Praca – start!

Rozpoczynam pracę nad nowym albumem. To znaczy – rozpocząłem już dawno, przymierzając w wyobraźni różne jego części, bardziej zarysowo, ogólnie, bez wyraźnego kształtu.

To będzie album z portretami fotograficznymi. Wczoraj znalazłem katalog ze wstępnymi przymiarkami, które zacząłem robić – sam już nie wiem kiedy. Jest też w tym coś miłego i niezwykłego, że nowa rzecz wyłania się z bezkształtu, nie wiadomo skąd. Tajemnica – elektryzujące słowo. Ja nad nią nie panuję, nie mam pewności, skąd się bierze. Cudowne jest dla mnie przeczucie, że nie do końca ze mnie, że może jestem tylko drobną częścią tego, co powstaje. Że wsłuchuję się w ciszę, niebyt, przestrzeń poza przestrzenią (metaprzestrzeń, określenie konkretniejsze), że jestem tylko przekaźnikiem, wspornikiem linii wysokiego napięcia, jednym słupem, który dźwiga zadanie tu i teraz, a ono trwa od dawna i będzie trwać długo poza mną.

No dobrze, konkretniej – w przypadku albumu trzeba zdecydować o formie – przede wszystkim o formacie (kwadrat, pion, poziom?) i wielkości. Do tego – rodzaj papieru. Mógłbym tworzyć album sam, fizycznie, wtedy np. każda z jego stron mogłaby mieć inną fakturę papieru, zaś sposób szycia, okładki – to wszystko powstawałoby jednostkowo, tylko dla tego egzemplarza. O wiele lepszy wyraz niż album zamówiony w jakiejkolwiek firmie zajmującej się produkcją najróżniejszych albumów.

Ale – pytanie – co chcę powiedzieć tym albumem i do kogo chcę skierować? Odbiorca nie mający bliższego związku z fotografią potrzebuje ogólnie przyjętej formy „eleganckiej”, bo odczuć, że to nie jest zwykły zeszyt. Chcę, żeby ta książka była formą reklamy mojej fotografii, skierowanej do popularnego odbiorcy. Największą wartością będą w niej sfotografowani ludzie. Wybieram zdjęcia z twarzami, na które mogę patrzeć długimi minutami i do których ciągle wracam, bo są dla mnie niezwykłe, wciągające, zagadkowe (tajemnica!). Mam na myśli warstwę psychologiczną, bo ten album będzie opowieścią o człowieku. Ale wiem, że większość odbiorców nie dostrzega tego tak wyraźnie, jeśli w ogóle. Dla nich liczy się „wow”, kolor, gładkość, jakość papieru – biorą za przykład materiały reklamowe. Muszę rzucić im coś na żer, ta warstwa musi być na bardzo dobrym poziomie.

Dziś pojawiło się we mnie pytanie – jaka twarz będzie na okładce. Okładka to silny sygnał – zapowiedź wnętrza a jednocześnie również pewne podsumowanie. W pewnym sensie książka dzieli się na okładkę i resztę – tak ważna jest okładka. Może najważniejszą funkcją okładki jest wzbudzenie chęci jej otwarcia. To fascynujące zadanie, jestem szczęśliwy, że nie muszę zdecydować już, teraz, dziś. Zadałem pytanie i szukam odpowiedzi, przeglądając fotografie. Okładka będzie wyrazem (oby tak było!) mojego odczuwania i myślenia. Jest opowieścią o mnie (tak, trzeba to wziąć na siebie). Podobnie jak zdjęcia np. Tadeusza Rolke, które ostatnie oglądałem w jego dużym albumie – poczułem, że wchodzę do jego wewnętrznego świata i poczułem lekkie zażenowanie, że on się tak bardzo odkrywa.

Ale nie ma wyjścia – bez odkrycia siebie sztuka jest sztuczna, przestaje mieć sens, przestaje być sztuką. A o sztukę jednak mi chodzi, nawet jeśli w celu lekko komercyjnym. „Selfpromotion”.

