Pierwsza w nocy, wróciłem z pracy. Gdybym się postarał, mógłbym wrócić 35 minut wcześniej. Ale odpuściłem tempo, spinanie się, zmuszanie.
Teraz nie powinienem zabierać się do pisania: wypływają same negatywy, depresyjne. Jak np. ta, że po skończeniu pracy o 22:00 wożę z drugiego końca Krakowa, dzieciom, rzeczy – instrumenty, na których grają, monitory komputerowe, walizki. Taszczę toboły z ósmego piętra, wszystko naraz, żeby nie krążyć dwa razy.
Teraz, w domu, nie idę od razu spać, pretekstem jest hipoglikemia, ale tak naprawdę czuję niedosyt. Tak jakby spać można było dopiero po mocnym akcencie, finałowym osiągnięciu mimo, że w ciągu dnia udało się załatwić, zorganizować, przeprowadzić niemało potrzebnych spraw. Sił starczyło, by wyciągnąć toboły z auta i wnieść do domu, do ciemnego pokoju, w którym śpiący, rozciągnięty kształt na łóżku uświadomił mi, że syn, wyjątkowo, wrócił do domu.
W pracy, dajmy na to, taki sukces, że udało się zrealizować skomplikowany spektakl bez większej wtopy, jeśli nie liczyć dziwnie rozstrojonego odsłuchu podczas jednej z piosenek. Już brałem winę na siebie przypominając sobie co tam mogłem zawalić. Ale ale – pomyślałem po chwili – przecież tak grałem kilka przedstawień do tej pory i było dobrze, więc koniec z siebie biczowaniem.
Tak więc jadąc samochodem w ciemności włączyłem stary, mój ulubiony osobiście przebój, który obecnie ma już pięćdziesiąt lat, a jej główny twórca nie jest w stanie nic już stworzyć niczego. Prosty, genialnie radosny utwór, bez krygowania się na intelektualizm, eksplozja optymizmu, która wyzwala pioruny w moim ciele. Mimo, że minęły dziesięciolecia od tamtego momentu, kiedy nagrałem tych kilka minut, przypadkowo, z radia na kasetę audio (analogową oczywiście), nie wiedząc, że stanie się dla mnie pomnikiem chyba już do końca życia.
Lecz te eksplozje emocji wypomniała mi ostatnio rodzina. „To nie jest normalne”, „popadasz w skrajności”, „z wiekiem jest coraz gorzej” – chyba na temat mojego zdenerwowania i wybuchu, który miał miejsce kilka dni temu, kiedy wyjeżdżałem spóźnony do pracy. Myślę sobie – jakie to bezwzględne, kiedy najbliżsi chwycą jedno zachowanie z tygodnia i punktują je przez kolejne tygodnie, jako przykład tego, kim jesteś. Córka przecież jest bardzo podobna, to raczej jej matka jest moim i jej przeciwieństwem. Zdenerwowanie dwudziestoletniej osoby jest ciągle jeszcze jakieś takie urocze, podczas gdy zdenerwowanie pięćdziesięciolatka – wyłącznie paskudne, niegodne.
Zdaniem połowy rodziny powinienem coś z tym zrobić, konkretnie – pójść do co najmniej do psychologa, niewykluczone, że do psychiatry. „Chory psychicznie przeważnie uważa się za zdrowego”, mam więc utrudnioną argumentację.
Żyję emocjami, życie polega na emocjach, inaczej nie ma sensu. A ponieważ dobre emocje chyba siłą rzeczy wiążą się z ich przeciwwagą, która prędzej czy później nadejdzie – pogodziłem się prawie z okresami nieokreślonego bólu, drętwego cierpienia, nawet z częstymi zmianami nastroju, które przykrywam jak mogę maską jako takiej zewnętrzności.
Wjeżdżając autem na podwórko zająłem puste od śniegu miejsce. Obok jest drugie, bardzo podobne – to po naszym poprzednim samochodzie, który dziś rano odprowadziłem do firmy o nazwie „end-car”. To był nasz czwarty samochód. Od lat kupujemy niemłode samochody i w naszej rodzinie dopełniają żywota. Jako student mieszkałem u przyjaciela stosującego tę samą strategię, będąc przy okazji mechanikiem samochodowym. Nauczył mnie, że z wielu awarii można jakoś wybrnąć, wiele mmożn przewidzieć tak, aby nie zaskoczyły w dalekiej drodze. A kiedy zdarza się, już ta ostateczna – pracownicy firmy „koniec samochodu” przyjeżdżają bezpłatnie lawetą, a nawet dodają parę stówek za złomowanie.
Pierwszy nasz – ford – odjechał na lawecie, kiedy sprzęgło zaczęło ślizgać a na błotnikach były rdzawe plamy. BMW sprzedałem za – słownie – sto złotych, choć na umowie napisaliśmy „pięćset”, bo kupujący stwierdził, że „nie uwierzą w urzędzie podatkowym”. Mała renówka stanęła w mieście, kiedy pojechałem do paczkomatu. O złomowaniu kolejnego samochodu zdecydowałem, gdy jechałem do pracy i silnik odmówił posłuszeństwa. Wiedziałem, co się zepsuło, ale znałem ogólny stan auta – naprawa naprawdę się już nie opłacała, wobec innych niedomagań, z którymi jeździliśmy miesiącami.
Dojeżdżamy auta do końca ponieważ nie umiemy handlować. Czujemy, może nawet uważamy, że handel ma w sobie coś nieczystego, że nie można w nim osiągnąć sukcesu mówiąc całą prawdę. Nieumiejętność handlowania widać też w innych dziedzinach życia – wolimy zrobić coś charytatywnie czy wręcz za darmo, niż targować się, podawać kwoty, wymyślać powody, dla których należy się nam więcej.
A może to po prostu lenistwo, „zdolny ale leń”, które zasłaniały różnymi argumentami i dywagacjami, do których mamy dużą skłonność…