częstochowskiej. Gdyby choć po nich rowerem pojeździć. Co tam rowerem, mógłby być tylko plecak i koc. Co czterysta metrów przystanek i kontemplacja. Wszystko, tylko nie droga starym busem, ta sama codziennie.

Tomuś

Poznałem go na czwartym roku studiów, po wyborze specjalizacji. Był spokojny, jakby speszony, ale świetny w matematyce. Kiedy potem spotkaliśmy się po dziesięciu latach, opowiedział mi pewną historię. Historię niezwykłą, nieprawdopodobną, może głupią, absurdalną…? W każdym razie historię, w której główną rolę gra kobieta.

Spotkaliśmy się wtedy na starym mieście, na ulicy, na której kamienice z jednej strony jaśniały odnowionym tynkiem, a z drugiej – poczerniałe ściany czekały na swoją kolej. Do artclubu  schodziło się po schodkach. Była zima, śnieg i wtorek, drugi po poniedziałku najgorszy dzień tygodnia, jak na chodzenie do clubu, szczególnie zimą. Zamówił dwie szklanki piwa, były wysokie i wąskie, jedna dla mnie, druga dla siebie.

Tomuś zaczął bez wstępów, że od ośmiu lat jest żonaty i naprawdę kocha swoją żonę. Jednak w ciągu ośmiu lat nie mógł pozbyć się pewnej przypadłości – nie był w stanie namówić swojej kobiety na pójście do łóżka. No to nie było tak, że oni tego w ogóle nie robili. Robili to wtedy, kiedy ona chciała. Tomuś zresztą wyczuwał jej chęci dość dobrze, nauczył się tego w ciągu ośmiu lat, a nawet wcześniej, już po czterech latach. Tak marzył sobie, że w ciągu czterech, może pięciu lat to i ona mogłaby się nauczyć jego fazy na seks. Ale jej jakoś nie wychodziło. Może się nie starała.

Tak około piątego roku Tomuś poczuł rozdarcie. Rozdarcie, jak mu się teraz wydaje, rosło i wcześniej, ale dopiero wtedy Tomuś zdał sobie z niego sprawę. W końcu był mężczyzną normalnym i zdrowym, tylko trochę speszonym. W każdym razie zauważył, że nierzadko ma ochotę, ale na ochocie musi poprzestać, bo nic więcej nie jest w stanie zrobić. Tak, z tego wyraźnie zdał sobie sprawę.

Może z powodu rozdarcia, a może poprzez tę szczególną wrażliwość, którą zyskuje się, gdy człowiek jest rozdarty, Tomuś zaczął dostrzegać u koleżanek z pracy te momenty, chęci, marzenia, kiedy one chciały. Świetnie je wyczuwał, trzeba przyznać, więc koniec końców pozostało już naprawdę niewiele, w zasadzie nie musiał wiele robić, wystarczyło porozumiewawcze spojrzenie, drobne gesty, niby przypadkowe dotknięcie i potem wspólne kroki, w tę samą stronę. Jedno się nie zmieniło. Tomuś nie był w stanie uwieść żadnej kobiety, jeśli ona akurat nie chciała być uwiedziona.

Jak to bywa, pewien stan rzeczy nie może trwać w nieskończoność. Ta jedyna kobieta, którą kochał, dowiedziała się, zresztą po prostu wyczuła, bo kobiety czują takie rzeczy. A i mężczyźni też wyczuwają. Kończyliśmy trzecią kolejkę wysokich szklanek, gdy Tomuś opowiedział mi o tej ważnej rozmowie. Zdarzyła się wieczorem, raczej w połowie nocy, a było już nad ranem, przy stole w kuchni, na którym stały dwa zimne kubki: herbatki zielonej i herbatki z anyżem. Tomuś pił z anyżem. Ustalili wspólnie, ale mówiła tylko ona, Tomuś potakiwał: że z kobietami (innymi) koniec. Na co Tomuś zgodził się od razu. Zgodził się szybko, bo speszyła go jej wyrozumiałość, wielkoduszność kobiety, którą kochał.

