Nie przerobisz – bezradność – przepraszam

Z wiekiem i czasem – jakby rosła ilość rzeczy, spraw, szczegółów, których trzeba dopilnować w codziennym życiu. Od wstania z łóżka, rano, do ułożenia się wieczorem, dziesiątki drobnych czynności, przedmiotów, zadań, o które trzeba zadbać. W końcu jest gdzieś granica ludzkich możliwości – pamiętania, dbania, organizowania. Z wiekiem coraz większa staje się potrzeba dbania o siebie – stan ciała – zdrowie fizyczne i psychiczne. To nie fanaberia tylko konieczność. Z roku na rok nie sposób nie zauważyć, jak ubywa sił, a apetyt na przeżycia wcale nie maleje, lecz rośnie.

Rośnie świadomość tego, co jeszcze mógłbym zrobić, ale myślący i świadomy człowiek musi przyznać, że tak naprawdę będzie mógł zrobić coraz mniej. Okres prosperity nieodwołalnie mija, powinno więc stanąć jasne pytanie – co odrzucić, z czym się pożegnać, co zignorować – tylko po to, żeby jeszcze, czymkolwiek można się było zająć.

Ubolewam – że nie jestem w stanie utrzymać regularnych kontaktów z ludźmi, których poznałem, nawet z tymi najlepszymi, albo tymi, dla których mógłbym jeszcze coś dobrego zrobić. Ubolewam, że nie umiem wykorzystać kilku chwil dobrego kontaktu, który się nadarza. Żałuję długich chwil słabości, w których nie jestem w stanie wykrztusić dobrych słów, a twarz nie chce się ułożyć w swobodny uśmiech. Nagle staje się jasne – skąd u starszych ludzi zasuszone, nieruchawe twarze, skąd linie napięcia, które przestały się wygładzać.

W ciągu dnia zdarzają się całe godziny, w których nie wiem, co się ze mną dzieje, o co mi chodzi, wiem tylko, że czuję się źle i z determinacją myślę, jak temu zaradzić. Odczuwam coraz więcej chaosu wokół, zresztą świat rzeczywiście staje się chaotyczny. Ten chaos nie byłby tak uciążliwy gdyby nie to, że ode mnie oczekuje się konkretnych działań, pracy, efektów, w konkretnych terminach – na dzień, godzinę, na zaraz.

Nie, to nie jest narzekanie. Nikt temu nie zaradzi, nie próbujcie nawet pomagać, bo sami jesteście w podobnym położeniu. Chodzi może o to, że dwadzieścia lat temu mniej dostrzegałem, rozumiałem i czułem, i może dlatego było prościej.

Jeszcze to powracające pytanie – dokąd zmierzamy, o co nam chodzi. Na pewno chodzi o przetrwanie – z tygodnia na tydzień, od wypłaty do wypłaty. Jeśli mamy dzieci – chodzi nam o ich usamodzielnienie. Chodzi nam o dobre kontakty z ludźmi – to wartość, którą trudno zmierzyć, która nie tak rzadko wymyka się z rąk, nie wiadomo do końca z jakiego (czyjego) powodu. Może m.in. zbyt dużych oczekiwań od innych oraz przewrażliwienia na punkcie własnego ego.

Jest po północy, zakończył się całkiem dobry dzień, gdyby nie liczyć paru fal dezorientacji, strachu i irytacji. Dlaczego napływają, dlaczego nie można ich prostu zneutralizować, dlaczego nie wychodzi mimo tego, że wokół sami przyjaźni ludzie.

Dobranoc, dobranoc i przepraszam, że za rzadko z Wami rozmawiam.

Przestaną rozmawiać

– Może byś narysowała obrazek i umieściła na tablicy klasowej? Potrafisz rysować. Albo kilka fajnych zdjęć. Albo jeden z twoich tekstów.
– Wiesz, jest jeden problem. Jeśli to coś będzie rzeczywiście fajne i nauczyciele zaczną to chwalić, to odsuną się ode mnie ludzie z klasy. Niektórzy nawet przestaną rozmawiać.

kot pielgrzymem

Z drugiego pokoju słyszę zawodzenie dziecka. Beniamin. „Nie mogę oddychać” słyszę między szlochami, „boli mnie głowa”. Siadam do pianina, zaczynam grać „Jestem pielgrzymem, który idzie drogą ciernistą poprzez świat”. Mollowe, smutne dźwięki przeplatają się z lamentem. 

