Pobełkotać, czasem, można

Pierwsza w nocy, wróciłem z pracy. Gdybym się postarał, mógłbym wrócić 35 minut wcześniej. Ale odpuściłem tempo, spinanie się, zmuszanie.

Teraz nie powinienem zabierać się do pisania: wypływają same negatywy, depresyjne. Jak np. ta, że po skończeniu pracy o 22:00 wożę z drugiego końca Krakowa, dzieciom, rzeczy – instrumenty, na których grają, monitory komputerowe, walizki. Taszczę toboły z ósmego piętra, wszystko naraz, żeby nie krążyć dwa razy.

Teraz, w domu, nie idę od razu spać, pretekstem jest hipoglikemia, ale tak naprawdę czuję niedosyt. Tak jakby spać można było dopiero po mocnym akcencie, finałowym osiągnięciu mimo, że w ciągu dnia udało się załatwić, zorganizować, przeprowadzić niemało potrzebnych spraw. Sił starczyło, by wyciągnąć toboły z auta i wnieść do domu, do ciemnego pokoju, w którym śpiący, rozciągnięty kształt na łóżku uświadomił mi, że syn, wyjątkowo, wrócił do domu.

W pracy, dajmy na to, taki sukces, że udało się zrealizować skomplikowany spektakl bez większej wtopy, jeśli nie liczyć dziwnie rozstrojonego odsłuchu podczas jednej z piosenek. Już brałem winę na siebie przypominając sobie co tam mogłem zawalić. Ale ale – pomyślałem po chwili – przecież tak grałem kilka przedstawień do tej pory i było dobrze, więc koniec z siebie biczowaniem.

Tak więc jadąc samochodem w ciemności włączyłem stary, mój ulubiony osobiście przebój, który obecnie ma już pięćdziesiąt lat, a jej główny twórca nie jest w stanie nic już stworzyć niczego. Prosty, genialnie radosny utwór, bez krygowania się na intelektualizm, eksplozja optymizmu, która wyzwala pioruny w moim ciele. Mimo, że minęły dziesięciolecia od tamtego momentu, kiedy nagrałem tych kilka minut, przypadkowo, z radia na kasetę audio (analogową oczywiście), nie wiedząc, że stanie się dla mnie pomnikiem chyba już do końca życia.

Lecz te eksplozje emocji wypomniała mi ostatnio rodzina. „To nie jest normalne”, „popadasz w skrajności”, „z wiekiem jest coraz gorzej” – chyba na temat mojego zdenerwowania i wybuchu, który miał miejsce kilka dni temu, kiedy wyjeżdżałem spóźnony do pracy. Myślę sobie – jakie to bezwzględne, kiedy najbliżsi chwycą jedno zachowanie z tygodnia i punktują je przez kolejne tygodnie, jako przykład tego, kim jesteś. Córka przecież jest bardzo podobna, to raczej jej matka jest moim i jej przeciwieństwem. Zdenerwowanie dwudziestoletniej osoby jest ciągle jeszcze jakieś takie urocze, podczas gdy zdenerwowanie pięćdziesięciolatka – wyłącznie paskudne, niegodne.

Zdaniem połowy rodziny powinienem coś z tym zrobić, konkretnie – pójść do co najmniej do psychologa, niewykluczone, że do psychiatry. „Chory psychicznie przeważnie uważa się za zdrowego”, mam więc utrudnioną argumentację.

Żyję emocjami, życie polega na emocjach, inaczej nie ma sensu. A ponieważ dobre emocje chyba siłą rzeczy wiążą się z ich przeciwwagą, która prędzej czy później nadejdzie – pogodziłem się prawie z okresami nieokreślonego bólu, drętwego cierpienia, nawet z częstymi zmianami nastroju, które przykrywam jak mogę maską jako takiej zewnętrzności.

