ePUAP – chce się krzyczeć

Od dwóch godzin zmagam się ze złożeniem wniosku przez ePUAP. Jest to coś tak koszmarnego, z tyloma błędami, niedoróbkami, że nie mogę tego zrozumieć, nie mogę pojąć, jak coś takiego dopuszczono do użytku milionom ludzi w kraju.

Mógłbym wyliczać błędy, które pojawiają się podczas wypełniania wniosku, ale zajęło by to co najmniej dniówkę wytężonej pracy. Gdybym wiedział, że ktoś przeczyta i poprawi – zrobiłbym to. Ale nie mam żadnej pewności, że mój czas nie zostanie stracony tak, jak został JUŻ stracony przy wielokrotnym wypełnianiu tego samego formularza.

Strona rzekomo zapisuje kopie robocze, ale złudna jest nadzieja, którą w nich ktoś pokłada. Kopia za kopią – nic w nich nie ma, puste pola, nie zawierają ŻADNYCH danych, które pracowicie już wpisywałem, nie jeden raz. . A same kopie, z jakichś losowych kosmicznych powodów, są kompletnie pomieszane.

Kiedy wreszcie udało się zapisać wypełniony wniosek (chyba poprawnie, bo sprawdzenie tego jest wyczynem herosa) okazało się, że dokument zgubił… adresata! Niby wszystko można naprawić, adresata można znaleźć, ale trzeba niebagatelnego sprytu, ponieważ bardzo słabo działa wyszukiwarka, a na liście pojawia się np. kilkanaście pozycji, które w nazwie zaczynają się tak samo, ale koniec nazwy nie mieści się na ekranie… Tak wyraźnie widać, że robił to ktoś, kto nie sprawdził, jak to działa, kto nie pracował na tym systemie, dlatego petent zostaje z rękoma w…

I jeszcze fatalna rzecz – wniosek, który składam przez ów ePUAP, dotyczy kwestii artystycznych, więc starałem się, żeby ten tekst jakoś podzielić choćby w linijkach, bo nie ma ŻADNYCH możliwości jego formatowania. A potem, przechodząc na kolejną stronę zobaczyłem, że cały mój wysiłek został sklejony w jedno wielkie zdanie, bez akapitów, odstępów. Jeden potok liter w paskudnej czcionce. Nie pojmuję, jak komisja będzie to czytać…? Jak ma na podstawie wniosków wyłaniać artystów którym powierzy fundusze i twórcze zadania? Jak? Jak??

Wysłałem więc wniosek czym prędzej, skoro tylko zdał się wypełniony. A nuż znów coś zniknie…?

Splątane sznurówki

Wróciłem z urlopu, przeczytałem maile, ogarnąłem kalendarz na najbliższe dni, wykonałem parę telefonów, popchnąłem parę spraw do przodu. Ale najgorsze, z czym walczę – to strach. Poczucie, że muszę wytężyć wszystkie siły, żeby poukładać kłąb, który na razie leży przede mną – jak splątane sznurówki. Nie zjadłem śniadania i mechanicznie biorę się za prace, które nie są potrzebne – żeby tylko oddalić to, co trzeba zrobić najszybciej. A może nie wiem, nie jestem pewien, co trzeba zrobić najszybciej, i w ten sposób mózg próbuje uzyskać trochę więcej czasu na zastanowienie…? Walczę z ogarniającą falą stresu, ale – zabawne – z tym nie da się walczyć, bo walka sama w sobie, z definicji, zawiera element stresu. Więc co robić…?

„Olać”. Tak tak, na to słowo moi rodzice załamywali ręce, a kiedy próbowałem oponować – pomstowali: jaka nieobowiązkowość! Mieli rację, wcale nie byłem obowiązkowy jako dziecko i nastolatek. Potem wtłaczałem w siebie obowiązkowość przez lata. Odsuwanie nieprzyjemnych spraw na później, z obawy, że „będzie bolało” – tak przeważnie było. Zamiast odsuwać – chwytać byka za rogi. Odnajdywać przyjemność w czymś, co wcale nie wydawało się przyjemne. To się da robić…

Dziwny jest ten strach… Przecież mam dobre życie. Na razie nie żyję w wojnie, nikt mnie nie prześladuje, mój stan zdrowia jest wręcz bardzo dobry.

Poniedziałek – ja

Mój dzień wolny od pracy poniedziałek polega na tym, że nie muszę nic robić. Poniedziałek przysługuje mi jako dzień wolny – ktoś z was by się cieszył? Gdy pracuję w sobotę i niedzielę, w teatrze, poniedziałek otrzymuję wolny.