Kot wyszedł z domu w piątek o trzynastej, nie wrócił.

Listy donikąd

Jasiek, zamiast pisać listy do przyjaciół, pisze bloga. Właściwie nie wiadomo do kogo. Nie pisze do przyjaciół, bo nie wystarczy napisać jeden list. Musi być ciągłość. Napisze list, a potem ktoś odpowie, potem on powinienem przeczytać, odczuć, zastanowić się, i odpisać. A potem znowu. Bez ciągłości listy do przyjaciół przestają mieć sens, a przyjaciele przestają być przyjaciółmi. Może więc lepiej, że nie pisze, bo przyjaciele myślą, że nie może, nie ma w zwyczaju, że woli z nimi spotkać się i porozmawiać, a wiadomo, spotkać się nie jest tak łatwo, więc spotyka się raz na trzy miesiące, albo na pół roku. 

A może znudziły go ich przygody, problemy, po prostu codzienne sprawy, które w sumie są ciągle takie same. Sam ma dość swoich, też takich samych. A nawet jak komuś urodzi się dziecko, albo padnie firma, to co on, Jasiek, może w tym pomóc, zmienić, poprawić. Szczęście? Ach szczęście. Nieszczęście? No cóż, nieszczęście.

Zresztą na życie innych Jasiek nie ma wpływu. To tak, jakby oglądać telewizję, można brać tylko to, co dają. Nie lepszy jest facebook czy instagram, z góry wiadomo, co będzie za chwilę.

(Najbardziej kłamliwy może być świat pisarza wyłaniający się z jego tekstów, które rzekomo mówią o nim samym. Nie, pisarz nie jest taki, jak to, co pisze. On pisze po to, żeby wyrzucić z siebie kłamstwo, dręczące, niesprawiedliwe, przekorne myśli. Kartka papieru czy klawiatura komputera są jak Kozioł Azazela, nad którym mamrocze się najgorsze przekleństwa, a potem puszcza wolno, niech ucieka. I wracając do ludzi, nareszcie i na jakiś czas, można być miłym, szczerym, nawet prawdziwym. Naprawdę.)

Pisząc na blogu Jasiek nie ma żadnych zobowiązań. Zwłaszcza, gdy nikt nie komentuje, nie odpowiada, wtedy Jasiek ma wrażenie, że posyła teksty w kosmos. Co prawda Jasiek czasem czuje, że coś z tych tekstów wraca – w gestach, półsłowach, wyrazach twarzy ludzi, których spotyka, ale to przecież musi być złudzenie. Jasiek czasem bawi się przez chwilę tą myślą, dla rozrywki i zabicia czasu. Wyłącznie.

Możliwe, że na listy Jaśka ktoś czeka. Ale przecież czeka nie na takie zwykłe, nie o tym, że Jasiek poszedł do pracy, wrócił, zmył naczynia, przeczytał wiadomość z banku albo z ZUSu. Może o to chodzi w pisaniu listów, a właściwie w ich nie-pisaniu, że Jasiek czuje, że nie ma o czym pisać. Nawet jeśli ten, kto czeka, zaklina się, zapewnia, obiecuje, że przeczyta chętnie wszystko, co Jasiek napisze.

Jasiek siedzi więc przy biurku i mamrocze nad swoim Kozłem Azazela. Jeszcze chwilę, jeszcze moment. Potem wstanie, odwróci twarz w stronę najbliższych ludzi, i będzie mógł być szczerym, miłym, nawet prawdziwym. Może nawet napisze jakiś list.

Wkładałem talerze do szafki, gdy…

Wkładałem talerze do szafki, gdy usłyszałem za sobą głos: tato, wyglądam dobrze?