Wjeżdżając autem na podwórko zająłem puste od śniegu miejsce. Obok jest drugie, bardzo podobne – to po naszym poprzednim samochodzie, który dziś rano odprowadziłem do firmy o nazwie „end-car”. To był nasz czwarty samochód. Od lat kupujemy niemłode samochody i w naszej rodzinie dopełniają żywota. Jako student mieszkałem u przyjaciela stosującego tę samą strategię, będąc przy okazji mechanikiem samochodowym. Nauczył mnie, że z wielu awarii można jakoś wybrnąć, wiele mmożn przewidzieć tak, aby nie zaskoczyły w dalekiej drodze. A kiedy zdarza się, już ta ostateczna – pracownicy firmy „koniec samochodu” przyjeżdżają bezpłatnie lawetą, a nawet dodają parę stówek za złomowanie.

Pierwszy nasz – ford – odjechał na lawecie, kiedy sprzęgło zaczęło ślizgać a na błotnikach były rdzawe plamy. BMW sprzedałem za – słownie – sto złotych, choć na umowie napisaliśmy „pięćset”, bo kupujący stwierdził, że „nie uwierzą w urzędzie podatkowym”. Mała renówka stanęła w mieście, kiedy pojechałem do paczkomatu. O złomowaniu kolejnego samochodu zdecydowałem, gdy jechałem do pracy i silnik odmówił posłuszeństwa. Wiedziałem, co się zepsuło, ale znałem ogólny stan auta – naprawa naprawdę się już nie opłacała, wobec innych niedomagań, z którymi jeździliśmy miesiącami.

Dojeżdżamy auta do końca ponieważ nie umiemy handlować. Czujemy, może nawet uważamy, że handel ma w sobie coś nieczystego, że nie można w nim osiągnąć sukcesu mówiąc całą prawdę. Nieumiejętność handlowania widać też w innych dziedzinach życia – wolimy zrobić coś charytatywnie czy wręcz za darmo, niż targować się, podawać kwoty, wymyślać powody, dla których należy się nam więcej.

A może to po prostu lenistwo, „zdolny ale leń”, które zasłaniały różnymi argumentami i dywagacjami, do których mamy dużą skłonność…

Myślenie może boleć

Chyba nigdy wcześniej nie odczuwałem, że myślenie męczy, a nawet boli.

Lubię myśleć, rozkminiać, jeśli się trafi temat / problem, który mnie interesuje, intryguje, rozkminiam go przez kolejne dni. Chyba robię to automatycznie, to się po prostu dzieje. Lubię też wejść w nowy temat, jak np. zrealizować zakupy trzydziestu drobnych rzeczy w moim miejscu pracy. Kiedy są to różne artykuły, trzeba poszukać najbardziej odpowiednich, znaleźć sklepy, w których można je zamówić. Kiedy trzeba sklecić w działającą całość kilka urządzeń – jak np. rozdzielenie i transmisja sygnału telewizji przemysłowej przez kilka pomieszczeń, z konwersją na standard VGA lub HDMI.

Myślenie jest fajne zwłaszcza, że przez wiele lat nie uważałem myślenia za pracę. Patrzyłem na rodziców, dziadków, z którymi się wychowałem, w domu z ogrodem i kawałkiem pola było sporo fizycznej pracy. Zwłaszcza ojciec był i ciągle jest tytanem działania, niewielkiego wzrostu, ale wychował się na górskich terenach kamienistych pól, znany był z tego, że łamały m się w rękach trzonki łopat, urywały zawiesia wiader – od tempa, w jakim były przez niego używane.

Wychowałem się w kulturze, w której pracą było działać fizycznie. Nie pamiętam momentów, w których ktoś siadał i planował pracę, zastanawiał się, jak coś zrobić. Z wyjątkiem wujka, który z ciotką i trójdzietną rodziną mieszkał w tym samym domu. On był spokojniejszy, powolniejszy, pamiętam, jak czasem stawał i się zastanawiał, jak ugryść zadanie, po czym na głos, mrucząc, wymieniał jego etapy, zakręty. Czasem cofał się w tym planowaniu, kiedy znajdował lepsze rozwiązanie.