No to wracam do pracy.

Modelka w stroju elfa

Aleksandra

Ojej, czyżbym właśnie znalazł okładkę…?

Potęga mitu

Wczoraj kolega uległ wypadkowi, będąc w pracy. Wpisałem dwa słowa w wyszukiwarkę internetową i zobaczyłem całą stronę wyników, mnóstwo regionalnych portali o tym pisze mimo, że od wypadku minęły tylko 2-3 godziny.

Chodzi i klikalność. Hieny. Mnożenie statystyk oglądalności. Mięsem jest głównie ludzkie nieszczęście, żarłokami – zwykli, przeciętni obywatele. Oni się tego domagają, choć mogą zaprzeczać. Ale informatyczne statystki się nie mylą – tak jest, takie informacje ich interesują. Będzie rozkminianie – jak to się stało, dlaczego, kto był winien, kto kazał czy nie kazał, a jak upadł, co ma złamane, obrażenia wewnętrzne? Kręgosłup?

Bardzo wyraźnie odczuć można to zjawisko hien tedy, kiedy nieszczęście dotknęło kogoś bliżej. Problem ma poszkodowany człowiek, jego żona, martwią się dalsza rodzina i znajomi. Wielu z nich będzie walczyć o zdrowie, szukać lekarzy, rehabilitantów, możliwe, że przez resztę życia będzie wymagał szczególnej opieki. Problem ma dyrekcja, kierownicy, wszyscy odczujemy te kilka sekund. Dla tych wszystkich ludzi byłoby lepiej nie trąbić na cały świat o wydarzeniu. Zwłaszcza, że nie można opowiedzieć o nim bezstronnie, obiektywnie w szczegółach, bo po pierwsze – to nie jest niewiadome, po drugie im więcej szczegółów tym więcej krzywdzących domysłów, spekulacji, ocen, osądów.

Jestem w momencie życia, w którym prawie nie interesują mnie przekazy z drugiej ręki, bo przekonałem się, że przeważnie są nieprawdziwe. Nie interesuje mnie popularna opowieść, po historie mają swoje kolejne, głębsze dna. Jest ogromny kontrast między tym, jak było, a jak się o tym opowiada, co się powiela, jakie sensacje się snuje. „Potęga mitu” Campbella – kiedyś Tomasz Tomaszewski powiedział na zajęciach – musicie przeczytać tę książkę, żeby zrozumieć nie tylko fotografię, ale o wiele więcej. Przeczytałem i trochę czasu zajęło mi zrozumienie, o co chodzi. Dziś jest to jasne jak słońce.

Spontaniczność jest cudem

Przypominam sobie z dalszej przeszłości różne „dziwne” zachowania starszych ode mnie ludzi, które przez młodszych (w tym przeze mnie) były negatywnie oceniane. Uznawaliśmy je za objawy „starzenia”.

Przypominam sobie tych starszych ode mnie, z którymi dobrze się rozmawiało, wydawali się młodzi, prawie rówieśnikami. Zastanawialiśmy się wtedy my, młodsi, jak to jest, że jedni starsi są fajni, a inni – niefajni, nieprzyjemni. Szukaliśmy przepisu, żeby na zawsze pozostać młodzi – to tak się da, bo młodym się jest nie według wieku, ale poczucia i tak dalej.

Dziś czasem słyszę podobne zdania od młodych, młodszych. A jednocześnie otworzyła się przede mną jakaś spora przestrzeń, z wieloma planami, szczegółami, odcieniami, która świadczy – to nie jest takie proste.

Kiedy czasem próbuję mówić o tym, że to nie jest proste i że widzę skomplikowaną przestrzeń, to odczuwam, że młodsi nie kojarzą. Trzeba się wtedy dość szybko wycofać, bo im więcej mówienia, tym gorsze się robi wrażenie.