Stałą przede mną córka, na ramieniu miała szkolny plecak. Na blado-ciemnogranatowym golfie, na którym w poprzek biegły z rzadka cienkie, białe paski, zobaczyłem naszyjnik z jaskrawymi, różnokolorowymi paseczkami z miękkiego tworzywa, nawleczonymi na rzemienny, wąski pasek. Zlustrowałem ją wzrokiem i znów popatrzyłem w twarz, a wtedy wyciągnęła do mnie rękę: popatrz, umyłam też zegarek. Plastikowy pasek był liliowy, z białym obramowaniem. Liliowy kolor przebijał też między czarnymi floresami na plecaczku.

– Jest okej. Fajnie. Może tylko golf ma trochę za słaby walor, taki trochę wyszarzały. Ale włosy spięte inaczej niż zwykle – dopiero teraz zobaczyłem.

Dzięki! – uściskała mnie – cześć!

Ściana po sąsiedzku

Z mojego nowego pokoju wychodzi się na półpiętro. Gdy otwieram szeroko drzwi, widzę przed sobą spływającą w lewo, w dół, balustradę schodów. Do balustrady są trzy kroki, a jeśli duże, to dwa. Z lewej strony balustrada przerywa się, żeby można było wejść na schody. To niezbyt szerokie przejście ograniczone jest z lewej obłą ścianą, a z prawej, u podłogi, okrągłym cokolikiem, z którego wyrasta wspornik balustrady. Gdy idę zamyślony, patrzę w dół i szukam wzrokiem drogi między tymi dwiema krągłościami. Gdybym nie uważał, mógłbym się potknąć o cokolik, ale to tylko kwestia przyzwyczajenia i wydeptania niewidzialnej ścieżki, w mojej pamięci. Wydeptuję ścieżkę już na poważnie, już nie ma odwrotu, już większość gratów zniesionych, już tu, w tym pokoju, zostawiam okrycie i ściągam z siebie plecak, zaraz po przyjściu. Te drzwi jeszcze nie moje, jeszcze nie trafiam ręką na wyłącznik światła, bo powinien być po prawej, a jest po lewej. Ale to tylko kwestia czasu i powstania mapy pamięci. I odruchów. Które sprawią, że przestanę dostrzegać to, co dostrzegam. Dlatego próbuję zachować ten stan jeszcze przez chwilę, próbuję jeszcze się dziwić, zanim zdziwienie rozpłynie się, i ta niecodzienność stanie się codziennością, w której najpierw powoli, a potem z coraz większą potrzebą, a potem rozpaczliwie, zacznę szukać niecodzienności.

Wychodzę z pokoju, zamykam drzwi na klucz i idę go oddać na portierni. Odwracam się i pomiędzy obłą ścianą a cokolikiem, w głębi, po drugiej stronie schodów, dostrzegam pustą ścianę. Zawsze tu była, przechodzę obok niej od szesnastu lat. Dopiero teraz ją widzę i wiem, że za każdym wyjściem będę stawał z nią twarzą w twarz. „Witaj! Będziemy sąsiadami. Nikt Cię do tej pory nie widział, teraz ja będę.”

O koncercie (2)

Czytam to, co napisałem w nocy i czuję, że tak wiele jeszcze należałoby napisać. Przez ile warstw trzeba się przedrzeć, na ile pytań odpowiedzieć, ile małych i większych problemów rozwiązać, żeby zagrać koncercik. Problemów nie tylko związanych ze światem zewnętrznym (planowanie, organizacja, logistyka, umowy, osoby do pomocy), ale również z samym sobą – z fałszywymi przekonaniami o sobie, ograniczeniami czy zwykłą niewiedzą lub brakiem doświadczenia.

O jednym chcę napisać z pewnością – o ogromnej fali pozytywnej energii i pomocy, która nadpłynęła od Was. Sama skala aktywności na facebooku przerosła moje ciche nadzieje. Wasze telefony przed imprezą, potem Wasza obecność, sala wypełniona po brzegi, Wasza cisza wtedy, kiedy czułem, że nas słuchacie i odbieracie. Paweł i ja chcemy zagrać jeszcze ten koncert w różnych miejscach, tam, gdzie Wy już nie dotrzecie. Spodziewam się, że będzie o wiele trudniej, ale taka dola. Daliście nam  dobry start, teraz jesteśmy na siłach pociągnąć dalej, nawet przy pustej sali.