Myślenia uczyły mnie dyskusje z przyjaciółmi i kolegami. Szczególnie z Krzyśkiem, rówieśnikiem, prowadziliśmy półnaukowe dyskusje, wzorując się na programach naukowych i technicznych, tak mało dostępnych w latach 80-tych. Czytaliśmy science fiction, tam głównie Lem opisywał całe toki rozumowania swoich bohaterów. Myślenia uczyły mnie studia techniczne, usłyszałem o ważności planowania, że strategia jest jeszcze czymś innym, że dążymy do efektywności.

Z biegiem lat przybywało rzeczy, o których trzeba myśleć, żeby codziennie żyć. Bronię się ciągle przed zalewem drobnych codziennych problemów, ale to walka nierówna, bo nie ma wyjścia. Jedyne to szybciej podejmować wybory, które ograniczają paletę wyborów. To nasze czasy po 2000 roku pokazały, że największym problemem nie jest dostępność towarów i usług (a tak było przed 30 lat mojego życia), tylko odpowiednie decyzje pozwalające wybierać i organizować dostępne środki.

Nigdy jednak nie zdawałem sobie sprawy tak, jak teraz, jakim wysiłkiem jest myślenie. Nikt nie uczył mnie jak odpoczywać. Jeszcze w czasach studenckich, kiedy zajmowałem się szkołą muzyczną, pisaniem tekstów, organizowaniem życia społeczności młodzieżowej, tworzeniem audycji radiowych, grałem na instrumencie, pisałem aranże, to wszystko robiłem bez wiedzy, że trzeba odpocząć. W ekstremalnych momentach nakazywałem sobie myślenie podczas jazdy komunikacją MPK: było do zrobienia to i to, ja pracowałem w trakcie nawet kilkunastu minut jazdy – pamiętam taki moment – stoję na stopniach wysokiego Ikarusa, między przystankiem Plac Inwalidów i Czarnowiejską, i zmuszam się do myślenia.

Pamiętam domowe małżeńskie awantury, rozgrywające się regularnie w sobotę. Z bagażem obwiniania siebie. Uspokajałem się dopiero w niedzielę wieczorem, kiedy trzeba było już niestety myśleć o pracy następnego dnia. Wszystko między nami było w porządku, to tylko zmęczenie, skumulowane w ciągu tygodnia, uchodziło od rana w sobotę – ból ciała, zniecierpliwienie, niemożność znalezienia sobie miejsca.

Wyjątkiem były wakacje. Po kilku tygodniach wolnych od regularnych zajęć mój świat się zmieniał – nabierał lekkości, światła, ciepła. Dziś pamiętam jeden tydzień, podczas którego odespałem zaległości – i świat, który zobaczyłem, był zupełnie inny, niż ten na co dzień. To nie świat był inny, tylko ja się wyspałem.

Ostatnie wydarzenie, które uświadomiło mi, jak ważny jest odpoczynek, to okres pandemii. Przez kilka tygodni nie musiałem jeździć do pracy. Wtedy przysiągłem, że nie pozwolę się wkręcić w pracę bez przerw i odpoczynku, w kołowrotek, którego obrotów nie kontroluję. Czy to się udaje? Nie bardzo.

Z boku

To ciekawe, że najciekawsze jest stać z boku. Kusi tak bardzo, żeby się angażować, być tam, gdzie się coś dzieje, mieć wpływ. Ale jeśli są inni, którzy chcą coś zrobić, zdecydować, wziąć odpowiedzialność – po co się pchać?

To jest idea reportera – nie miesza się do świata, tylko go relacjonuje. Może się wydawać, że to cienka granica, tak może być w konkretnej sytuacji – tylko jedno słowo mnie, bez jednego gestu, bez grymasu, bez uśmiechu. Ale w praktyce konsekwencje bywają ogromne.

Klient z ulicy, proszę o wsparcie

Niesamowicie ważne jest wsparcie, które powinni otrzymywać ludzie pracujący bezpośrednio w kontakcie z klientami przychodzącymi „z ulicy”. Zobaczyłem to wyraźnie czekając na przyjęcie w jednej z najbardziej znanych sieci medycznych.