Jako młodszy też miałem nadzieję na porozumienia między ludźmi, ale im więcej dostrzegam, rozumiem i czuję, tym bardziej trafia do mnie, że porozumienie międzyludzkie to wydarzenie rzadkie na miarę zaćmienia słońca, a nawet rzadsze, bo trudniej je przewidzieć. Tak wiele szczegółów, momentów, poziomów musi się nałożyć w jednym czasie, że spontaniczność tego wydarzenia jest cudem.

Drobnym pocieszeniem, chociaż powinienem je nazwać małym wyciszeniem, jest świadomość, że przynajmniej niektórzy kiedyś znajdą się w tym samym momencie co ja, nastąpi nasze porozumienie, choć przesunięte w czasie tak bardzo, że mnie już nie będzie, nigdzie.

Twarze wszędzie

Przychodzi taki moment, w którym każda twarz człowieka mijanego na ulicy, stojącego w tramwaju, kupującego coś, spoglądającego na coś, idącego, milczącego, mówiącego, jedzącego – opowiada historię.

Nie wiem, co się za tą twarzą kryje naprawdę, na ile moja historia ma coś wspólnego z tamtą wewnętrzną. Nie musi mieć wiele wspólnego, nawet cokolwiek, żeby opowiadać. Na pewno każdemu innemu opowiada coś innego. Ale liczy się opowieść jako taka, powstająca choćby na ułamek sekundy.

Mnóstwo powieści – w drodze do pracy, do sklepu, w parku, na przejściu dla pieszych, na przystanku, stacji kolejowej, między regałami w markecie, bibliotece, zakładzie fryzjerskim.

Pobełkotać, czasem, można

Pierwsza w nocy, wróciłem z pracy. Gdybym się postarał, mógłbym wrócić 35 minut wcześniej. Ale odpuściłem tempo, spinanie się, zmuszanie.

Teraz nie powinienem zabierać się do pisania: wypływają same negatywy, depresyjne. Jak np. ta, że po skończeniu pracy o 22:00 wożę z drugiego końca Krakowa, dzieciom, rzeczy – instrumenty, na których grają, monitory komputerowe, walizki. Taszczę toboły z ósmego piętra, wszystko naraz, żeby nie krążyć dwa razy.

Teraz, w domu, nie idę od razu spać, pretekstem jest hipoglikemia, ale tak naprawdę czuję niedosyt. Tak jakby spać można było dopiero po mocnym akcencie, finałowym osiągnięciu mimo, że w ciągu dnia udało się załatwić, zorganizować, przeprowadzić niemało potrzebnych spraw. Sił starczyło, by wyciągnąć toboły z auta i wnieść do domu, do ciemnego pokoju, w którym śpiący, rozciągnięty kształt na łóżku uświadomił mi, że syn, wyjątkowo, wrócił do domu.

W pracy, dajmy na to, taki sukces, że udało się zrealizować skomplikowany spektakl bez większej wtopy, jeśli nie liczyć dziwnie rozstrojonego odsłuchu podczas jednej z piosenek. Już brałem winę na siebie przypominając sobie co tam mogłem zawalić. Ale ale – pomyślałem po chwili – przecież tak grałem kilka przedstawień do tej pory i było dobrze, więc koniec z siebie biczowaniem.

Tak więc jadąc samochodem w ciemności włączyłem stary, mój ulubiony osobiście przebój, który obecnie ma już pięćdziesiąt lat, a jej główny twórca nie jest w stanie nic już stworzyć niczego. Prosty, genialnie radosny utwór, bez krygowania się na intelektualizm, eksplozja optymizmu, która wyzwala pioruny w moim ciele. Mimo, że minęły dziesięciolecia od tamtego momentu, kiedy nagrałem tych kilka minut, przypadkowo, z radia na kasetę audio (analogową oczywiście), nie wiedząc, że stanie się dla mnie pomnikiem chyba już do końca życia.

