Szał paniczny

Próbuję dokończyć album z fotografiami teatralnymi, nad którym pracę rozpocząłem… kiedy to było…? Prawie rok temu. Praca idzie jak po grudzie, oczywiście zastanawiam się – dlaczego. Czy dlatego, że jestem świadom, jak taki album obnaży mój sposób widzenia, który, „oczywiście”, okaże się zbyt małostkowym i niedojrzałym? Czy dlatego, że ciągle mam wrażenie, że nie dotarłem do tego, co czai się wewnątrz mnie, tej wizji, do której nie doszedłem. Ona tam jest, ale kiedy zaczynam ją przekładać na konkret – czyli określone zdjęcia, ułożone według założonego planu – to wizja rozmywa się. Rzeczywistość rozmija się z oczekiwaniami. To bardzo trudny moment, choć na początku wcale nie wydaje się taki trudny, ba, nawet nie wiem, że on nadejdzie. Kiedy po wstępnym ułożeniu zdjęć wracam do nich za chwilę, godzinę, pół dnia, dzień, dwa, tydzień, i oceniam: słabe, nie o to chodzi, a o co chodziło, dlaczego nie robi wrażenia, dlaczego się nie składa w narrację.

„Dyktanda” Stanisława Lema w Teatrze Barakah, 2014, fot. Piotr Kubic

Przepytałem moich bliskich, udało się namówić Beniamina, żeby oglądnął to, co już mam. Miałem niewielką nadzieję, że mi pomoże, ale bardziej liczyłem na to, że zobaczy coś dla niego nowego, zdobędzie doświadczenie takiej „dziwnej pracy”, która dla mnie, w jego wieku, w ogóle nie była pracą, była wręcz dziwactwem i fanaberią. A teraz spędzam nad nią godziny, dni, i rozrywa mnie jakaś mieszanina uczuć, „szlag mnie trafia”, bo mam 140 tysięcy zdjęć teatralnych, i co – i nic…?

Beniamin już na wstępie strzelił uwagą w dziesiątkę – zdjęcie na okładce jest za słabe, trzeba je przenieść na tylną część okładki. Ma rację! Potem, wspólnie, znaleźliśmy kilka kolejnych ogniw łańcucha fotograficznego, zajęło to godzinę, może więcej, ale posunąłem się do przodu. Wczoraj – moja dziewczyna dawała swoje uwagi, ona częściej zadaje trudne pytania, lecz one sięgają tam, gdzie ja nie sięgam. Początkowo się buntuję, ale potem wracam i myślę, znów od nowa. Zaczynanie od nowa, a przynajmniej – nie banie się tego, na tym polega ta praca…

Syn poleca mi film

Jeśli mój czternastoletni syn poleca mi film sprzed 23 lat, to muszę go obejrzeć. Po pierwsze dlatego, że czekam już kilka lat, żeby polecił mi film z tych, które on ogląda. Po drugie – jeżeli podoba mu się filmy starszy niż on sam, to jest to jeszcze bardziej intrygujące. Po czwarte i piąte – tego nie muszę wyjaśniać rodzicom – wiem, że w ten sposób dowiem się bardzo dużo o moim synu, tym bardziej że (tego też nie muszę wyjaśniać (rodzicom)), wiem o nim coraz mniej i tylko czekam na moment, w którym moja niewiedza będzie miała emocjonujące, coraz poważniejsze, a może in katastrofalne skutki (oczywiście katastrofalne tylko w moim wyobrażeniu).

Wczoraj w nocy, po całym dniu pracy, zacząłem oglądać i po 5 minutach już wiedziałem, że jest to bardzo dobre kino – świetny scenariusz, obsada, reżyseria, zdjęcia i montaż. Temat i fabuła – drastyczne. Tempo – przygniatające jak na tatusia, który pada ze zmęczenia, więc padłem . To nic dziwnego – najlepiej usypiają rzeczy proste albo tak skomplikowane, że mózg nie jest w stanie za nimi nadążyć.

