Wydostać się z Krakowa!

Wydostać się, jak najszybciej. Zwłaszcza w piątek wieczorem. Tak, z pewnością wielu ludzi próbuje uczynić Kraków miejscem najlepszym, najbardziej pożądanym do zamieszkania i przebywania. Ten rajski Kraków istnieje już w reklamach emitowanych w tramwajach i autobusach. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości, czy idee i plany nie wyprzedziły znacząco rzeczywistości.

Dość wielu ludzi zdecydowanie ucieka z tego miasta, zwłaszcza w piątek wieczorem. Samochodami, autobusami i busami, pociągami. Jeden z nich wyjeżdża rowerem. Najkrótszą drogą, jak to możliwe, byle do przemieść, i potem – w przestrzeń, pola, ciemność. W listopadową noc.

Ulica Dożynkowa przechodzi w Marszowiecką, wzdłuż obu ciągnie się rząd latarni. Na przecięciu z Galicyjską i Kasztanową kończą się uliczne lampy. Dalej na północ, pomiędzy polami przeciska się Królewska. Z asfaltem tak wąskim, że z trudem mijają się samochód i rowerzysta. Wąska Królewska jest dobrym skrótem między Witkowicami i Wolą Zachariaszowską. Zwłaszcza w piątek wieczorem, a tak naprawdę – w nocy, jak teraz.

Samochód goni rowerzystę. Lampka czołowa oświetla mały fragment drogi, lecz kiedy z tyłu, tuż za rowerem, pojawia się auto, jego światła wybiegają jasną i szeroką plamą daleko w przód. Jadą tak razem – kolarz korzysta z darowanego mu światła, ciśnie pedały, by w przód, jak najszybciej. Kierowca samochodu nie wyprzedza. Jadą tak razem trzy kilometry, aż za zagajnikiem na pagórku i dwoma zakrętami, pojawia się osiedle Przymiarki. I znów lampy uliczne. Rowerzysta zwalnia i ustępuje. Żegna kierowcę auta podnosząc otwartą dłoń.

Ostatni 139

Ostatni autobus linii 139, w kierunku Huty, na przystanku Nowy Kleparz, odjeżdża o 23:21. Tak głosi rozkład jazdy, niepodświetlony, mimo, że wpatrują się w niego zaniepokojone twarze. Ale rozkład rozkładem, czas czasem, a autobus – autobusem. A w tym wypadku szczególnie chodzi o ten autobus, ostatni.

Ulice Krakowa o wpół do północy w czerwcu można przemierzać i bez sweterka; zaiste cudowne, cudowne zaiste, za piętnaście północ, próbując się stąd wydostać. Z miasta kochanego na reklamach i placach park & ride, świetnie funkcjonujących na papierze.

Ale – ciiiiicho, cicho! Narzeka Wiesiek, nie ja. Ja absolutnie nie mogę, nie mam prawa, niewdzięczny. Kraków ciepłą nocą myśli o mnie bardziej niż kiedykolwiek, np. ten kierowca z mpk, który czeka na biegnących od drugiej strony skrzyżowania. My, ostatni pasażerowie, docieramy do zaparkowanych w dzikich krzakach samochodów, uruchamiamy milczące od dwóch dni silniki, rozpędzamy się w koleinach ulic-wylotówek, wygniecionych za dnia przez zastępy ciężkich aut. Mijając ostatnie sygnalizacje świetlne rozbiegamy się w pajęczynce podkrakowskich wiosek.

Po co, po co…

Życie stało się tak szybkie…
Zaczynając wymawiać jakieś zdanie mamy przekonanie o jego słuszności, celności. Możemy być nawet z niego dumni.
Kończąc je już przeczuwamy, że stało się nieprecyzyjne i nieaktualne.
Cóż dopiero – zanotować takie zdanie,
A wydrukować…? Po co…?

Kot, zwierzę miłe – niemiłe

Nowo wybudowany dom pogrzebowy przylega do cmentarnego muru i wznosi się nad nim na kilka metrów. Żadne okno z tego budynku nie wychodzi na cmentarz – grobom towarzyszy ślepa, długa, jednorodna ściana. To ciekawe, że budynek odwraca się tyłem do miejsca, któremu zawdzięcza swoje istnienie.

