Strumień twarzy

Dni mijają, wrażenia biegną, nie czas żyć dłużej choć jednym z nich. Wschody i zachody, pędzące chmury i wymijane ludzkie twarze, o wyrazach, które odkrywają skrawki dusz. Skrawki wyraziste dla wprawnego obserwatora i nawet średnio doświadczonego życiem człowieka, skrawki, które gdy się ich złapać, pociągnąć lekko, poprowadzą do wnętrza, które nie jest całkiem nieznajome. Podobne do twojego. Wiesz o tym, przynajmniej – przeczuwasz. Dlatego możesz się uśmiechnąć na sam widok takich twarzy, które po sekundzie znikają w ulicznym strumieniu innych, ludzkich.

Mógłbyś być jedną z nich. Nosisz w sobie połowę z innych, wszystkich ludzi na tym świecie. Pozostała połowa to twoje jeszcze niespełnione marzenia, które podglądasz u innych i które dają ci nadzieję. Że zdarzą się jutro, więc warto jutro wstać. Pozostała połowa to tym sam, którego jeszcze nie znasz, który czeka na ciebie w przyszłości, która jest nieuchronna, nawet jeśli o tym nie wiesz.

Gdzieś tworzy się jeden człowiek, złożony ze wszystkich ludzi, wszystkich westchnień, cierpień, radości. Powstanie kiedyś, gdy wszystkie organy, poszukujące się na razie po omacku, zderzające, bijące nawzajem, odnajdą swoje miejsce. Jaki opisać ten stan? Nie będzie trzeba. Po prostu.

Po co, po co…

Życie stało się tak szybkie…
Zaczynając wymawiać jakieś zdanie mamy przekonanie o jego słuszności, celności. Możemy być nawet z niego dumni.
Kończąc je już przeczuwamy, że stało się nieprecyzyjne i nieaktualne.
Cóż dopiero – zanotować takie zdanie,
A wydrukować…? Po co…?

Gdyby nie technologia

Zobaczyć rodzica w stanie, w którym zmienia się powoli w zbiór funkcjonujących tylko tkanek… po tym nie będzie już tak, jak kiedyś.

To nie musi być straszne. To koniec epoki, która trwała dotąd od zawsze. 

Gdyby nie technologia, nie żyłby już. Jego zegarek przekroczył północ, zespolenie ciała i duszy zamknęłoby wytartą życiem kopertę. Pęk rurek wchodzących pod kołdrę podtrzymuje ciało, nie może ożywić duszy. Ona usypia…

Jak to się mogło stać,

że dochodzenie do tak wielu ważnych spraw zajęło tak wiele czasu? Spraw, które teraz są oczywiste i nawet proste. 

Dlaczego jesteśmy skazani na przedzieranie się przez meandry, skoro na świecie jest tak wiele wiedzy i doświadczenia, czasem nie trzeba sięgać daleko. Co stoi na przeszkodzie?

 

splątane schody

Listy donikąd

Jasiek, zamiast pisać listy do przyjaciół, pisze bloga. Właściwie nie wiadomo do kogo. Nie pisze do przyjaciół, bo nie wystarczy napisać jeden list. Musi być ciągłość. Napisze list, a potem ktoś odpowie, potem on powinienem przeczytać, odczuć, zastanowić się, i odpisać. A potem znowu. Bez ciągłości listy do przyjaciół przestają mieć sens, a przyjaciele przestają być przyjaciółmi. Może więc lepiej, że nie pisze, bo przyjaciele myślą, że nie może, nie ma w zwyczaju, że woli z nimi spotkać się i porozmawiać, a wiadomo, spotkać się nie jest tak łatwo, więc spotyka się raz na trzy miesiące, albo na pół roku. 

A może znudziły go ich przygody, problemy, po prostu codzienne sprawy, które w sumie są ciągle takie same. Sam ma dość swoich, też takich samych. A nawet jak komuś urodzi się dziecko, albo padnie firma, to co on, Jasiek, może w tym pomóc, zmienić, poprawić. Szczęście? Ach szczęście. Nieszczęście? No cóż, nieszczęście.

