Klient z ulicy, proszę o wsparcie

Niesamowicie ważne jest wsparcie, które powinni otrzymywać ludzie pracujący bezpośrednio w kontakcie z klientami przychodzącymi „z ulicy”. Zobaczyłem to wyraźnie czekając na przyjęcie w jednej z najbardziej znanych sieci medycznych.

Przyszedł tam człowiek, który pomylił dni wizyty, pomylił lekarzy, i wybuch jego frustracji i gniewu wisiał w powietrzu. U kobiet, które z nim rozmawiały, można było wyczuć stan napięcia – chyba czekały, że lada chwilą usłyszą wymówki, oskarżenia. W spokojnych słowach, dobrze dobranych i wyważonych, powiedziały pacjentowi prawdę – dziś nie ma lekarza, ma pan wizytę jutro, na kolejne wizyty nie ma na razie terminów.

W tej sieci medycznej bardzo dba się o elegancję kontaktu z pacjentem. Nagle zdałem sobie sprawę, że ta elegancja, opanowanie, ale też spokój i brak napięcia, musi wynikać nie tylko ze starannych szkoleń, które przechodzą pracownicy recepcji. Oni muszą otrzymywać wsparcie od kogoś, kto nimi zarządza. Oni muszą znosić cierpliwie różne nastroje, sytuacje i problemy pacjentów, ale zrobią to o wiele lepiej, gdy ich szef/szefowa przekaże im swój spokój, zrozumienie. Nie wierzę, że można inaczej, no chyba, że trafi się na jakiegoś ideowego anioła.

Praca z ludźmi postronnymi wyczerpuje. Oczekiwania, roszczenia, pretensje są na porządku dziennym. Wychodzi jeden, natychmiast pojawia się następny. Każdy czegoś chce, to on jest „panem”, jemu ma się służyć.

Jeśli podobne pretensje, niezadowolenie, wrogość, odbiera pracownik z drugiej strony, pozostaje sam. Albo szuka innej pracy albo zamyka się w klatce, broniąc bardziej lub mniej rozpaczliwie swoich granic, terenu, na którym może czuć się bezpiecznie. Ale wtedy trzeba zapomnieć o otwartości, życzliwości wobec klientów.

Niesamowite jest to, jak kultura organizacji przenika do jej najniższych, szeregowych poziomów.

Telewizja wyemitowała mój materiał

Umieściłem na FB informację o wystawie moich zdjęć w Teatrze Barakah, otwarcie 27 września 2024. To wydarzenia zasługuje na dłuższą opowieść, ale teraz chcę napisać o czymś innym.

Dwa lata temu zrobiłem krótki filmik i umieściłem na FB. Otrzymałem wtedy 11 lajków.

Okazało się, że Telewizja Kraków wykorzystała dużą część z tego filmu. Zrobiłem zrzut ekranu mojego filmu, na który nałożone było logo TVP i podpis: źródło Piotr Kubic. Wtedy liczba lajków wyniosła… 101 (słownie: sto jeden).

Wniosek – samodzielnie dokonuje oceny zaledwie jeden człowiek na dziesięciu. Zaś 90% ludzi ocenia według tego, jak sugerują mu inni, których on uważa za autorytet. Telewizja ciągle jest autorytetem.

Zrozumienie tego mechanizmu jest kluczowe dla kogoś, kto np. chce być sławny, kto chce by słuchało go społeczeństwo. Gdybym chciał być politykiem, musiałbym wykorzystywać ten mechanizm jak i wiele innych. Problem w tym, że nie mogę się z tym pogodzić wewnętrznie. Zostałem jakoś zaprogramowany na to, że liczy się meritum, umiejętności, wiedza, poziom, godność człowieka, i że to ocenia się w bezpośrednim kontakcie. Powyższy przykład pokazuje, że nic z tych rzeczy nie musi mieć żadnego znaczenia, jeśli chodzi o popularność. Nie godzę się na to, nie obchodzi mnie to.

W tym tygodniu umieściłem informację o mojej wystawie. W ciągu 3 dni notka otrzymała 42 lajki i zero komentarzy. Dziś zamieściłem zrzut ekranu ze strony Radia Kraków z adnotacją, że Radio zaprasza na wystawę. Po godzinie lajków jest 39, internauci gratulują w komentarzach. Patrzę i uśmiecham się wewnętrznie, bo powstaje takie pytanie: a) bardziej zależy mi na popularności, czy b) na tym, aby moje prace fotograficzne nawiązywały kontakt z kimś, kto na nie patrzy?