To drobna refleksja, niezobowiązująca i niekrytykująca nikogo – ani właściciela, ani architekta. Możliwe, że nawet nikt z nikim o tym nie dyskutował, bo taki układ wydawał się wszystkim oczywisty. T wydźwięk ludzkiej mentalności, tej, tutaj, w tym momencie – cmentarz nie jest do oglądania, cmentarza nie chcemy widzieć, groby są straszne, jakkolwiek ich fundatorzy by dbali, by wyglądały majestatycznie.

Do muru cmentarnego, z drugiej strony tej przestrzeni, określanej mianem wiecznego spoczynku, przylega nasz ogród. Mur obejmuje go od tyłu, jak opiekuńczym ramieniem; zastanawiam się, jak wyglądałby tu nasz dom. Tak, chciałbym mieć okno z widokiem na mogiły. Byłoby w tym obrazie uspokojenie, a z drugiej strony – pewna ostroga, która koli, dając sygnał: jeszcze żyjesz, zrób więc coś, rusz się, póki możesz. Rusz się!

Cmentarz w Miechowie, nocą, fot. Piotr Kubic

Wracałem z wieczornego spaceru, gdy kot, tuż za furtką, pochwalił się złapaną myszą. „Dobry kotek”, w mroku przesuwał się jego kształt, jeszcze ciemniejszy od ciemnej okolicy. W świetle latarki mysz lekko oddychała. Szarpnął nią i podrzucał, jak kłaczkiem włóczki, którym bawił się w domu, za młodu. Czy myszy dostają zawału serca?

Na podwórku stoi duża huśtawka. Chłodne powietrze splatało się z poszarpanymi, ciemniejącymi pasami nieba w oddali, gdzieniegdzie w marchewkowym kolorze, tonącym w granacie i graficie. Usłyszałem chrupanie. To on. I ona. Dziwne – może niedziwne, że kot rozpoczyna kolację od ogona.

Dlaczego od ogona? Czy nie powinna interweniować demokracja? Co ma do powiedzenia prawo cywilne i karne? Czy to humanitarne? Na pewno nie. Ale kota nie dotyczy humanitaryzm.

Zatrzymać kotkę?

Kotka domaga się wyjścia. Stoi pod drzwiami do korytarza, miaucze rozdzierająco, skacze do drzwi. Gdy je otworzyć, biegnie do drzwi prowadzących na zewnątrz. Tam, gdzie pada mokry śnieg, tej nocy nie ma mrozu, gdzie ciepła zima, efekt globalnego ocieplenia.

Wypuścić kotkę na zewnątrz, o drugiej w nocy, to całkiem zgodne z jej naturą. A zupełnie niezgodne z instynktem nadopiekuńczym pewnych domowników tego domu, którzy z pewnością zatrzymaliby małe futrzane, przymilne zwierzę w domu. Rzekomo dla jego dobra.

Antek otwiera jej drzwi, pierwsze i drugie. Mała nie zastanawia się, wymyka w ciemną przestrzeń. Antek sam pobiegłby się tam, gdzie ona. Ale zbyt się zasiedział, w zbyt wiele wplątał się obowiązków. Antkowi chce się tyle, że zazdrości kotce. Dlatego wypuszcza ją w ciemną noc, na podwórko, na ogród, na drzewa, dachy, gdziekolwiek będzie chciała popędzić, bo on sam chciałby tak, jak ona, ale czegoś mu nie wystarcza…

Stoi na pierwszym piętrze i patrzy w stronę ogrodu. Sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów. Dalej cmentarz i pola. Pola niepodobne do niczego, co spotkać można w mieście. Miasto o drugiej, trzeciej w nocy, jest martwe. Pola zdają się żyć pewnym tajemniczym życiem. Antek nie wie, jak je uzasadnić, udowodnić, ale jest pewien, że ono toczy się w nocy i we dnie, takim samym tempem, napięciem. Tylko miasto usypia na noc.