Podejdę więc do filmu po raz kolejny, ale… dziś jest sobota i wrócę do domu około północy. Jutro – podobnie. Najwcześniej więc – poniedziałek. Muszę to zapisać w kalendarzu, żeby nie umknęło…

Żyjąc z dziećmi własnymi…

…rodzic uczy się tego (o ile chce się uczyć), że mały, młody człowiek się zmienia i zaskakuje. (No nie brzmi to odkrywczo, spróbuję więc jeszcze raz:) Mały, młody człowiek jest coraz mądrzejszy i dobrze byłoby, żeby rodzic dostrzegł i uznał ten rozwój. (Jeszcze bardziej wprost:) Żeby rodzic zobaczył, a w końcu pogodził się z tym, że dziecko staje się mądrzejsze od niego, rodzica. (Teraz bez ogródek:) że Ty, rodzicu, mylisz się czasem (coraz częściej – częściej, coraz rzadziej – mniej), a niekiedy dajesz dowody zatwardzielca, tępaka czy wręcz idioty. O ile wystarczająco szybko nie przyznasz się do błędów. Ćwicz refleks, który pozwoli wycofać się, zanim wyjdziesz na kompletnego debila.

To tylko wstęp. Wokół zdarza się spotkać ludzi, którzy mimo wkroczenia w dorosłość nie przestają się rozwijać. Nabyty refleks przyda się w kontaktach z nimi, kiedy okaże się, że umieją o wiele więcej niż pięć lat temu, roku temu, miesiąc temu, niż przedwczoraj. Człowieku, uważaj!

Poniedziałek – ja

Mój dzień wolny od pracy poniedziałek polega na tym, że nie muszę nic robić. Poniedziałek przysługuje mi jako dzień wolny – ktoś z was by się cieszył? Gdy pracuję w sobotę i niedzielę, w teatrze, poniedziałek otrzymuję wolny.

Ale to zmora, że dzień wolny i że nic nie muszę robić. Bo zamierzam robić to, co chcę. A to zabiera więcej energii i bardziej męczy, niż obowiązek. Tym bardziej – niż przykry obowiązek, który by się dajmy na to trafił. W przykrym obowiązku człowiek wycisza się, pokornieje, godzi z rzeczywistością, uspakaja, i spokojnie bierze na siebie to, czego wcale nie chciałby brać, czym nie chciałby się zajmować. Nie cieszy się, nie tryska energią, ale też przestaje walczyć, i to jest zbawienne – dla jego sił fizycznych, ale przede wszystkim – fizycznych.

(Pomyślałem, że to, co przez ostatnie miesiące przeszkadzało mi pisać, to pisanie zbyt wolne. Uświadomił mi to Kapuściński w jednym ze swoich wywiadów – by bardziej pisać „na żywo”, niż z dystansem. Dystans spłaszcza, a bliski kontakt z rzeczywistością – w tym przypadku – z myślami, które biegną, biegną równolegle na kilku torach, splatają się, mieszają, rozdzielają, rozbiegają – wtedy trzeba łapać je w tym biegu, nie tracić z oczu, z opisu, przynajmniej tam, gdzie są blisko siebie, no a jak już rozbiegną, to trudno…)

Człowiek jest w stanie ścigać sam siebie bacikiem nie mniej intensywnie, niż robiłby to zawzięty dozorca. Własna pasja i chęć pracy może zamęczyć ich właściciela, który staje się sługą, niewolnikiem. Kładzie się spać z ich myślą i wstaje. A potem – trudno mu usnąć, więc już nie kładzie się, aż w końcu, nawet gdy wycieńczone ciało mówi „to ja spadam”, psychika żyje ideą. I w końcu trzeba to leczyć, ale jak leczyć, jeśli wola sama w sobie nie chce żadnego leczenia…

Zadziwiająca wdzięczność ofiary wobec oprawcy, że nie dobił, nie uderzył jeszcze raz, nie złamał całkiem, że zostawił (na razie). Chwila wytchnienia.