Oczywiście, że zależy mi na b). Mam ochotę powiedzieć, że nie interesują mnie ci, co przyklaskują, choć nie wiedzą, komu i czemu. Buntuję się wobec efektu stada. Interesuje mnie istota, meritum, sens, nie opakowanie, otoczka, czyli – ściema, kluczenie, kombinacje, mydlenie oczu. Jakaś część wewnątrz oczywiście lekko żałuje – nie będziesz sławny (ha ha), ale trudno.

Przełącznik…

się zacina… Kiedy należałoby spać – nie chcę, lepiej coś robić. Kiedy rano należałoby się rozbudzić – tak trudno…

Teraz – wieczorem, w nocy – robota pali się w rękach, a raczej – w głowie – myśli, kroki, etapy – układają się jeden za drugim. Wszystko, prawie wszystko jest jasne. Dlaczego teraz nie pracować? Dlaczego rano budzić się przez godzinę, z bólem ciała i duszy, która drży przed dniem, zanim się z nim pogodzi?

Interesujące sny są ryzykowne (przecież nie ode mnie zależą, przynajmniej – nie od mojej woli), bo chcę do nich wracać, zamiast zacząć rano – żyć. Naciągam kołdrę na oczy – niech wrócą – ale to głupie, zresztą nie wracają. Nie rozumiem tego, nie wiem dlaczego. Zmagam się z tym prawie każdego rana, co mogę zrobić?

Mam wrażenie, że przez lata narosły jakieś odruchy, utrwaliły się schematy na niższych poziomach neuronów, do których nie mam dostępu. Tam wewnątrz się toczy inne życie, funkcjonuje jakiś mechanizm, żyje dziwne zwierzę, na którego grzbiecie próbuje się unosić moja świadomość. Ujeżdżania dzikiego konia, a jeździec ma zawiązane oczy.

Dzień teatru

Dziś na Facebooku wielu znajomych wyrażało się o teatrze. Krótkie zdania, które znam, w większości. Nie chciałbym ich powtarzać albo wyrażać czegoś, co zabrzmiałoby znów banalnie, jak slogan. Banalnie nie oznacza, że nieprawdziwie. Ale teatr zasługuje na to, by się o nim wyrazić oryginalnie.

Istota teatru? Opowiada prawdę na głębszym poziomie poprzez nieprawdę na powierzchni. Scenografia nie jest tym, co przedstawia. Granitowe rzekomo ściany mogą być z papieru czy plastiku. Rekwizyty przeważnie nie są tymi przedmiotami, na jakie wyglądają. Światło jest sztuczne. Efekty dźwiękowe – zarejestrowane i emitowane z głośników. Postacie na scenie – lekarz, nauczyciel, inżynier, wdowa – są tworzone przez ludzi, którzy nie umieją leczyć, projektować, którzy nie uczą w szkole itd.

Mimo tych powierzchownych nieprawd, dobry teatr przekazuje prawdę. Jak to możliwe? Ciekawe, prawda? Fenomenem teatru jest też to, że może obejść się bez scenografii, rekwizytów, z minimalistycznym światłem i dźwiękiem tworzonym choćby przez samego aktora – gdy stawia kroki na scenie, szeleści kostiumem, używa własnego głosu (oprócz wypowiadania tekstu). Teatr nie może obejść się bez aktora, ale cała reszta może być, a nawet lepiej, aby była umowna. Sprowokowana w wyobraźni widza.

Inny wątek – to naturalna potrzeba teatru, o której opowiada np. prof. Mirosław Kocur, teatrolog i antropolog. A konkretniej – naturalna potrzeba przeżywania historii. Widać ją u ludów pierwotnych, nasza potrzeba jest nie mniejsza. Zaczęło się od teatru, który nie wymaga, by jego odbiorcy umieli czytać. Rodzajem teatru jest fotografia, nie mówiąc o filmie, później – grach komputerowych i wirtualnej rzeczywistości.

My, ludzie, żywimy się opowieściami, historiami. Dowodem na to jest np. niezliczona ilość opowieści, jakie tworzymy na temat innych ludzi, mając do dyspozycji bardzo niewiele informacji. Co ciekawe – im mniej informacji mamy, tym więcej dopowiada nasz mózg, który nie lubi pustki informacyjnej. Stąd zatrzęsienie plotek, interpretacji ludzkich zachowań, zgłębianie ich przeszłości i przepowiadanie przyszłości. Teatr opowiada nam historie, które chcemy przeżywać. I przeżywamy, siedząc w fotelach na widowni.

Dobry teatr pozostawia widzowi przestrzeń na domysły. Daje możliwość, wręcz prowokuje do stworzenia własnej interpretacji. Te interpretacje mogą być diametralnie różne. To jest niezwykłe, że siedzący obok siebie widzowie mogą po spektaklu spierać się o interpretacje, które mogą być diametralnie różne, ale wszystkie – prawdopodobne.