Zresztą na życie innych Jasiek nie ma wpływu. To tak, jakby oglądać telewizję, można brać tylko to, co dają. Nie lepszy jest facebook czy instagram, z góry wiadomo, co będzie za chwilę.

(Najbardziej kłamliwy może być świat pisarza wyłaniający się z jego tekstów, które rzekomo mówią o nim samym. Nie, pisarz nie jest taki, jak to, co pisze. On pisze po to, żeby wyrzucić z siebie kłamstwo, dręczące, niesprawiedliwe, przekorne myśli. Kartka papieru czy klawiatura komputera są jak Kozioł Azazela, nad którym mamrocze się najgorsze przekleństwa, a potem puszcza wolno, niech ucieka. I wracając do ludzi, nareszcie i na jakiś czas, można być miłym, szczerym, nawet prawdziwym. Naprawdę.)

Pisząc na blogu Jasiek nie ma żadnych zobowiązań. Zwłaszcza, gdy nikt nie komentuje, nie odpowiada, wtedy Jasiek ma wrażenie, że posyła teksty w kosmos. Co prawda Jasiek czasem czuje, że coś z tych tekstów wraca – w gestach, półsłowach, wyrazach twarzy ludzi, których spotyka, ale to przecież musi być złudzenie. Jasiek czasem bawi się przez chwilę tą myślą, dla rozrywki i zabicia czasu. Wyłącznie.

Możliwe, że na listy Jaśka ktoś czeka. Ale przecież czeka nie na takie zwykłe, nie o tym, że Jasiek poszedł do pracy, wrócił, zmył naczynia, przeczytał wiadomość z banku albo z ZUSu. Może o to chodzi w pisaniu listów, a właściwie w ich nie-pisaniu, że Jasiek czuje, że nie ma o czym pisać. Nawet jeśli ten, kto czeka, zaklina się, zapewnia, obiecuje, że przeczyta chętnie wszystko, co Jasiek napisze.

Jasiek siedzi więc przy biurku i mamrocze nad swoim Kozłem Azazela. Jeszcze chwilę, jeszcze moment. Potem wstanie, odwróci twarz w stronę najbliższych ludzi, i będzie mógł być szczerym, miłym, nawet prawdziwym. Może nawet napisze jakiś list.

Pracownia medycyny nuklearnej

Mieści się na pierwszym piętrze. Poczekalnia podzielona jest na boksy, w każdym stoi krzesło. Stanowisk jest za mało, jak zawsze, jedno krzeslo stoi na środku, z tej pozycji widać całą poczekalnię i wszystkie boksy. Zajął je pułkownik, mezczyzna koło sześdziesiatki, w jeansach kupionych na placu,  ciemnym swetrze w jaśniejsze romby na przodzie, podłsiały i w czarnych, skórzanych, wychodzonych półbutach.

Pułkownik, bo nadaje ton całej poczekalni. Przyszedł jako trzec, zajął to miejsce. Zaczął od szpitalnych opowieści, ze szczegółami medycznymi problemów jego żony, która po dwóch sepsach nie miała prawa wyjść, a wyszła. Szatyn w średnim wieku, siedzący w kącie, próbował skierować myśl pułkownika w stronę polityki. Bo uciszyć pułkownika nie sposób, szybko się okazało. 

Toaleta. Ważny szczegół pracowni medycyny nuklearnej. I butelki z wodą, w dłoni każdego z czekających. Piją wodę, to nakaz medyczny. Oddawanie moczu nie musi być nakazane, jest prostą konsekwencją. I czekają. Nie wolno wyjść do sklepu, bufetu, nawet spacerować po korytarzu. Może by nie napromieniowywać postronnych. 

Szkoda, że toaleta nie jest wygłuszona.