Po długich poszukiwaniach, przymiarkach, rozmarzeniu i zderzaniu z rzeczywistością –
kochasz wreszcie jedną kobietą (jednego mężczyznę) i żyjesz z nią. Potem macie dzieci i okazuje się, że każde z nich kocha się w sumie tak, jak ich matkę, że nie istnieje miłość do jednego człowieka. A potem dziwisz się, bo to uczucie rozszerza się na kolejne osoby, te najbliższe, z którymi los zetknął – w pracy, wśród sąsiadów, w miasteczku, potem – na drodze na drugi koniec kraju, w końcu jedziesz za granicę i tam zupełnie bezinteresownie jakiś obcojęzykowiec, którego słabo rozumiesz, naprawia ci zepsute nagle auto. I jak go nie kochać.

W poniedziałek, zwłaszcza ten wolny poniedziałek, po dobrym śniadaniu, można by i należało by położyć się spać. Żeby schować się przed własną pasją. Posprzątać kuchnię, popatrzeć, co w domu trzeba naprawić, wymienić opony na zimowe, kupić części garderoby w miejsce zużytych, zagrać z synem w szachy (rodzicielski obowiązek).

Do matki – ostatnia prosta

Postawiłaś na swoim. Obiecywałaś sobie i nam, że położysz się i zamkniesz oczy. Nieźle Ci to wyszło, bo te trzy miesiące, w czasie których nie cierpiałaś wiele, ani my też nie przepracowywaliśmy się przy opiece nad Tobą, to krótki okres. Ojciec przebudował łazienkę, by wózek mieścił się w drzwiach, urządził remont mieszkania, w Twoim pokoju stanęło rehabilitacyjne łóżko. Ale nie będzie potrzebne.

Dawkowałaś nam litościwie swoje odejście. Delikatnie i stopniowo podcinałaś nadzieję, zaiste, dość ostrożnie się z nami obeszłaś, przyzwyczajając do tego, że bezwarunkowo zrobisz, co zaplanowałaś. Dziękujemy, że podpisałaś zgodę na operację, choć pewnie wiedziałaś, że nie pomoże ona na długo.

Przed Tobą ostatnia prosta, finisz w zasadzie, a my dziś omówiliśmy pożegnanie. Przed Tobą jeszcze zadanie, a możliwe, że pokrzyżujesz nam szyki i unikniesz naszej zemsty. Za Twój upór, nieprzejednane stanowienie o sobie, za to, że nie szanowałaś swojego zdrowia i odeszłaś wcześnie. Otóż musisz jeszcze trochę wytrzymać, bo jeśli nie, to urządzimy ceremonię w dniu urodzin Twojego syna. Tego nie przewidziałaś! On zresztą uznał to za niezłą hecę, a znasz go i wiesz, że nie żartuję.

Nasz dom w dolinie

Przedzieraliśmy się, my, wojskowa grupa, przez wysokie, cienkie, świetliste trawy. Oświetlone wysokim słońcem, zielone, porastające długie, równoległe pagórki, przedzielone szerokimi dolinami. Pojawił się przeciwnik na koniach, nasza trójka była wtedy w połowie rozjaśnionego mocno stoku, w zapachu zieleni. Może powinniśmy przeczekać, ale dałem sygnał, że wspinamy się szybko, jak najkrócej, w górę, by schować się za wierzchołkiem. Zauważyli nas, ruszyli w naszą stronę, zaczęli strzelać. Bardzo niedobrze.

Dalej – względna równina. Leżę w trawie, ktoś zbliża się powoli na koniu, nie widzi mnie. Zastanawiam się, czy przejdzie na tyle blisko, by kontakt był nieunikniony. Może mnie rozdeptać. Nagle wywiązuje się walka, w miejscu, gdzie dolina zwęża się i wchodzi do wąwozu, odległym o osiemdziesiąt metrów. Spieszę na pomoc towarzyszom, by zaatakować wroga od tyłu. Podnoszę się, moje ruchy są zbyt wolne, zauważają je przeciwnicy, reagują zanim uda mi się cokolwiek zrobić.