Powiecie mi, że to się nie zdarza, szczególnie u kobiet, takie pobłażanie. Nie wiem, wtedy nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, bo Tomuś siedział naprzeciwko mnie, patrzył spokojnym wzrokiem, a ja wiedziałem, że jego wzrok jest przenikliwy, mimo łagodności i lekkiego speszenia. Tomuś w ogóle świetnie wyczuwał ludzkie nastroje, nie tylko kobiece. Bałem się, że zauważy, że podejrzewam, że zmyśla. Jego zmyślanie nie byłoby przecież dziwne, biorąc pod uwagę sześć pustych szklanek, jakie stały między nami.

Jak się potoczyła ta historia? Tomuś miotał się między chęcią, zniechęceniem i beznadzieją, zaczął notować dni apetytu obecnej, jedynej kobiety. Jak więzień, który na ścianie wypisuje daty. Zaczął od urodzin swojej żony, bo przypuszczał, że kiedy jak kiedy, ale wtedy powinna chcieć. Jednak nie. Dopiero następnego dnia zobaczył w jej oczach iskierki. Pojawiły się i kolejnego dnia. Przy czwartej szklance piwa Tomuś wyciągnął wyświechtany zeszyt. Otworzył go i położył przede mną. Zobaczyłem szereg liczb:

2 3 5 7 11 13 17 19 23 29 31 37 41 43 47 53 59 61 67 71 73 79 83 89 97 101 103 107 109 113 127 131 137 139 149 151 157 163 167 173 179 181 191 193 197 199 211 223 227 229 233 239 241 251 257 263 269 271 277 281 283 293 307 311 313 317 331 337 347 349 353 359

Czy wiem, o co chodzi? – zapytał mnie. Nie wiedziałem, zresztą w tamtym momencie myślenie nie było już moją mocną stroną. Zamieszałem głową nieokreślony znak w powietrzu. „To są liczby pierwsze” powiedział Tomuś. „Po trzech latach sprawdziłem, bez wątpienia. To dni pożądania mojej żony. Począwszy od daty jej urodzin. W ciągu trzech lat jest zgodność stuprocentowa. Średnio wypada więc raz na pięć dni. To nieźle, co?”

Popatrzył na mnie. Tym razem nie było w jego wzroku nic ze speszenia. Jego twarz promieniała szczęściem, szczęściem teraźniejszym i tym przyszłym, przepowiedzianym poprzez rząd cyferek.  Poczułem się, jakbym właśnie wrócił z wyprawy na Księżyc.

puste molo i kobieta

Tekst umieszczony również na blogu Patrz!

Wieszanie (prania) kontra granie (na pianinie)

Jest późno, wszystko co trzeba w ciągu dnia już zrobione. Prawie wszystko. Zostało – ćwiczyć na pianinie i powiesić pranie. Dwie rzeczy. Za którą złapać się najpierw? Zważywszy, że już niewiele zostało sił i całkiem możliwe, że w trakcie wykonywania jednej czynności okaże się, że na drugą nie starczy energii, samozaparcia, wytrwałości. Logicznie, według zasad przekazywanych przez rodziców, najpierw obowiązki, potem przyjemności. Czyli najpierw pranie. Granie na pianinie, według obecnie obowiązujących w rodzinie standardów, nie należy do obowiązków. Nieważne, że dla grającego wcale nie musi być przyjemnością.

Ale z drugiej strony granie na pianinie wymaga sporo uwagi i koncentracji. Z trzeciej strony – wieszanie prania to też nie byle co, choć tak zdarzało mu się kiedyś myśleć. Są odpowiednie zasady, szczegółowe i ogólne, zupełnie jak podczas grania na pianinie. Skarpet nie można ot tak sobie rzucić na sznurki. Nie mówiąc o majtkach, slipkach, a już spodniach czy koszulach!