Przyszedł tam człowiek, który pomylił dni wizyty, pomylił lekarzy, i wybuch jego frustracji i gniewu wisiał w powietrzu. U kobiet, które z nim rozmawiały, można było wyczuć stan napięcia – chyba czekały, że lada chwilą usłyszą wymówki, oskarżenia. W spokojnych słowach, dobrze dobranych i wyważonych, powiedziały pacjentowi prawdę – dziś nie ma lekarza, ma pan wizytę jutro, na kolejne wizyty nie ma na razie terminów.

W tej sieci medycznej bardzo dba się o elegancję kontaktu z pacjentem. Nagle zdałem sobie sprawę, że ta elegancja, opanowanie, ale też spokój i brak napięcia, musi wynikać nie tylko ze starannych szkoleń, które przechodzą pracownicy recepcji. Oni muszą otrzymywać wsparcie od kogoś, kto nimi zarządza. Oni muszą znosić cierpliwie różne nastroje, sytuacje i problemy pacjentów, ale zrobią to o wiele lepiej, gdy ich szef/szefowa przekaże im swój spokój, zrozumienie. Nie wierzę, że można inaczej, no chyba, że trafi się na jakiegoś ideowego anioła.

Praca z ludźmi postronnymi wyczerpuje. Oczekiwania, roszczenia, pretensje są na porządku dziennym. Wychodzi jeden, natychmiast pojawia się następny. Każdy czegoś chce, to on jest „panem”, jemu ma się służyć.

Jeśli podobne pretensje, niezadowolenie, wrogość, odbiera pracownik z drugiej strony, pozostaje sam. Albo szuka innej pracy albo zamyka się w klatce, broniąc bardziej lub mniej rozpaczliwie swoich granic, terenu, na którym może czuć się bezpiecznie. Ale wtedy trzeba zapomnieć o otwartości, życzliwości wobec klientów.

Niesamowite jest to, jak kultura organizacji przenika do jej najniższych, szeregowych poziomów.

Telewizja wyemitowała mój materiał

Umieściłem na FB informację o wystawie moich zdjęć w Teatrze Barakah, otwarcie 27 września 2024. To wydarzenia zasługuje na dłuższą opowieść, ale teraz chcę napisać o czymś innym.

Dwa lata temu zrobiłem krótki filmik i umieściłem na FB. Otrzymałem wtedy 11 lajków.

Okazało się, że Telewizja Kraków wykorzystała dużą część z tego filmu. Zrobiłem zrzut ekranu mojego filmu, na który nałożone było logo TVP i podpis: źródło Piotr Kubic. Wtedy liczba lajków wyniosła… 101 (słownie: sto jeden).

Wniosek – samodzielnie dokonuje oceny zaledwie jeden człowiek na dziesięciu. Zaś 90% ludzi ocenia według tego, jak sugerują mu inni, których on uważa za autorytet. Telewizja ciągle jest autorytetem.

Zrozumienie tego mechanizmu jest kluczowe dla kogoś, kto np. chce być sławny, kto chce by słuchało go społeczeństwo. Gdybym chciał być politykiem, musiałbym wykorzystywać ten mechanizm jak i wiele innych. Problem w tym, że nie mogę się z tym pogodzić wewnętrznie. Zostałem jakoś zaprogramowany na to, że liczy się meritum, umiejętności, wiedza, poziom, godność człowieka, i że to ocenia się w bezpośrednim kontakcie. Powyższy przykład pokazuje, że nic z tych rzeczy nie musi mieć żadnego znaczenia, jeśli chodzi o popularność. Nie godzę się na to, nie obchodzi mnie to.

W tym tygodniu umieściłem informację o mojej wystawie. W ciągu 3 dni notka otrzymała 42 lajki i zero komentarzy. Dziś zamieściłem zrzut ekranu ze strony Radia Kraków z adnotacją, że Radio zaprasza na wystawę. Po godzinie lajków jest 39, internauci gratulują w komentarzach. Patrzę i uśmiecham się wewnętrznie, bo powstaje takie pytanie: a) bardziej zależy mi na popularności, czy b) na tym, aby moje prace fotograficzne nawiązywały kontakt z kimś, kto na nie patrzy?