Ale to zmora, że dzień wolny i że nic nie muszę robić. Bo zamierzam robić to, co chcę. A to zabiera więcej energii i bardziej męczy, niż obowiązek. Tym bardziej – niż przykry obowiązek, który by się dajmy na to trafił. W przykrym obowiązku człowiek wycisza się, pokornieje, godzi z rzeczywistością, uspakaja, i spokojnie bierze na siebie to, czego wcale nie chciałby brać, czym nie chciałby się zajmować. Nie cieszy się, nie tryska energią, ale też przestaje walczyć, i to jest zbawienne – dla jego sił fizycznych, ale przede wszystkim – fizycznych.

(Pomyślałem, że to, co przez ostatnie miesiące przeszkadzało mi pisać, to pisanie zbyt wolne. Uświadomił mi to Kapuściński w jednym ze swoich wywiadów – by bardziej pisać „na żywo”, niż z dystansem. Dystans spłaszcza, a bliski kontakt z rzeczywistością – w tym przypadku – z myślami, które biegną, biegną równolegle na kilku torach, splatają się, mieszają, rozdzielają, rozbiegają – wtedy trzeba łapać je w tym biegu, nie tracić z oczu, z opisu, przynajmniej tam, gdzie są blisko siebie, no a jak już rozbiegną, to trudno…)

Człowiek jest w stanie ścigać sam siebie bacikiem nie mniej intensywnie, niż robiłby to zawzięty dozorca. Własna pasja i chęć pracy może zamęczyć ich właściciela, który staje się sługą, niewolnikiem. Kładzie się spać z ich myślą i wstaje. A potem – trudno mu usnąć, więc już nie kładzie się, aż w końcu, nawet gdy wycieńczone ciało mówi „to ja spadam”, psychika żyje ideą. I w końcu trzeba to leczyć, ale jak leczyć, jeśli wola sama w sobie nie chce żadnego leczenia…

Zadziwiająca wdzięczność ofiary wobec oprawcy, że nie dobił, nie uderzył jeszcze raz, nie złamał całkiem, że zostawił (na razie). Chwila wytchnienia.

Po długich poszukiwaniach, przymiarkach, rozmarzeniu i zderzaniu z rzeczywistością –
kochasz wreszcie jedną kobietą (jednego mężczyznę) i żyjesz z nią. Potem macie dzieci i okazuje się, że każde z nich kocha się w sumie tak, jak ich matkę, że nie istnieje miłość do jednego człowieka. A potem dziwisz się, bo to uczucie rozszerza się na kolejne osoby, te najbliższe, z którymi los zetknął – w pracy, wśród sąsiadów, w miasteczku, potem – na drodze na drugi koniec kraju, w końcu jedziesz za granicę i tam zupełnie bezinteresownie jakiś obcojęzykowiec, którego słabo rozumiesz, naprawia ci zepsute nagle auto. I jak go nie kochać.

W poniedziałek, zwłaszcza ten wolny poniedziałek, po dobrym śniadaniu, można by i należało by położyć się spać. Żeby schować się przed własną pasją. Posprzątać kuchnię, popatrzeć, co w domu trzeba naprawić, wymienić opony na zimowe, kupić części garderoby w miejsce zużytych, zagrać z synem w szachy (rodzicielski obowiązek).

Zostawić i….. (nierozważnego) (w spokoju)

Antek miał uporczywy zwyczaj prostowania każdej głupoty, którą zauważył. To musiała być obsesja. Antek rzucał zajęcie, którym się zajmował, choćby było najbardziej słuszne, najważniejsze, nieodzowne, konieczne, do wykonania tu i teraz, aby wymyślać najróżniejsze sposoby udowodnienia autorowi głupiej sentencji, że jest głupia.

Przy czym Antkowi mało było stwierdzić głupotę, a nawet objaśnić ją wszystkim wokół, jakiej ignorancji byli świadkami, Antek chciał przekonać głupca o jego głupocie. Żeby ten się przyznał, po prostu.

Rzecz to nierozważna, ryzykowna, wreszcie: karkołomna. Tautologia, sprzeczność, nierozwikłane przeciwieństwo wewnętrzne. Bo głupiec, który wie o swojej głupocie, nie jest głupcem. Antek obsesyjnie podejmował się rzeczy niemożliwych, które również nie mogły przynieść chwały, prestiżu, awansu ani nawet pieniędzy.

Jest jeszcze jedno wyjaśnienie – że Antek sam był głupcem. Może po prostu paranoikiem. Może dręczyły go natręctwa, osobliwe, bo ideologiczne.

Camping

Spacer wieczorem po campingu. Ciepła bryza, mrok, nikłe lampy tu i ówdzie i ludzie siedzący tu i ówdzie, w drobnym świetle lub mroku. Dzieci grają w zbijaka na placu między domkami, ledwo widać postacie, piłkę jeszcze mniej.