Trzeba więc wybierać co spartaczyć, albo raczej wystawić na ryzyko niepowodzenia, niedorobienia. Przecież pranie, na sznurkach, jakkolwiek nie powieszone, zawsze jakoś wyschnie, prędzej czy później. A fałszywe dźwięki, zaćwiczone na klawiaturze, stawiają pod znakiem bezsensu ćwiczenie w ogóle. W pomiętej koszuli można jakoś chodzić, najwyżej trudniej ją potem wyprasować, ale przecież nic wielkiego się nie stało, zawsze można to poprawić. A takie byle jakie granie zostawia ślady na długo, na tygodnie i miesiące. Zresztą ćwiczy się po to, aby następnie zagrać koncert, a zaćwiczone błędy to wstyd o wiele większy, niż stłamszone nieco spodnie.

Tak więc – granie. Potem wieszanie. Ale ale, podczas grania mógłby całkiem zapomnieć o tym, że pranie czeka. Gdyby do rano pozostało w misce, to nie tylko nie spełniłby obietnicy: „tak, powieszę”, ale poddane w wątpliwość zostałoby również przyszłe granie. Tak więc nie można dopuścić do pominięcia wieszania prania.

Jest na to sposób. Postawić miskę z praniem na komórce, na stołku, tak, by przed pójściem spać, kiedy będzie szukał telefonu, znalazł pranie. Wtedy, choćby padał z wyczerpania (po graniu), domyśli się, z pewnością, co trzeba z praniem zrobić. Jakoś się powiesi, lepiej lub gorzej, ostatkiem sił.

Wieszając pranie zauważył, że składa się w większości z jego skarpet, koszul i tak dalej. To szczęście, pomyślał, bo w razie uwag dotyczących niedbałości, użyje argumentu, że to i tak jego ubranie, więc jakby co, to sam się będzie wstydził. Zresztą skarpet nie widać, przynajmniej na pierwszy rzut oka. A koszulę przyciśnie swetrem, wyprasuje się w drodze do pracy, tym bardziej, że w busie ścisk będzie.

Wieszając zauważył jeszcze jedno – bieliznę córki coraz trudniej odróżnić od bielizny jej matki. Po rozmiarze – stało się prawie niemożliwe. Ciekawe…

Wracając z suszarni i odkładając miskę zauważył jeszcze jedną rzecz do zrobienia dzisiaj. Dlatego czym prędzej otworzył laptopa i zaczął pisać. Na blogu. Już teraz spokojny: obowiązki najpierw, na koniec – przyjemności.

Miliony i miliardy

Najlepsze teleskopy sięgają tak daleko w kosmos, że obserwują obiekty sprzed miliardów lat. Wiek naszego Wszechświata ocenia się na niecałe czternaście miliardów – przeczytał gdzieś Leszek. Leszek nie pamięta, gdzie przeczytał o tym, ale ta cyfra zapadła mu w pamięć. Gdyby rozdzielać ją na poszczególne miliardy, to nie wydaje się tak dużo. Czternaście. Ale każdy miliard to przecież tysiąc milionów.

Liczbę „tysiąc” Leszek mógł sobie wyobrazić o tyle, że pamiętał, że chrzest Polski odbył się jakiś tysiąc lat temu. W każdym razie wydarzenie to wydawało mu się bliższe i bardziej realne, niż na przykład narodzenie Jezusa, dwa tysiące lat temu. Ale gdyby nawet pomnożyć tysiąc razy tysiąc, to mamy dopiero milion – tak sobie myślał Leszek – a gdzie tam jeszcze do miliarda.

Tak więc liczba czternaście miliardów, zapisywana krótko i zgrabnie „14 mld”, ładnie wyglądała na papierze, albo na ekranie monitora, ale nie znaczyła wiele dla Leszka. Zresztą, czy żył kiedykolwiek jakiś człowiek, który mógłby ogarnąć wyobraźnią czternaście miliardów?