Ciemność ogrodu, przez którego konary przeświecają dalekie lampy. Kwazary. Głowa pełna szumu, pozostałości wielkiego wybuchu, albo wyścigu dnia, zmieszanego z odrobiną alkoholu. Zwalnia czas, nareszcie zwalnia, jak za dziecięcych lat, gdy czas ciągnął się niemiłosiernie. Tajemnica czasu. Życie zależne od czasu. Nie inaczej. Bez wyboru.

Zanim zasnę

Zanim zasnę, chcę zostawić drobny ślad. Póki istnieje moja świadomość, która umrze na chwilę, na kilka godzin, podczas snu. Wierzę, że powróci nad ranem, wraz z dzwonkiem budzika. Ale przecież to nie takie pewne. Lecz nawet, jeśli nie pewne, to nie biorę takiej możliwości pod uwagę. Ale nawet, jeśli nie biorę, to gdzieś tli się obawa, że jest ona jednak możliwa. Dlatego właśnie chcę zostawić drobny ślad, zanim zasnę.

Na mostku kapitańskim

Wychodzę wieczorem na balkon. Ocalał, choć przez lata ojciec chciał się go pozbyć. Zamurować drzwi, pozostawić tylko otwór na okno. Chciał się go pozbyć, bo nikt na niego nie wychodził. Nikt nie wychodził dlatego, że kiedyś, na początku, na balkon wychodziło się ze strychu. Nie było mieszkań, był strych, bo „może kiedyś będzie tu mieszkanie”. Wprawiono drzwi drewniane o dwóch skrzydłach, podwójne, z szybami w górnej części. Wtedy wszędzie były okna podwójne, a szyby pojedyncze.

Potem powstało mieszkanie i ojciec z matką mieli tu sypialnię. Na balkon nikt nie wychodził, bo drzwi się spaczyły i nie dawały się otwierać. A jeśli już otwarte, to ledwo dawały się zamknąć. Nie było czasu wychodzić na balkon. Po co.

Potem zamieszkała tu młoda para, czyli moja dziewczyna i ja. Było zimno. Po dwóch zimach wymieniliśmy okna i drzwi balkonowe. Wtedy ojciec znów chciał zlikwidować balkon, na który nigdy nie było jeszcze balustrady. Jednak zrezygnował, nawet zafundował niezgorszą balustradę, za niezgorszą kwotę. „Coś ty, nie wiedziałeś, że to tyle kosztuje?” – powiedział. Nie wiedziałem. Balkon zastawiliśmy łóżkiem, szerokim, duży pokój podzieliliśmy na dwa, sypialnia była mała. Nie sposób przejść do balkonu. Przechodziliśmy może cztery razy w roku. Drzwi balkonowe uchylaliśmy by przewietrzyć, tyle. I tak były zasłonięte kotarami.

Wynieśliśmy się z sypialni, by spełnić marzenie córki o swoim pokoju z balkonem. Wreszcie drzwi otwierają się szeroko, prowadzi do nich prosta droga. Przechodzę przez nie, opieram dłonie o balustradę i patrzę przed siebie. W dole biegnie w poprzek ulica, oświetlona uliczną latarnią. Po drugiej stronie – pawilon i zarośla. Skarpa, krzewy, rosnąca radośnie trawa, drzewa, żywopłot. Dalej osiedle domków, jak nasz, tylko młodszych, dlatego ładniejszych. Grają świerszcze, nad głową przepływa w szumie samolot, schodząc do lądowania w Krakowie.

Balkon delikatnie drga, zaraz porusza się do przodu. Patrzę w lewo i w prawo, a oto krańce budynku ruszyły w ciemności z posad. Z balkonem wysuniętym jak mostek kapitański zbliżamy się do asfaltu ulicy, przepływamy niezmiernie wolno ponad, już majaczą kształty na drugim brzegu. Wznosimy się nieco, by nie zawadzić o dom lekarza i otaczające go świerki, pod nami dachy i latarnie. Dalej teren i droga opada mocno, przez osiedle. Tam mój brat, czteroletni, rozpędził się na rowerze i goniłem go, żeby zatrzymać. Trochę dalej – zjeżdżaliśmy na sankach, gdy ojciec Krzyśka, kuzyna, zabrał nas jednego, jedynego dnia. Dzień był słoneczny i mroźny.