Oczywiście, że zależy mi na b). Mam ochotę powiedzieć, że nie interesują mnie ci, co przyklaskują, choć nie wiedzą, komu i czemu. Buntuję się wobec efektu stada. Interesuje mnie istota, meritum, sens, nie opakowanie, otoczka, czyli – ściema, kluczenie, kombinacje, mydlenie oczu. Jakaś część wewnątrz oczywiście lekko żałuje – nie będziesz sławny (ha ha), ale trudno.

W pierwszy dzień wiosny: dziękuję

Wiosna 23 marca 2020 roku, fot. Piotr Kubic


Wydaje się, że jesienno-zimowe mary odeszły w lekki cień, za sprawą np. dłuższego codziennie słońca. Rozjaśniło się wewnątrz (mnie), nawet bardziej niż na zewnątrz. Najlepszy znak, że jest lepiej – łatwiej mi rozmawiać z ludźmi, w środku więcej spokoju, na zewnątrz – więcej zdecydowania w decyzjach i mam nadzieję – uśmiechu.
Uśmiechu nie da się symulować, już widzę te memy, ze „uśmiech nic nie kosztuje”. To oczywiste uproszczenie, bo o ile jest raczej jasne, że za uśmiech „nie można zapłacić”, to jego szczere wywołanie przekracza czasem siły zwykłego człowieka.
Dziękuję Wam za każde drobne drgnienie które kierowaliście w moją stronę. Jesteśmy gatunkiem społecznym, niezaprzeczalnie.

Nie czytajcie mi z twarzy

Tak, wyraz twarzy jest najszybszym sygnałem, jaki wysyła człowiek i jaki jest odbierany przez innych. Z wyrazu twarzy czytamy emocje, a w ułamek sekundy później już „wiemy”, czy stoi on w zgodzie np. ze słowami i czynami, czy jest w sprzeczności. Wyraz twarzy tworzy interpretację człowieka zanim zdąży on cokolwiek powiedzieć, wyrazić, zbudować zdanie, wytłumaczyć. Twarz jest interpretowana przez innych zanim zdążą oni cokolwiek świadomie pomyśleć, zastanowić się, rozważyć.

Mimo tego, że proces ów jest automatyczny, błyskawiczny, nieunikniony, obezwładniający i bezdyskusyjny – proszę Was, nie czytajcie mnie z twarzy. Istnieją podejrzenia, zbierane przez lata, że twarz moja żyje własnym życiem, a ja o nim mało wiem. Nie chodzę z lusterkiem przed sobą, prawie się nie przeglądam przy innych okazjach. Przyznam, że rzadko patrzę sobie w oczy, bo są jakieś… przerażające? Przeraźliwe? Nie wiem, mam słabe pojęcie.

Prośba moja wynika z sytuacji, które pamiętam, a których nie potrafię wyjaśnić – kiedy ludzie patrzą na mnie i nagle coś się w nich zmienia. Są zaskoczeni, albo przestraszeni, twardnieją jakoś tak… Kiedy na to próbuję się uśmiechnąć, nierzadko sytuacja się pogarsza. Kilka razy ktoś zapytał mnie wprost (jestem mu za to bardzo wdzięczny): Piotrek, co ci się stało? Ja na to: Ale o co chodzi? Bo tak strasznie wyglądasz. Ja? Strasznie? Nic o tym nie wiem…!

Kwestia wynika też z przyczyn bardziej konkretnych i prozaicznych – coraz częściej jestem po prostu zmęczony. Częściej, ostatnio, muszę godzić przeciwstawne opcje, wymyślać nowe rozwiązania, częściej jestem niepewny. Częściej – jakbym mniej rozumiał świat, częściej bardziej wyczuwam ludzi i trudniej mi oderwać się od ich emocji. Coraz mniej jest ludzi, na których mógłbym się psychicznie oprzeć, czas widocznie, żebym to ja był oparciem dla innych, to jest zaskakująca konieczność, z którą trzeba się oswoić, pogodzić, znaleźć jej podstawy ale i granice. Młodsi patrzą i chcą widzieć człowieka, który wie, umie, rozumie, pomoże, wytrzyma, nie da ściemy.