Nasz dom położony jest w dolinie, między wysokimi pagórkami, która z jednej strony otwiera się na daleką przestrzeń, prowadzącą w dół, w stronę gęściej zamieszkałych rejonów.  W każdym pokoju, pod sufitem, zainstalowano szerokie okna, trójdzielne, wychodzące na cztery strony świata. Jasny dzień, w domu jasno, świetliście. W pokoju Beniamina i moim porozrzucane rzeczy, dokładnie tak, jak wtedy, gdy wyjdzie do szkoły. Rześka pojawia się mama, wraca odmłodzona ze szpitala. Przysiada tu, tam. Dziwię się, do jakiego dobrego doprowadzono ją stanu, ale nie mówię o tym na głos. Zaczynam filmować telefonem komórkowym, żeby zatrzymać te niezwykłe chwile. Z jej twarzy przechodzę na widoki za oknem, nazywam góry, które otaczają nasz dom.

Gdyby nie technologia

Zobaczyć rodzica w stanie, w którym zmienia się powoli w zbiór funkcjonujących tylko tkanek… po tym nie będzie już tak, jak kiedyś.

To nie musi być straszne. To koniec epoki, która trwała dotąd od zawsze. 

Gdyby nie technologia, nie żyłby już. Jego zegarek przekroczył północ, zespolenie ciała i duszy zamknęłoby wytartą życiem kopertę. Pęk rurek wchodzących pod kołdrę podtrzymuje ciało, nie może ożywić duszy. Ona usypia…

kot pielgrzymem (2)

Antek został sam na piętrze, jego rodzina wychodzi właśnie do pracy i szkoły. Zeszli schodami do wyjścia, teraz pewnie ubierają buty i kurtki. Naraz Antek słyszy krzyki, ale zamiast kłótni, tego tonu dobrze znanego, głosy podobne, tylko w ekscytację wpadające. Antkowi coś podrywa się w piersi, ale nie daje się ponieść, przechodząc w przedpokoju zawraca spokojnie i idzie w stronę korytarza. Kocica wypada zza zakrętu i bez zatrzymywania się czy wahania biegnie do kuchni. Miałczy wściekle. Staje przed środkową szafką, tam, gdzie pojedyncze drzwiczki i karma dla kotów. Za kocicą biegną dzieci, rzeczywiście, nie kłócą się tym razem. 

Antek podrywa zwierzaka, który wygina się i rzuca niecierpliwie. Jest wychudzony, sierść mu się lepi. W cztery dni można tak schudnąć…?

Kocie katharsis

Antek wraca z pracy do domu. Jest już ciemno. Zanim dotrze do wejściowych drzwi, szuka w torbie kluczy, zawsze w tym miejscu, w którym czujnik ruchu dostrzega go i zapala światło. Wtedy spod nóg Antka czmycha kot. Kot jest na zewnątrz, kota ktoś wypuścił z domu, kot udaje się na polowanie, albo właśnie poluje, może kot akurat wraca z polowania. Przez otwierane drzwi kot wpada pierwszy do domu i biegnie do kuchni, zanim Antek zdąży zdjąć kurtkę i buty, powiesić na wieszaku, umyć ręce, pójść do wc. Gdy wchodzi do kuchni i zapala światło kot już czeka przed szafką, wie dlaczego. Antek chce usiąść na chwilę, zanim nastawi wodę na herbatę, zanim wyciągnie chleb i coś do chleba z lodówki. Antek chce odsapnąć, kot patrzy źrenicami, które zdają się rozszerzać. To dla Antka proste, podejść do szafki, wyciągnąć opakowanie i wycisnąć połowę do miseczki. Ale dlaczego kot ma być pierwszy, co kot robił przez cały dzień, czy kot pracował, czy się o coś starał, czy walczył, negocjował, działał twórczo? Czy kot zasłużył, mówiąc krótko i konkretnie.

Antek wstaje, wyciąga torebkę i wyciska zawartość do miseczki. Kot przyklęka i połyka karmę, bezbronny, potem wyciąga się na dywanie i leży. Czeka. Nie, na nic nie czeka. Odpoczywa. Nie odpoczywa, bo jest wypoczęty. Po prostu leży. Może u kota to część pracy. Jakby pracy. Może u kota praca i wypoczynek są tym samym, praca jest przyjemnością, a wypoczynek obowiązkiem, przed którym kot nie zamierza uciekać.