Jeszcze dalej – ulica Powstańców, na której poganiałem mój nowy rower, w zapachu jaśminów i upalnej wiosny, porannej rosy i pary tchnącej z asfaltu i zarośli. Przepływamy nad wysokim budynkiem szpitala, ponad światełkami z okien bloku C, który długą ścianą ciągnie się ze wschodu na zachód. Pamiętam dobrze salę na czwartym piętrze, we wschodnim skrzydle, pozdrawiam ją wyciągnięciem dłoni, choć z pewnością nikt nie patrzy teraz za okno i nie widzi mnie na mostku kapitańskim.

Dalej już prawie pola, tylko minąć ścieg obwodnicy dziergany światłami samochodów, szkołę, boisko, posterunek policji, rząd domów i ten ostatni, przy którym świeci samotna lampa. Potem tylko pola, wiatr ciepły, na szczęście, o tej porze roku, szczekanie psów podnoszących pyski do naszego ciemnego kształtu, chciałyby z nami, ale nie mogą, zostają w tyle, rozpływamy się w ciemności.

O świcie balkon stanie tam, gdzie zawsze, granie budowli niewzruszone na fundamentach, o piątej rano przymkniemy balkon, gdy ruszają ulicą samochody.

Trudno mieć pretensję do burzy

Kilka dni temu, po pracowitym dniu, chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. Czekałem na tramwaj, wszak tablica informuje, że zaraz przyjedzie. Ale nie doczytałem napisu, który mniejszym drukiem płynął pod spodem – wykolejenie tramwaju i zablokowanie trasy.

tramwaj nie przyjedzie



Tak sobie myślę, że nie miałbym pretensji do burzy, trzęsienia ziemi, do drzewa, które zwali się na mój samochód, choćby i na mnie. Bo burza, trzęsienie, drzewo, nie obiecują mi niczego. Ale odruchowo mam pretensję do producentów, handlarzy, sprzedawców, marketerów, copywriterów, którzy zapewniają, że wszystko będzie OK, tymczasem nie jest.

Skoro już postawiono tablice informujące o przyjazdach tramwajów, postawiono dużym kosztem, przedsięwzięciem inżynierskim, logistycznym, programistycznym, to niech nie wprowadzają w błąd, tuż przed północą.

Obok przystanków podjeżdżały autobusy zastępcze, kierowcy wychylali się przez okienka i wołali do oczekujących na tramwaj: nie przyjedzie, nie przyjedzie! Proszę wsiadać!

Ach, niezwykłe wręcz jest obserwować, jak zaskoczeni, zdezorientowani ludzie, w ciemnościach zrywali się do biegu, szukali najkrótszej drogi do autobusu, omijali barierki, w mroku stawiali stopy na trawnikach, pomykali nad krawężnikami…

Wieczór o 19.00

Wieczór zapadł o 19.00, przyspieszony przez grubą warstwę chmur, która nadeszła długą ławą, jak cięta nożem, i przesłoniła słońce na godzinę przed zachodem. Wraz z nią nadbiegł wiatr. Zaszumiały drzewa nad boiskiem piłkarskim, obok szkoły. Potem przez godzinę nie przestawały szumieć, w ciemniejącej atmosferze.

Antek siedział w samochodzie, donikąd się nie spieszył. Uchylił dwie szyby, na przestrzał, na tyle, by wpadający wiatr grał na ich krawędziach zawodzącą melodię. Przez okna widział budynek szkoły, jego coraz ciemniejszą bryłę, chwiejące się wysokie konary na tle coraz bardziej mrocznego brudnym granatem nieba. Szum tamtych liści, na zewnątrz, mieszał się z bliskim zawodzeniem. Pomyśleć, że jeszcze trzy miesiące temu, jak było to niedawno, o tej porze dnia spadał z nieba blask, ze wszech stron. A teraz dzień przedwcześnie zamiera, nie czekając od nikogo kondolencji.