Lecz te eksplozje emocji wypomniała mi ostatnio rodzina. „To nie jest normalne”, „popadasz w skrajności”, „z wiekiem jest coraz gorzej” – chyba na temat mojego zdenerwowania i wybuchu, który miał miejsce kilka dni temu, kiedy wyjeżdżałem spóźnony do pracy. Myślę sobie – jakie to bezwzględne, kiedy najbliżsi chwycą jedno zachowanie z tygodnia i punktują je przez kolejne tygodnie, jako przykład tego, kim jesteś. Córka przecież jest bardzo podobna, to raczej jej matka jest moim i jej przeciwieństwem. Zdenerwowanie dwudziestoletniej osoby jest ciągle jeszcze jakieś takie urocze, podczas gdy zdenerwowanie pięćdziesięciolatka – wyłącznie paskudne, niegodne.

Zdaniem połowy rodziny powinienem coś z tym zrobić, konkretnie – pójść do co najmniej do psychologa, niewykluczone, że do psychiatry. „Chory psychicznie przeważnie uważa się za zdrowego”, mam więc utrudnioną argumentację.

Żyję emocjami, życie polega na emocjach, inaczej nie ma sensu. A ponieważ dobre emocje chyba siłą rzeczy wiążą się z ich przeciwwagą, która prędzej czy później nadejdzie – pogodziłem się prawie z okresami nieokreślonego bólu, drętwego cierpienia, nawet z częstymi zmianami nastroju, które przykrywam jak mogę maską jako takiej zewnętrzności.

Wjeżdżając autem na podwórko zająłem puste od śniegu miejsce. Obok jest drugie, bardzo podobne – to po naszym poprzednim samochodzie, który dziś rano odprowadziłem do firmy o nazwie „end-car”. To był nasz czwarty samochód. Od lat kupujemy niemłode samochody i w naszej rodzinie dopełniają żywota. Jako student mieszkałem u przyjaciela stosującego tę samą strategię, będąc przy okazji mechanikiem samochodowym. Nauczył mnie, że z wielu awarii można jakoś wybrnąć, wiele mmożn przewidzieć tak, aby nie zaskoczyły w dalekiej drodze. A kiedy zdarza się, już ta ostateczna – pracownicy firmy „koniec samochodu” przyjeżdżają bezpłatnie lawetą, a nawet dodają parę stówek za złomowanie.

Pierwszy nasz – ford – odjechał na lawecie, kiedy sprzęgło zaczęło ślizgać a na błotnikach były rdzawe plamy. BMW sprzedałem za – słownie – sto złotych, choć na umowie napisaliśmy „pięćset”, bo kupujący stwierdził, że „nie uwierzą w urzędzie podatkowym”. Mała renówka stanęła w mieście, kiedy pojechałem do paczkomatu. O złomowaniu kolejnego samochodu zdecydowałem, gdy jechałem do pracy i silnik odmówił posłuszeństwa. Wiedziałem, co się zepsuło, ale znałem ogólny stan auta – naprawa naprawdę się już nie opłacała, wobec innych niedomagań, z którymi jeździliśmy miesiącami.

Dojeżdżamy auta do końca ponieważ nie umiemy handlować. Czujemy, może nawet uważamy, że handel ma w sobie coś nieczystego, że nie można w nim osiągnąć sukcesu mówiąc całą prawdę. Nieumiejętność handlowania widać też w innych dziedzinach życia – wolimy zrobić coś charytatywnie czy wręcz za darmo, niż targować się, podawać kwoty, wymyślać powody, dla których należy się nam więcej.

A może to po prostu lenistwo, „zdolny ale leń”, które zasłaniały różnymi argumentami i dywagacjami, do których mamy dużą skłonność…

Myślenie może boleć

Chyba nigdy wcześniej nie odczuwałem, że myślenie męczy, a nawet boli.