W międzyczasie Leszek dowiedział się, że nie poznano planety, która miałaby warunki zbliżone do ziemskich. Na tyle zbliżone, żeby choć istniała na nich woda. A bez wody, jak twierdzą naukowcy, nie ma co oczekiwać życia, czyli choćby pół zielonego listka, nie mówiąc o jakimś komarze,  jaszczurce, tym bardziej psie, najlepszym przyjacielu człowieka. W ogóle kosmos wypełniony jest przeraźliwie zimną pustką, w której umieszczono ziejące ogniem i zabójczym promieniowaniem potwory. Czyli gwiazdy. Te, które oglądane z Ziemi migocą, wyglądają ja drobny, delikatny piaseczek, rozpylony w przestrzeni.

Leszek słyszał, że w jednej galaktyce mogą być miliardy gwiazd. A takich galaktyk są miliardy. Miliard pomnożony przez miliard – takiej liczby Leszek nawet nie umiał nazwać. Zresztą jakie to miało znaczenie. Leszek widział na filmie, że takie liczby zapisuje się matematycznie tak, że mieszczą się na bilecie tramwajowym. Krótko i elegancko.

A gdyby wziąć jedną gwiazdę, choćby tę najbliższą planety, na której urodził się Leszek. Setki takich planet utopiłoby się w dość przeciętnej gwieździe, jaką jest Słońce. Cóż dopiero sam Leszek mógłby począć w obliczu gwiazdy, skoro sam jest niedostrzegalną drobiną na powierzchni planety, na której spędzi całe życie.

Zresztą ta planeta to nic pewnego, jak dowiedział się Leszek. Życie Leszka zależy od tak wielu czynników, parametrów, że zaczęło mu się wydawać niemożliwe to, że jeszcze żyje.

Kobieta, czyli ćwiczenia z pisania, niby o niczym

Zobaczył ją w tramwaju. Nie tylko ją, oczywiście, ale ona zwróciła jego uwagę. Czarne, nieprzezroczyste rajstopy na szczupłych, bardzo szczupłych nogach. I jasny, lekko kremowy płaszczyk, związany lekko w pasie i otwierający się u dołu. No i włosy, przycięte jak u bohaterki serialu „Dempsey i Makepeace na tropie”. Całkiem podobnie przycięte. W wąskim przejściu postawiła niewielką walizkę na kółkach.

Kiedy wyskoczył z tramwaju, od razu przebiegł przez ulicę. Tam, gdzie nie wolno. Rozejrzał się wcześniej, sprawdzając, po pierwsze, czy nie ma w pobliżu policji, a po drugie, czy coś go nie rozjedzie, tramwaj, samochód lub autobus. I rowerzyści, którzy bez świateł jeżdżą bez żenady, mimo mroku.

Skrótem, pędził na dworzec. Otworzyła się przed nim przestrzeń dworcowego placu, gdy ze zdziwieniem zobaczył przed sobą lekko kremowy płaszczyk lekko otwierający się ku dołowi, szczupłe nogi i usłyszał terkot walizki na kółkach, ciągniętej szybko po granitowych płytach. Jakim sposobem go wyprzedziła, nie widział. Szła męskim krokiem, cała jej postać, od głowy, przez ramiona i tułów, unosiła się i opadała sztywno. Lekko pochylona do przodu, nie przystawała do gracji płaszczyka, czarnych nieprzezroczystych rajstop i włosów przyciętych tuż poniżej twarzy. Niesamowite, jak kobieta stojąca może różnić się od kobiety idącej, tak bardzo, że wspomnienie bohaterki Makepeace nie miało siły powrócić.

Kobieta w drodze na dworzec

Kurier, który odmieni życie

Jutro przyjedzie kurier. Kurier będzie szukał mojej dziewczyny, ponieważ do wysyłki podałem adres miejsca, w którym ona pracuje. Oraz podałem jej telefon. Dziś na telefon mojej dziewczyny przyszedł sms z wiadomością, że jutro przyjedzie kurier.

Kiedy przyjdę po pracy do domu, będzie czekać na mnie paczka. Otworzymy ją wspólnie. Bo to może być przełomowy moment w życiu członka rodziny, czyli mnie. Czyli diabetyka, potocznie nazywanego cukrzykiem. Znaczy – że mam cukrzycę. I to nie „na tabletkach”, jak się potocznie mówi, tylko „na insulinie”. Dlatego należę do elity cukrzyków.