Na podbój przychodni

Jutro, wraz z moją wierną towarzyszką, ruszamy na podbój przychodni i oddziałów szpitalnych. Nie pozostaje mi nic innego jak uznać to za rzecz, którą lubię najbardziej – za przygodę. Tak więc jutro czeka mnie przygoda, rozpoczynająca się o piątej czterdzieści siedem, gdy zabrzmi pierwszy dzwonek budzika. Potem może być tylko ciekawiej.

Będzie ciekawie, bo jak na razie czuję się bardzo dobrze i z każdym dniem – coraz lepiej. Ale wmawiają mi, że nie mam się z czego cieszyć, przynajmniej na razie, bo sytuacja jest zła. I owa intrygująca dychotomia jest gwarancją emocjonującej przygody. Uwielbiam badać sprzeczności!

Że mi wmawiają, to akurat mnie nie irytuje, a nawet jestem wdzięczny, bo wmawia mi nie byle kto! W związku z tym szczerze podejrzewam, że mają rację. Czuję się nobilitowany. Wynika więc z tego, że wyjścia nie mam, przygody nie uniknę.

Opowieść klawiszami

Gdybym umiał usiąść do klawiatury tej alfanumerycznej, tak jak udaje mi się do tej z białymi i czarnymi klawiszami. Kilka ruchów palców i już powstaje historia, w dźwiękach. Nie trzeba wiele, naprawdę, liczy się następstwo paru zaledwie nut, a najbardziej sposób, w jaki zostaną, zostały, są, zagrane. Ale nie umiem, na klawiaturze komputera, poprzez słowa, zrobić tego, co na pianinie.

Cisza teraz taka, że szumi jedynie w uszach. I tyka zegar. Gdzie tyka? W kuchni, jeden. U dzieci w pokoju, drugi. Przedpokój, z wnęką, gdzie teraz stoi biurko i komputer, jest w połowie drogi.

Jaki jest sens pisać, poruszać sprawy ważne. Skoro od pewnego momentu życia wszyscy, którzy ów moment przeżyli, wiedzą mniej więcej to samo, wiedzą, albo przynajmniej czują, przeczuwają, co jest ważne. Dyskusje na ten temat stają się wtedy jałowe, niepotrzebne.

No tak, ale popadam w rozważania, ba, nie tyle rozważania, co zwroty kategoryczne i niby-oczywiste, na temat tego, co jest potrzebne, co nie jest, co się powinno, co nie powinno. To popadanie jest wręcz, nawet, żałosne. Jakie prawo może sobie ktoś rościć do kategoryczności, która nawet jeśli jest słuszna, zraża, bo jest kategoryczna?

Równie oddechy śpiącej rodziny to potwierdzają. Wśród tych oddechów jest gdzieś, tam, niesłyszalny, dla mnie niesłyszalny oczywiście, oddech kota, który towarzyszy nam od niespełna tygodnia. Małe, drobne, zachwianie, przetransformowanie rzeczywistości. Smartfony pozostały na półkach, kot dystansuje je bezapelacyjnie. Na jak długo? Kot czarodziej, nie w butach, taki zwykły-niezwykły, mały, kocica przecież, no wszystko jedno.

Małe, drobne zmiany, które powodują wielkie transformacje. To dość ostatnia definicja chaosu, podbijająca świat. Wprowadzenie kota do rodziny doprowadzi… do czego? Czekam na Efekt Motyla.

Znowu wieczór

Zmęczenie opada jak białe prześcieradło w ciemności. Najpierw dotyka czubka głowy, potem skroni, muska uszy, zawiesza się na ramionach i tak zostaje. Nieruchomo. Bo człowiek jest nieruchomy, bo zrezygnowany, pogodzony z losem. Czeka na dokończenie, jakby ktoś lub coś miało dokończyć za niego, samoistnie, powoli, nieuchronnie. Jeśli nieuchronnie, to i spokojnie. Nie tak, jak gdy niepewność. Jest pewność dokończenia. Jest spokój.