Rozważałem chodzenie w ciemnych okularach, ale to jeszcze gorzej. Zakrywać twarzy nie mogę jak kobiety z Bliskiego Wschodu. Można bardziej unikać ludzi, ale to też staje się podejrzane. Nic się nie da zrobić…

Dwa tryby pracy

Czasem można odnieść wrażenie, że albo albo…

  1. Zróbmy coś fajnego, niepospolitego, co ucieszy nas i nie tylko nas (skoro ucieszy nas to jest szansa, że jeszcze kogoś), coś co wykracza ponad to, co robiliśmy do tej pory, co przesunie dalej granicę naszych umiejętności, co zbliży do ideału, będzie „on edge” tego, co potrafimy.
  2. Zróbmy minimum, nie więcej niż się od nas wymaga, niż trzeba, nie wybiegajmy przed szereg, nie wychylajmy się, nie przesadzajmy, zbytnie skomplikowanie nie jest potrzebne, a nawet przeszkadza, pieniądze nie są tam, gdzie kreatywność, wydziwianie, kombinowanie, pieniądze są tam, gdzie przeciętność i pospolitość, tam jest najwięcej klientów, którzy bez myślenia klikną, kupią, zapłacą.

Rowerem po śniegu – studium przypadku

Na błędach uczymy się więcej niż odnosząc sukcesy (podobno). Dziś jest siedemnasty dzień od mojej przejażdżki, ból zmniejszył się już na tyle, że wreszcie mogę nabrać w pełni powietrza do płuc. To jest piękne, choć kłucie przy kaszlu jest jeszcze nie do wytrzymania.

Tamtego dnia popełniłem trzy główne błędy, które opiszę, bo może się to komuś przyda. Myślę o nich codziennie, trudno nie myśleć, kiedy boli. Wstaję, kładę się, podnoszę coś lewą ręką, schylam się, niosę coś i wiem, dlaczego boli. Siedemnaście dni temu upadłem trzy razy, ale pierwszy raz był najgorszy. Grzmotnąłem na lodzie, choć chwilę wcześniej pędziłem po w miarę przyczepnym śniegu.

  1. Bardzo chciałem wziąć pedały zatrzaskowe, co było największym błędem. Mam zatrzaski szosowe, a wybrałem się rowerem górskim w teren ze stromymi pagórkami, w głębokim śniegu. Bardzo szybko do zatrzasków dostał się śnieg i nie mogłem się zapiąć. Skutkiem tego było koncentrowanie się na wpinaniu i pedałowaniu zamiast na drodze – wyszukiwaniu najlepszych, najmniej śliskich jej fragmentów. Nie było starczyło sił na łapanie równowagi. Mogłem wrócić do domu i zmienić pedały na najzwyklejsze, ale jechałem dalej, aż okazało się wręcz, że trudno wrócić, bo nie mam jak pedałować i tonę w sypkim śniegu na polnej, pochylonej stromo drodze.
  2. Nie obniżyłem siodełka, które było bardzo wysoko, wskutek czego niemożliwe było szybkie podparcie się nogą. Spadałem z dużej wysokości.
  3. Chojrakowałem zamiast poświęcić pół godziny na wyczucie roweru, na którym rzadko jeżdżę, na przyzwyczajenie się do mrozu (mięśnie, ścięgna, stawy działają inaczej). Układ nerwowy też potrzebuje trochę czasu, nie dałem mu go. Kiedy po 40 minutach wracałem do domu, wyczuwałem rower o wiele lepiej, ale byłem już poobijany. Najgorsze miało nadejść za 2-3 dni.