Wszyscy cukrzycy „na tabletkach” z niepokojem myślą o tym, że kiedy będą „na insulinie”. Ale to wcale nie jest takie pewne. Lecz wystarczy tylko taka możliwość, a już ci „na tabletkach” drżą na samą myśl, że musieliby sami sobie robić zastrzyki. Tak się mówi, robić zastrzyki, ale to w zasadzie jak namalowanie kropki, długopisem, na ramieniu. Albo na udzie. Albo na brzuchu, koło pępka. Kiedyś to były naprawdę zastrzyki, prawdziwymi strzykawkami i igłami, i wcale nie jednorazowymi. Teraz to bardziej taka zabawa. Ale mimo to, „ci na tabletkach” bledną na samą myśl o niej. Niech bledną.

Robienie zastrzyków nie jest największą atrakcją cukrzyka „na insulinie”. Śmieszniejszą zabawą jest gra w kotka i myszkę. Kotkiem jest cukrzyk (w cukrzycowym slangu mówi się: słodki), a myszką – poziom glikemii. Potocznie mówiąc – ile cukrzyk ma cukru we krwi. Tego się może dowiedzieć kłując się w palec, roniąc czerwoną kropelkę (około 1 mikrolitra, w zależności od glukometru), i nakładając ją na pasek testowy. Wtedy, na ekranie glukometru wyświetla się liczba, która decyduje o dalszym życiu. Poniżej 50 mg/dl to zagrożenie utratą przytomności. Powyżej 160 – szybkie niszczenie organizmu.

Najciekawsza jest ta dolna granica. Bo glikemia waha się w ciągu dnia, zależnie od wysiłku, spożytego pokarmu, stanu organizmu (np. infekcji). Cukrzyk nigdy nie wie, jak blisko jest tej dolnej granicy. No chyba, że w oczach pojawiają mu się mroczki, ale wtedy jest już trochę za późno. Najlepiej, gdyby mierzyć cukier tak co 15 minut. Wyciągnąć pasek testowy z pudełeczka, glukometr i nakłuwacz, i jazda – pstryk, kropla, odczyt. Jeden pasek kosztuje 1 zł. bez refundacji. Ale kogo stać na paski bez refundacji? Refundację wypisuje lekarz, ale wtedy dostaje się tyle pasków, że wystarcza na mierzenie 4 razy dziennie. Czyli co 6 godzin.

Jeszcze ciekawiej jest w nocy. Cukrzyk kładąc się do łóżka, mierzy cukier. A potem śpi. Kiedy śpi, to nie zauważy, kiedy pojawią się mroczki. Niejeden cukrzyk budził się zlany potem, i drżącymi rękoma szukał glukozy w kostkach, którą sobie przygotował wieczorem. Jak nie przygotował, to marny los. Albo i nie budził się, tylko we śnie dostawał drgawek, zupełnie podobnych ja te pod elektrowstrząsami.

Mam nadzieję, że jutro moje życie się odmieni. Otworzę paczkę, a w niej będą dwa urządzenia. Jedno, z małą igłą, wczepię sobie w ramię. Będzie ze mną przez dwa tygodnie, będzie mierzyć poziom cukru, a ja będą mógł go odczytać w każdej chwili drugim urządzeniem. Gdy obudzę się rano, odczytam informacje o tym, jaki zmieniała się glikemia w nocy. Albo moja dziewczyna będzie mogła to robić na bieżąco, kiedy będzie się bać, że ze mną dzieje się coś niedobrego. Poznam wreszcie, skąd biorą się zwyżki glikemii nad ranem, co dzieje się między posiłkami, jak organizm reaguje na nagły wysiłek (np. bieg sto metrów do autobusu), jak rośnie cukier po pizzy a jak po frytkach. No i ciekawe, czy po koniaku rzeczywiście spada…

Zgrabna dłoń na ramieniu

Przez sen dotarł do niego bodziec. Coś dotknęło jego ramienia. Znał to wrażenie. To nie pierwszy raz, to nie dziwne. Drobne, delikatne palce. Będące częścią małej, zgrabnej dłoni. Wślizgiwały się, dotarły do ramienia, między poduszką a policzkiem. Jego policzkiem.