O koncercie

Winien jestem Wam kilka słów o koncercie. Jak było? Dobrze! Na lepiej trudno byłoby mi liczyć w tym momencie, na moim etapie.

Zdradzę trochę szczegółów. Muzyka, którą graliśmy, była w swojej istocie, w dużej części, improwizowana. Nie oznacza to jednak pełnej improwizacji, o nie, bo przecież mieliśmy do zagrania konkretne utwory. Jednak dźwięki, które grałem, nie były ostatecznie określone co do jednego. Tutaj wybierałem spośród różnych, przećwiczonych wcześniej kombinacji. Schemat harmoniczny i rytmiczny był określony, jednak dopuszczalne były modyfikacje, wariacje, w pewnych granicach.

Kolejność utworów oraz sposób wykonania były dobrane tak, by wytworzyć przebieg napięć. Nastrój, emocje muszą płynąć poprzez różne koloryty, wtedy w odbiorcach tworzy się poczucie historii, przeświadczenie, że wyszliśmy skądś i zmierzamy dokądś, a po drodze niemało się zdarza.

Najważniejsze, najciekawsze i powodujące największą radość było to, że to ja stworzyłem aranżacje – styl, harmonię, sposób grania, łączniki, rytmy, atmosferę. Tworzyłem to wcześniej, podczas ćwiczeń, najpierw sam, a potem w próbach z Pawłem. Każdy z nas ciułał swoje, a potem graliśmy razem, słuchaliśmy się nawzajem. Nasze wizje zadziwiająco dobrze spotkały się i korespondowały. Tak powstał ten koncert.

Ten sposób grania wymaga maksymalnego skupienia. Inaczej się nie da. Gdybym po prostu wkuł w pamięć i w palce konkretne nuty, na koncercie mógłbym przestać myśleć i po prostu „odegrać” to, czego się nauczyłem. Ale my nie mieliśmy wyuczonych nut, tworzyliśmy je na bieżąco. To zmaganie, podróż, przygoda, stres, nieustanne poszukiwanie, wsłuchiwanie się.

Jeszcze bardzo ważna kwestia – pisałem przed koncertem, że może nas ponieść ułańska fantazja. Może to oznaczać dwie rzeczy: 1) chimeryczność emocji, przesadę, która prowadzi do karykatury, 2) wykroczenie poza własne techniczne możliwości, czyli fiasko w panowaniu nad instrumentem. Jeszcze w sobotę rano miałem wrażenie, że moje dłonie są jak z gąbki, że słabo je czuję i nie wiem, co tak naprawdę grają. Przez dwa, trzy ostatnie dni przed koncertem uspokajałem dłonie i palce, grałem w o wiele wolniejszych tempach i dużo z metronomem, którego klik dawał mi oparcie.

Granie na instrumencie, zwłaszcza w mojej sytuacji (nie wiem, jak jest z tymi, którzy mogą ćwiczyć godzinami) polega w dużej mierze na wyczuciu granicy moich możliwości technicznych. Ponieważ na bieżąco wymyślam, co zagram, to nie powinienem wymyślać czegoś, czemu ręce nie będą w stanie podołać. Wymyślam na bieżąco, czasem kilka, kilkanaście sekund wcześniej, czasem tylko ułamek sekundy wcześniej. Muszę być litościwy dla palców, bo jeśli przeszarżuję, to za chwilę odmówią posłuszeństwa.

Muzyka improwizowana pozwala jednak na dopasowanie się do kondycji ciała. Jeśli czuję, że dłonie się męczą, to mogę spasować, zagrać mniej dźwięków, lżej, mogę dać odpocząć palcom. Jednak do tego potrzebna jest ciągła kontrola tego, co się z rękami dzieje.