Lubię myśleć, rozkminiać, jeśli się trafi temat / problem, który mnie interesuje, intryguje, rozkminiam go przez kolejne dni. Chyba robię to automatycznie, to się po prostu dzieje. Lubię też wejść w nowy temat, jak np. zrealizować zakupy trzydziestu drobnych rzeczy w moim miejscu pracy. Kiedy są to różne artykuły, trzeba poszukać najbardziej odpowiednich, znaleźć sklepy, w których można je zamówić. Kiedy trzeba sklecić w działającą całość kilka urządzeń – jak np. rozdzielenie i transmisja sygnału telewizji przemysłowej przez kilka pomieszczeń, z konwersją na standard VGA lub HDMI.

Myślenie jest fajne zwłaszcza, że przez wiele lat nie uważałem myślenia za pracę. Patrzyłem na rodziców, dziadków, z którymi się wychowałem, w domu z ogrodem i kawałkiem pola było sporo fizycznej pracy. Zwłaszcza ojciec był i ciągle jest tytanem działania, niewielkiego wzrostu, ale wychował się na górskich terenach kamienistych pól, znany był z tego, że łamały m się w rękach trzonki łopat, urywały zawiesia wiader – od tempa, w jakim były przez niego używane.

Wychowałem się w kulturze, w której pracą było działać fizycznie. Nie pamiętam momentów, w których ktoś siadał i planował pracę, zastanawiał się, jak coś zrobić. Z wyjątkiem wujka, który z ciotką i trójdzietną rodziną mieszkał w tym samym domu. On był spokojniejszy, powolniejszy, pamiętam, jak czasem stawał i się zastanawiał, jak ugryść zadanie, po czym na głos, mrucząc, wymieniał jego etapy, zakręty. Czasem cofał się w tym planowaniu, kiedy znajdował lepsze rozwiązanie.

Myślenia uczyły mnie dyskusje z przyjaciółmi i kolegami. Szczególnie z Krzyśkiem, rówieśnikiem, prowadziliśmy półnaukowe dyskusje, wzorując się na programach naukowych i technicznych, tak mało dostępnych w latach 80-tych. Czytaliśmy science fiction, tam głównie Lem opisywał całe toki rozumowania swoich bohaterów. Myślenia uczyły mnie studia techniczne, usłyszałem o ważności planowania, że strategia jest jeszcze czymś innym, że dążymy do efektywności.

Z biegiem lat przybywało rzeczy, o których trzeba myśleć, żeby codziennie żyć. Bronię się ciągle przed zalewem drobnych codziennych problemów, ale to walka nierówna, bo nie ma wyjścia. Jedyne to szybciej podejmować wybory, które ograniczają paletę wyborów. To nasze czasy po 2000 roku pokazały, że największym problemem nie jest dostępność towarów i usług (a tak było przed 30 lat mojego życia), tylko odpowiednie decyzje pozwalające wybierać i organizować dostępne środki.

Nigdy jednak nie zdawałem sobie sprawy tak, jak teraz, jakim wysiłkiem jest myślenie. Nikt nie uczył mnie jak odpoczywać. Jeszcze w czasach studenckich, kiedy zajmowałem się szkołą muzyczną, pisaniem tekstów, organizowaniem życia społeczności młodzieżowej, tworzeniem audycji radiowych, grałem na instrumencie, pisałem aranże, to wszystko robiłem bez wiedzy, że trzeba odpocząć. W ekstremalnych momentach nakazywałem sobie myślenie podczas jazdy komunikacją MPK: było do zrobienia to i to, ja pracowałem w trakcie nawet kilkunastu minut jazdy – pamiętam taki moment – stoję na stopniach wysokiego Ikarusa, między przystankiem Plac Inwalidów i Czarnowiejską, i zmuszam się do myślenia.