Jadą na camping, pod namiot, gdzie wszystko zależy od pracy ich rąk. Obok dużych przyczep, małe namiociki, jedni zwieźli cały dobytek, inni tyle, by przetrwać. Tymczasowość ludzkich planów, miejsca, posiadania: camping.

Bardzo blisko siebie, udają, że nie patrzą, ale patrzą przecież, tylko lepiej lub gorzej się z tym kryją. Wyciągają macki – kto pierwszy zagada, wszystko jedno o co, byle spojrzeć w nową twarz, niezobowiązująco, bo za dzień, dwa, pięć już nas tu nie będzie. Szansa zostawić po sobie dobre wrażenie, nie zepsute dłuższą znajomością, zresetować własne, zleżałe błędy międzyludzkie, wrócić z lepszym wizerunkiem siebie. Katharsis na campingu.

–––

Usnąć w miejscu, które nie jest moje. Które zobaczyłem tylko na chwilę i którego nigdy już nie zobaczę. Ale zostanie we mnie, nawet jeśli nie w uświadomionych wspomnieniach. To przyśni się jeszcze kiedyś, albo rozpoznam je podczas kolejnej wyprawy, do zupełnie innego miejsca, kraju, u innego, niepodobnego do innych człowieka.

Pani doktor, nie ma pani racji

Wiesiek dał mi do przeczytania taki tekst. „To jest list” – powiedział. „No dobrze” – powiedziałem – „ale list chyba nie do mnie, dlaczego miałbym go czytać?”. „Bo ja go nie zamierzam wysłać. Ale musi go ktoś przeczytać, bo inaczej nie spełni swojej roli”. „Jakiej roli, skoro jest listem, a nie zostanie dostarczony?” – zapytałem. „Ten list jest najbardziej potrzebny mnie. Lecz to za mało, żebym tylko ja o nim wiedział, więc daję go tobie”. Niewiele z tego rozumiem, ale dobrze. Nie odmawiam, zapoznanie się z nim chyba nie będzie mnie wiele kosztować.

 

Otóż pani doktor, uważam, że nie ma pani racji. Mierzenie cukru przez cukrzyka, w mojej sytuacji, tylko cztery razy dziennie, nie sprawdza się w praktyce. To po prostu stanowczo za mało. Może gdybym był księgowym, siedzącym osiem, dziesięć, dwanaście godzin przy biurku. Spożywającym posiłki o tych samych godzinach. Jadącym do pracy o tej samej porze i powracającym tak samo. Ale nie jestem.

Łatwo powiedzieć, kiedy się nie zna moich realiów codzienności. Tak tak, wiem, ma pani tytuł doktora nauk medycznych diabetologii, ale mimo wszystko, nie jest pani jasnowidzem. I nie wie pani, a nawet jeśli kiedyś napomykałem, nie sądzę, że pamięta pani, jak wygląda mój dzień. Zresztą podczas wizyty nie ma czasu na szerokie opowieści, pacjentów jest zbyt dużo, a może mnie pani przyjąć i tak zbyt rzadko. Bo co to jest – cztery razy do roku? Tyle, żeby wypisać recepty i zapytać, co słychać.

Tak więc mój dzień, to nie jest jeden dzień. To są dni, ponieważ każdy z nich wygląda inaczej. Każdego dnia mam co innego do zrobienia, o różnych godzinach, z różnym nasileniem pracy fizycznej. Jednego dnia tkwię przez cały czas przy biurku, innego – biegam, innym razem noszę sprzęt, jadę tramwajem z tobołami, ustawiam, stoję dwie, trzy godziny, składam, potem piechotą kilkaset metrów, znów do tramwaju.

Nierzadko trudno znaleźć chwilę na posiłek. Wiem, że to nie jest wytłumaczenie, ale mówmy sobie szczerze, jak jest. Kończę po południu, wieczorem, albo w nocy. Aha, przecież dojeżdżam do pracy kilkadziesiąt kilometrów. Ostatnio zaś, z powodu remontów i korków na drodze do Krakowa i w samym Krakowie, czas dojazdu wydłużył się do dwóch godzin. Wobec tego, że codziennie spędzałbym cztery godziny w autobusach, busach i tramwajach, czasem nie wracam do domu na noc.

Trzeba wziąć też pod uwagę mój profil osobowości i temperament, np. to, że jestem emocjonalnym kinestetykiem. Chyba nie powie pani, że to nie ma znaczenia. Moja glikemia bardzo zależy od nastroju i emocji. Nie mówiąc już o typowych czynnikach, takich jak ilość i regularność snu, wysiłek fizyczny, indeks glikemiczny pożywienia, które w mojej sytuacji jest dość różne, czy infekcje, które znacząco wpływają na poziom cukru we krwi. Pani sugestia, żeby przed pracą fizyczną wypić szklankę lub dwie soku, jest zbyt uproszczona w mojej sytuacji.