Nie lubię, nie chciałbym mieć dokładnie rozpisanej partytury, tak jak przez wiele lat grałem w szkole muzycznej. Czuję się wtedy uwięziony. Przez wiele lat nie rozumiałem, jak takie granie może przynosić radość. To, co udało mi się na koncercie po raz pierwszy w dużej skali – to dłuższe fragmenty w pełni improwizowane, na solówkach. Pamiętam moment, w którym sala klaskała do rytmu, a ja opuściłem ich tempo, zacząłem grać w innym rytmie, żeby słuchaczy zaskoczyć, zmusić do słuchania. Żeby zrobić taki skok w bok trzeba nie tylko przygotowania, lecz i odwagi, bo jest to krok w zupełnie nieznany rejon. Jak się w nim poruszać, dokąd iść, jak wrócić? Tego się do końca nie wie, to trzeba zrobić mając przed sobą pełną salę, która obserwuje, słucha, oczekuje, co będzie dalej. Nawet, jeśli się to robi dziesiątki razu w domu, sam na sam z instrumentem, to na koncercie, będąc pod obstrzałem setki par oczu i uszu – jest to zupełnie nowe przeżycie, zadanie…

Słońce stoi najwyżej. Marta

Dzień gorącego lata. Słońce stoi najwyżej. Wspinamy się, Beni i ja, rowerami, na pagórek, ulicą Warszawską. Jedziemy obejrzeć nasze miasteczko z tamtej strony, z góry, tam, gdzie auta wyruszają na Warszawę. „Na Warszawę”, tak mówimy, choć nasza mieścina ma z Warszawą tyle wspólnego, co skarpetka z kapeluszem. Duszny zapach rozgrzanego asfaltu miesza się z pomrukiem podjeżdżającej do nas od tyłu ciężarówki. Tędy skracają sobie drogę auta jadące ze Śląska na północ, na Warszawę właśnie.

Tuż przed szczytem droga skręca w prawo i dochodzi do obwodnicy. Pędzą nią dalecy podróżni dla których my nie jesteśmy nawet epizodem na ich trasie. Za chwilę spłyną w dół i dwoma zygzakami, na przestrzeni dwóch kilometrów, miną tę mieścinę, jak dziesiątki innych.

Zatrzymujemy się przy przystanku, na którym kiedyś stała wiata z falistej blachy. Patrzymy na południe, tam w kłębach zieleni plączą się znane nam uliczki. Kościół, szpital, kaplica cmentarna. Szpaler drzew na horyzoncie, na przeciwległym pagórku, w odległości półtora kilometra. Gorące powietrze stoi, a my w nim.

Nagle dostrzegam postać. Dziewczyna siedzi kilka metrów od przystanku, na zakurzonym poboczu. Ma stopy złączone, kolana podciągnięte w górę, na udach opiera notatnik, notebook albo terminarz. Jest zajęta sobą. Poznaję ją…

– Marta? Co ty tu robisz? Jesteś w naszej dziurze i nie dajesz znać? Ale historia! Przejazdem, oczywiście. Rozumiem, i tak nie miałabyś czasu wpaść. No ale przynajmniej sms… Widzę, piszesz, notujesz, organizujesz coś…

Powietrze zafalowało, lecz nie od wiatru. Trudno ogarnąć otoczenie. Odczuwam sygnały z każdej części ciała: gorąco, gorąco… Bezruch, Marta nie rusza się także. Łodygi wysokiej trawy stoją martwo w rowie, obwodnicą ciągną samochody, te w odległości kilometra są jak mrówki, te przejeżdżające obok nas to lśniące, jaśniejące w piekącym słońcu metalowe, wielkie i wydłużone krople. Czekam, nie chcę przeszkadzać.

Wtem czuję lekkie drgnienie. Coś rusza. Teraz widzę, że jesteśmy na platformie, która powoli zaczęła się przesuwać. Za nią zwyraźniała kolejna platforma, ciągną teraz obie, jedna za drugą. To pociąg! Marta siedzi w nim nieporuszona.

– Musimy schodzić – mówię do Beniamina. Chwytam jego rower i zestawiam w trawę, potem robię to samo z moim rowerem. – Schodzimy – mówię do Marty, biorę Beniamina na ręce i opuszczamy pociąg, który oddalając się jest coraz mniejszy. Falowanie powietrza ustaje, zostajemy znów w bezruchu.