Znał tę dłoń i te palce. Był zatem spokojny. „Jaka zgrabna dłoń” – pomyślał, jak myślał w podobnych momentach, w przeszłości. Ta myśl przestała już robić na nim wrażenie, cieszył się, że dłoń jest zgrabna, ale może bardziej wiedział, że powinien się cieszyć, albo raczej – uspokajała go myśl, że dłoń, która dąży do jego ramienia, jest zgrabna. A w uspokojeniu, wiadomo, nie ma euforii. Nie ma tej gorączki, podekscytowania, za którą może i niektórzy tęsknią. To jak stwierdzenie – OK, sprawiłem, wszystko w porządku. Ale jednak nie ma niespodzianki, a bez niespodzianki nie ma oczarowania, urzeczenia, zachwytu, oszołomienia.

Lecz zaraz, w półśnie, zaniepokoiła go myśl, że przecież mogłoby być inaczej. W podróż do jego ramienia mogła wybierać się dłoń mniej zgrabna, lub nawet w ogóle niezgrabna. Pulchna, ciastowata, pękata, kluchowata, słoniowata, spasła. On by tę dłoń poczuł, i nawet nie to, że by jej nie chciał, nie lubił, nie mówiąc już o niesmaku. Ale on by pomyślał wtedy, że byłoby inaczej, gdyby ta dłoń była taka trochę zgrabniejsza. Nie to, żeby miał coś przeciwko dłoniom mniej zgrabnym, ale przecież każdy może pomyśleć, od czasu do czasu, o każdej dłoni, więc dlaczego nie o zgrabnej? Zresztą myśli przychodzą, kiedy chcą i jakie chcą, trudno się winić za takie, jakie się pojawiły. Bo kiedy się pojawią, jest jest za późno, myśl jest i koniec. A kto zda sobie sprawę na sekundę wcześniej, że jakaś myśli się pojawi? Chyba nikt. Bo jakby zdał sobie sprawę, to by znaczyło, że właśnie pomyślał.

Tak więc, w półśnie, wyobraził sobie, z niepokojem, dłoń inną niż zgrabna i zaraz po tym zaczął się strofować, że powinien być wdzięczny, czuć euforię, zachwyt i być oczarowany, bo przecież naprawdę zgrabna dłoń dotykała, ba, chciała dotknąć jego ramienia! O takim szczęściu marzył niejeden mężczyzna, usypiający albo śpiący, po dniu niełatwej pracy.

On to szczęście miał. W dodatku dłoń nie była stara, bo przecież każda dłoń kiedyś się starzeje, a wtedy naprawdę trudno o zgrabność. A jednak nie potrafił wykrzesać z siebie niczego więcej ponad spokój. No trudno. Czy to oznaka rutyny? Zmęczenia? Stępienia gustu? Przebiegu lat? A może, gdyby doświadczył niezgrabnej dłoni na jego ramieniu, tym łatwiej doceniłby tę, która od lat wyciąga się ku niemu i wciska, wieczorem, między ramię i poduszkę, kiedy on już śpi?

Nad ranem zawładnął nim sen. Kilka kobiecych dłoni podążało w jego stronę, najróżniejszych, z grubymi paluchami, z plamami, paznokciami obgryzionymi oraz takimi doklejonymi, pomalowanymi na krwistoczerwony kolor. Sam nie widział, czy nie wolałby już tych obgryzionych. Szarpał się, próbował cofnąć, ale dłonie złapały go za kostki. Jeszcze ułamek sekundy, a padłby na plecy, a wtedy by go dopadły ostatecznie. Wtedy otworzył oczy i zobaczył dwie zgrabne dłonie, które usiłowały szarpać go za ramiona. „Znów ci się coś śniło” – powiedziała miękkim głosem, pochylona nad nim, dziewczyna. Że była zgrabna, tego domyśli się każdy, kto próbował odczytywać figurę z kształtu dłoni.