Mówiąc krótko – uważam, że naprawdę bardzo dobrze sobie radzę. Ale pod warunkiem, że mam możliwość mierzenia glikemii sześć, osiem, czasem nawet dziesięć razy dziennie. A to oznacza, że potrzebuję dużo pasków do glukometru. Jeśli pani nie może mi tyle przepisać, będę szukał jeszcze gdzie indziej. Oczekuje pani ode mnie, że mój średni poziom glukozy, określany wskaźnikiem HBA1C będzie poniżej 7, a jednocześnie uniknę hipoglikemii. Na to jest tylko jedna rada – muszę często mierzyć. Tak wynika z mojego osobistego doświadczenia, w moim przypadku.

Na podbój przychodni

Jutro, wraz z moją wierną towarzyszką, ruszamy na podbój przychodni i oddziałów szpitalnych. Nie pozostaje mi nic innego jak uznać to za rzecz, którą lubię najbardziej – za przygodę. Tak więc jutro czeka mnie przygoda, rozpoczynająca się o piątej czterdzieści siedem, gdy zabrzmi pierwszy dzwonek budzika. Potem może być tylko ciekawiej.

Będzie ciekawie, bo jak na razie czuję się bardzo dobrze i z każdym dniem – coraz lepiej. Ale wmawiają mi, że nie mam się z czego cieszyć, przynajmniej na razie, bo sytuacja jest zła. I owa intrygująca dychotomia jest gwarancją emocjonującej przygody. Uwielbiam badać sprzeczności!

Że mi wmawiają, to akurat mnie nie irytuje, a nawet jestem wdzięczny, bo wmawia mi nie byle kto! W związku z tym szczerze podejrzewam, że mają rację. Czuję się nobilitowany. Wynika więc z tego, że wyjścia nie mam, przygody nie uniknę.

Uświęcona forma nabożeństwa

Siedzieć w sali, bez ruchu, śpiewać, słuchać, otwierać Biblię, czytać. Uświęcona u większości chrześcijan. Nie, to nie jest krytyka! Tylko co mają zrobić podczas takich nabożeństw kinestetycy, tacy jak Wiesiek właśnie? Od dzieciństwa uczy się ich, tak samo jak wszystkich – bądź spokojny, siedź cicho, słuchaj. Od dzieciństwa mają problem z taką formą pobożności. Zmagają się z nią, bo chcą być dobrymi chrześcijanami, ale nie mogą wysiedzieć. Co tam godzinę, dwie. Ale cały dzień?

„Nieopuszczanie społecznego zgromadzenia” – to ponoć siedzenie na nabożeństwach. Jeden dzień, z całego weekendu, to jeszcze nie tak dużo. Ale dwa dni! A trzy! (Wiesiek nie zaprzecza, nie krytykuje, bo dla większości to jest piękne, pożądane, to odpoczynek, oderwanie od codziennych trosk. Ale są tacy, może niewielu, może całkiem sporo, dla których to jest naprawdę wyczyn – wysiedzieć!)

„Niektórzy pojechali nad wodę, inni zwiedzają zabytki, jeszcze inni uprawiają sport, ale my przyszliśmy tutaj, spotkać się z Panem”.

Eliasz szedł czterdzieści dni, żeby spotkać się z Panem, ale on szedł. Dlaczego jedyną uznaną formą nabożeństwa ma być: siedzieć? Przez dziesiątki lat Wiesiek zmusza się, żeby wytrzymać na nabożeństwie, mustruje się, że widocznie nie lubi wiary, nie lubi Boga, skoro na nabożeństwie najnormalniej nie chce być. Po latach przychodzi mu do głowy, że gdyby zmienić formę, z siedzenia i słuchania kazań, np. na pielgrzymkę, to okazałoby się, że Wiesiek uwielbia, kocha Boga i bez zastanowienia, bez szemrania, szedłby za Nim przez resztę swojego życia!

Jako to się stało, że dopiero teraz przyszło to Wieśkowi do głowy? Głowy, która zaczyna być siwa. W pierwszej chwili wzbiera w nim złość. Że słuchał, że dał się na to nabrać – na prymitywne ujęcie „świętego zgromadzenia”. W drugiej chwili myśli, że nie może się złościć na pasterzy i nauczycieli, bo to jest złe, z pewnością niesprawiedliwe. Co więc zrobić? Jak pogodzić to w sobie?