Pamiętam domowe małżeńskie awantury, rozgrywające się regularnie w sobotę. Z bagażem obwiniania siebie. Uspokajałem się dopiero w niedzielę wieczorem, kiedy trzeba było już niestety myśleć o pracy następnego dnia. Wszystko między nami było w porządku, to tylko zmęczenie, skumulowane w ciągu tygodnia, uchodziło od rana w sobotę – ból ciała, zniecierpliwienie, niemożność znalezienia sobie miejsca.

Wyjątkiem były wakacje. Po kilku tygodniach wolnych od regularnych zajęć mój świat się zmieniał – nabierał lekkości, światła, ciepła. Dziś pamiętam jeden tydzień, podczas którego odespałem zaległości – i świat, który zobaczyłem, był zupełnie inny, niż ten na co dzień. To nie świat był inny, tylko ja się wyspałem.

Ostatnie wydarzenie, które uświadomiło mi, jak ważny jest odpoczynek, to okres pandemii. Przez kilka tygodni nie musiałem jeździć do pracy. Wtedy przysiągłem, że nie pozwolę się wkręcić w pracę bez przerw i odpoczynku, w kołowrotek, którego obrotów nie kontroluję. Czy to się udaje? Nie bardzo.

Warte, niewarte

Ostatnie miesiące pozwoliły mi na robienie tego, co lubię, kocham. Nie liczy się uznanie szerokiej publiki, wystarczy mi tych kilka osób, z którymi udało się znaleźć porozumienie, których cieszy moja praca, dzięki którym mam poczucie, że to, czego uczyłem się w ciągu lat już kilkudziesięciu, ma sens.

Mówią niektórzy ludzie znający się na rzeczy – jeśli tworzysz coś – piszesz, komponujesz – wyobraź sobie, że robisz to dla jednego, najlepiej – konkretnego człowieka. Nie dla tłumu i nie dla mas. Chyba, że chcesz osiągnąć „masowy” sukces, wtedy należ wziąć pod uwagę statystyki, a to jest zupełnie inna praca, pozbawiona swojej wewnętrznej wrażliwości i intymności.

Stąd pewnie bierze się spora liczba dedykacji, umieszczonych na pierwszych kartach – nie tylko powieści czy zbiorów wierszy, ale również np. prac naukowych – żonie, matce, ojcu, albo nieznanemu czytelnikom – np. Erykowi. To coś zupełnie przeciwnego do ogłaszania w

Z boku

To ciekawe, że najciekawsze jest stać z boku. Kusi tak bardzo, żeby się angażować, być tam, gdzie się coś dzieje, mieć wpływ. Ale jeśli są inni, którzy chcą coś zrobić, zdecydować, wziąć odpowiedzialność – po co się pchać?

To jest idea reportera – nie miesza się do świata, tylko go relacjonuje. Może się wydawać, że to cienka granica, tak może być w konkretnej sytuacji – tylko jedno słowo mnie, bez jednego gestu, bez grymasu, bez uśmiechu. Ale w praktyce konsekwencje bywają ogromne.

Klient z ulicy, proszę o wsparcie

Niesamowicie ważne jest wsparcie, które powinni otrzymywać ludzie pracujący bezpośrednio w kontakcie z klientami przychodzącymi „z ulicy”. Zobaczyłem to wyraźnie czekając na przyjęcie w jednej z najbardziej znanych sieci medycznych.

Przyszedł tam człowiek, który pomylił dni wizyty, pomylił lekarzy, i wybuch jego frustracji i gniewu wisiał w powietrzu. U kobiet, które z nim rozmawiały, można było wyczuć stan napięcia – chyba czekały, że lada chwilą usłyszą wymówki, oskarżenia. W spokojnych słowach, dobrze dobranych i wyważonych, powiedziały pacjentowi prawdę – dziś nie ma lekarza, ma pan wizytę jutro, na kolejne wizyty nie ma na razie terminów.