Słowem, kot nie ma pojęcia, że pracuje, ale czy wie, że wypoczywa? Jaka rozkosz z leżenia, gdy brak świadomości, że leżenie jest tak cenne, czy w takim razie rzeczywiście praca, polegiwanie, przyjemność, obowiązek, określenia te nie znaczą tego samego, czyli niczego? Kot patrzy, źrenice nie mogą być większe, lecz unika wzroku Antka. Sprytny. Skandal! Że kotu wszystko jedno, a ciągle robi swoje. Nie musi sięgać po chleb i coś do chleba, dostaje w miseczce. Czasem tylko siada przed szafką. Czasem zamiałczy. To wszystko.

Antek wstaje ciężko z krzesła, i opada z rezygnacją. Nastawić wodę na herbatę, wyjąć chleb, a z lodówki coś do chleba. O ile ktoś zrobił zakupy. Nie ma kogo spytać, wszyscy śpią. Może i położyć się z pustym żołądkiem, ponoć to zdrowo, a pomyśleć można, że przynajmniej kot najedzony, wylizuje teraz lewą łapę, za chwilę przymyka oczy, na dywaniku, pod lustrem.

Gorączka

Antek czują ją blisko, w piersi. Gdy bierze czasem nową książkę, albo otwiera program do animacji, zakłada nowy projekt, wchodzi na ulicę, na której nigdy nie był… Przeczuwa, że za chwilę coś się pojawi, wydarzy. Coś odsłoni się, wychyli zza kantu biurka, zza drzwi pokoju, zza znaku drogowego, budki z gazetami. To coś jest blisko, nowe, oczekiwane, tajemnica, której poszukiwał, która była mu potrzebna do czegoś, bardzo potrzebna, zapewne do dalszego ułożenia układanki. Jakiej dokładnie układanki, tego Antek nie wie, bo nie wybiega dalej wzrokiem ani wyobraźnią, a układanka jest szeroka i długa, sięga poza horyzont tam, z przodu, i niknie za horyzontem, tam skąd przyszedł Antek. 

Grzebanie się tu i teraz, w kawałkach codziennych puzzli, jest nudne i wyczerpujące, można się z nim jakoś zaprzyjaźnić, pogodzić, uznać za konieczne, wszakże pod tym warunkiem (!), że co jakiś czas, w dłonie, pod stopy, spadnie od strony nieba, wyłoni się z mgły, ten jeden fragment, inny niż wszystkie codzienne, którego będzie można włożyć w od dawna puste miejsce. Miejsce, które razi beznadziejnością, jałowizną, otępieniem, nie dające spokoju, uwiera w pamięci nawet w wolnych chwilach w ogrodzie lub w parku, nad jeziorem, w górach, i w snach przede wszystkim.

Rozumiecie teraz tę gorączkę? Pali. Antek czasem nie jest pewny, czy to nie choroba jakaś i gorączka trzydzieści dziewięć stopni, ale zgodziłby się i przyjął i chorobę, byle ten puzzel się objawił. Ryzykant z Antka, tak by powiedziało wielu ludzi, tak by powiedziała jego dziewczyna, gdyby miał dziewczynę. Tym bardziej by tak powiedziała, gdyby miał jeszcze dzieci, bo skoro nie żyje sam, to powinien być odpowiedzialny. A odpowiedzialność to nie szukanie jakichś puzzli, tylko nienarażanie rodziny na zajmowanie się chorym Antkiem, podczas gdy codzienność stoi w miejscu.

Czy Antek ma dziewczynę i ma dzieci? No ma… Powraca więc do codzienności i układając zwykłe puzzle na tyle sobie pozwala, że zagląda czasem za kant biurka, albo za okno, albo wdepnie, po drodze do pracy lub sklepu, na kawałek ulicy, na której jeszcze nigdy nie był. Wyciąga wtedy termometr z bocznej kieszeni małego, codziennego plecaka. I nie pozwala sobie na więcej niż trzydzieści siedem i pół.