Wielu mniej poważnych kontuzji nie czuje się od razu. Pierwszy lepszy test to przebudzenie następnego dnia i próba wstania z łóżka – wtedy okazuje się, co jest nie tak. Później, w trakcie kolejnych dni, ból jest miernikiem uszkodzeń, które nastąpiły. Pojawia się w nowych miejscach, jest silniejszy. Tym razem nie zaprzestałem treningów, gdyż jazda na trenażerze nie wywoływała wyraźnego bólu. Ale po 5 dniach przestałem się zbliżać do roweru – ból nie ustępował podczas normalnego, codziennego funkcjonowania, a nawet był większy

Z doświadczenia wiem, że zwichnięcia, pęknięcia żeber bolą do dwóch miesięcy. Przyjaciel lekarz mówił mi, że nierzadko nie ma sensu prześwietlać rentgenem, bo i tak niewiele widać. Ciekawe jest to (jeśli można tak powiedzieć), że ból w kolejnych dniach wędruje w rejonie urazu, zmienia się jego charakter, może z tępego – na kłujący, z miejscowego na rozlany, jest związany z ruchem, ale i niezwiązany z ruchem, przemieszczeniem ciała, skręcaniem, chodzeniem, siedzeniem, pochylaniem.

Ulga następuje gdy kolejnego dnia spodziewam się bólu np. przy ubieraniu butów, a on nie nadchodzi, albo jest o wiele słabszy. Etap zdrowienia, zmniejszania się objawów, jest piękny. Możliwe, że ludzie podobni do mnie muszą odczuwać ból, który skłania ich do kontroli swojego życia. Paradoksalnie czuję się wtedy lepiej, mimo, że jest gorzej.

Miałem niemało szczęścia, po raz kolejny. Euforia niekontrolowana prosi się o problemy. Przychodzi mi do głowy spora lista urazów, która mogła mnie wyłączyć na długo z normalnego życia. Wspominam widok przedniego koła, które przy dużej prędkości osuwa się w bok, na lodzie. W ułamku sekundy wiedziałem, że porządnie grzmotnę. Dziękuję, że udało się podnieść.

Niewinne a wyzwalające opowiastki z przeszłości

Czasem dajecie mi jakieś zadanie, a ja gadam bez sensu o czymś innym. Spotykamy się, żeby porozmawiać o problemie, a panu PK panu przychodzą do głowy jakieś dawne historyjki. Gada, śmieje się, jakby nieświadomy powagi sytuacji. Nauczyliście się to znosić (doceniam), ale jedno zdanie wyjaśnienia – to z powodu poszukiwania rozwiązania, którego na razie nie ma.

Wiem wiem, większość ludzi koncentruje się usilnie poszukując rozwiązania. Zgodnie z hasłem – jeśli bardzo będziesz chcieć, to dasz radę. Ale są sytuacje, w których nadmierna koncentracja nie pomaga. Są ludzie, którzy tak bardzo chcą, że emocje blokują znalezienie rozwiązania. Pamiętacie może, że najlepsze pomysły zdarzają nierzadko nie wtedy, kiedy ich poszukujecie? Pod prysznicem, na spacerze, na wyprawie w góry, gdy nic nie robisz oprócz leżenia na sofie.

Mam dziś taki problem i skręcam się od ponad godziny. Nikt nie widzi, więc mogę sobie pozwolić na skręty. Próbuję znaleźć sposób na odpuszczenie stresu. Rozumiem zupełnie, dlaczego sporo ludzi w pracy twórczej sięga po używki, które rozluźniają, poprawiają humor. Twórczość jest jak macanie w ciemności i mgle, nie ma żadnej gwarancji na nic. Oczywiście, można porzucić twórczość i skopiować coś, co się już samemu zrobiło kiedyś, z pewnymi modyfikacjami. Ale wewnętrzne dążenie do oryginalności, nawet wobec siebie (straszne dążenie), którego nie można odpuścić, staje się przymusem. To pułapka. Wielkie nieba – przymus, pułapka, wewnętrzne niepowstrzymane dążenie – to brzmi strasznie.

Dlatego lepiej pomyśleć o niewinnej i zabawnej historyjce, która zdarzyła się w przeszłości. Ona wyzwala, przynosi zapomnienie, odsuwa stres. Nie zawsze jest tak, że jeśli bardzo chcesz. Bywa tak, że lepiej nie chcieć tak bardzo, tylko leciutko, w domyśle, z tyłu głowy. A efekt będzie lepszy i mniej okupiony.


Moja córka, wczoraj: jestem szczęśliwa, cieszę się. Ale nie mogę się cieszyć za bardzo, bo potem zjazd będzie bolesny…