W tej sieci medycznej bardzo dba się o elegancję kontaktu z pacjentem. Nagle zdałem sobie sprawę, że ta elegancja, opanowanie, ale też spokój i brak napięcia, musi wynikać nie tylko ze starannych szkoleń, które przechodzą pracownicy recepcji. Oni muszą otrzymywać wsparcie od kogoś, kto nimi zarządza. Oni muszą znosić cierpliwie różne nastroje, sytuacje i problemy pacjentów, ale zrobią to o wiele lepiej, gdy ich szef/szefowa przekaże im swój spokój, zrozumienie. Nie wierzę, że można inaczej, no chyba, że trafi się na jakiegoś ideowego anioła.

Praca z ludźmi postronnymi wyczerpuje. Oczekiwania, roszczenia, pretensje są na porządku dziennym. Wychodzi jeden, natychmiast pojawia się następny. Każdy czegoś chce, to on jest „panem”, jemu ma się służyć.

Jeśli podobne pretensje, niezadowolenie, wrogość, odbiera pracownik z drugiej strony, pozostaje sam. Albo szuka innej pracy albo zamyka się w klatce, broniąc bardziej lub mniej rozpaczliwie swoich granic, terenu, na którym może czuć się bezpiecznie. Ale wtedy trzeba zapomnieć o otwartości, życzliwości wobec klientów.

Niesamowite jest to, jak kultura organizacji przenika do jej najniższych, szeregowych poziomów.

Telewizja wyemitowała mój materiał

Umieściłem na FB informację o wystawie moich zdjęć w Teatrze Barakah, otwarcie 27 września 2024. To wydarzenia zasługuje na dłuższą opowieść, ale teraz chcę napisać o czymś innym.

Dwa lata temu zrobiłem krótki filmik i umieściłem na FB. Otrzymałem wtedy 11 lajków.

Okazało się, że Telewizja Kraków wykorzystała dużą część z tego filmu. Zrobiłem zrzut ekranu mojego filmu, na który nałożone było logo TVP i podpis: źródło Piotr Kubic. Wtedy liczba lajków wyniosła… 101 (słownie: sto jeden).

Wniosek – samodzielnie dokonuje oceny zaledwie jeden człowiek na dziesięciu. Zaś 90% ludzi ocenia według tego, jak sugerują mu inni, których on uważa za autorytet. Telewizja ciągle jest autorytetem.

Zrozumienie tego mechanizmu jest kluczowe dla kogoś, kto np. chce być sławny, kto chce by słuchało go społeczeństwo. Gdybym chciał być politykiem, musiałbym wykorzystywać ten mechanizm jak i wiele innych. Problem w tym, że nie mogę się z tym pogodzić wewnętrznie. Zostałem jakoś zaprogramowany na to, że liczy się meritum, umiejętności, wiedza, poziom, godność człowieka, i że to ocenia się w bezpośrednim kontakcie. Powyższy przykład pokazuje, że nic z tych rzeczy nie musi mieć żadnego znaczenia, jeśli chodzi o popularność. Nie godzę się na to, nie obchodzi mnie to.

W tym tygodniu umieściłem informację o mojej wystawie. W ciągu 3 dni notka otrzymała 42 lajki i zero komentarzy. Dziś zamieściłem zrzut ekranu ze strony Radia Kraków z adnotacją, że Radio zaprasza na wystawę. Po godzinie lajków jest 39, internauci gratulują w komentarzach. Patrzę i uśmiecham się wewnętrznie, bo powstaje takie pytanie: a) bardziej zależy mi na popularności, czy b) na tym, aby moje prace fotograficzne nawiązywały kontakt z kimś, kto na nie patrzy?

Oczywiście, że zależy mi na b). Mam ochotę powiedzieć, że nie interesują mnie ci, co przyklaskują, choć nie wiedzą, komu i czemu. Buntuję się wobec efektu stada. Interesuje mnie istota, meritum, sens, nie opakowanie, otoczka, czyli – ściema, kluczenie, kombinacje, mydlenie oczu. Jakaś część wewnątrz oczywiście lekko żałuje – nie będziesz sławny (ha ha), ale trudno.