Sztuka to nie encyklopedia, gdzie wszystko powinno być jednoznacznie określone, by nie pozostawić wątpliwości. Tu – przeciwnie – im więcej niedopowiedzeń, pytań bez odpowiedzi, im więcej pustych miejsc, które prowokują widza, tym większa przygoda.

Jeszcze inny wątek – to życie w teatrze – aktorów, pracowników obsługi sceny. Cykle, w jakich uczestniczą, z których jeden, najbardziej wyrazisty, to tzw. „dojście do premiery”. Zakulisowe życie ma swoją dramaturgię, która może być nie mniej bogata niż ta wyreżyserowana na scenie.

Dzień teatru to też wspomnienia, jubileusze, odznaczenia. Próby zatrzymania w pamięci tego, co zdarzało się na scenach przez ułamki sekund, albo całe godziny. Teatr jest ulotny, bo żadna rejestracja nie odda jego chwil. Nigdy nie wiadomo do końca, co się wydarzy. Nigdy nie zdarzy się dwa razy.

Granica między światem rzeczywistym (kulisy) i tworzonym (czerwona scena). Po drugiej stronie – przeciwległa kulisa. „Mefisto” w Teatrze Bagatela, kwiecień 2014.

W pierwszy dzień wiosny: dziękuję

Wiosna 23 marca 2020 roku, fot. Piotr Kubic


Wydaje się, że jesienno-zimowe mary odeszły w lekki cień, za sprawą np. dłuższego codziennie słońca. Rozjaśniło się wewnątrz (mnie), nawet bardziej niż na zewnątrz. Najlepszy znak, że jest lepiej – łatwiej mi rozmawiać z ludźmi, w środku więcej spokoju, na zewnątrz – więcej zdecydowania w decyzjach i mam nadzieję – uśmiechu.
Uśmiechu nie da się symulować, już widzę te memy, ze „uśmiech nic nie kosztuje”. To oczywiste uproszczenie, bo o ile jest raczej jasne, że za uśmiech „nie można zapłacić”, to jego szczere wywołanie przekracza czasem siły zwykłego człowieka.
Dziękuję Wam za każde drobne drgnienie które kierowaliście w moją stronę. Jesteśmy gatunkiem społecznym, niezaprzeczalnie.

Nie czytajcie mi z twarzy

Tak, wyraz twarzy jest najszybszym sygnałem, jaki wysyła człowiek i jaki jest odbierany przez innych. Z wyrazu twarzy czytamy emocje, a w ułamek sekundy później już „wiemy”, czy stoi on w zgodzie np. ze słowami i czynami, czy jest w sprzeczności. Wyraz twarzy tworzy interpretację człowieka zanim zdąży on cokolwiek powiedzieć, wyrazić, zbudować zdanie, wytłumaczyć. Twarz jest interpretowana przez innych zanim zdążą oni cokolwiek świadomie pomyśleć, zastanowić się, rozważyć.

Mimo tego, że proces ów jest automatyczny, błyskawiczny, nieunikniony, obezwładniający i bezdyskusyjny – proszę Was, nie czytajcie mnie z twarzy. Istnieją podejrzenia, zbierane przez lata, że twarz moja żyje własnym życiem, a ja o nim mało wiem. Nie chodzę z lusterkiem przed sobą, prawie się nie przeglądam przy innych okazjach. Przyznam, że rzadko patrzę sobie w oczy, bo są jakieś… przerażające? Przeraźliwe? Nie wiem, mam słabe pojęcie.

Prośba moja wynika z sytuacji, które pamiętam, a których nie potrafię wyjaśnić – kiedy ludzie patrzą na mnie i nagle coś się w nich zmienia. Są zaskoczeni, albo przestraszeni, twardnieją jakoś tak… Kiedy na to próbuję się uśmiechnąć, nierzadko sytuacja się pogarsza. Kilka razy ktoś zapytał mnie wprost (jestem mu za to bardzo wdzięczny): Piotrek, co ci się stało? Ja na to: Ale o co chodzi? Bo tak strasznie wyglądasz. Ja? Strasznie? Nic o tym nie wiem…!

Kwestia wynika też z przyczyn bardziej konkretnych i prozaicznych – coraz częściej jestem po prostu zmęczony. Częściej, ostatnio, muszę godzić przeciwstawne opcje, wymyślać nowe rozwiązania, częściej jestem niepewny. Częściej – jakbym mniej rozumiał świat, częściej bardziej wyczuwam ludzi i trudniej mi oderwać się od ich emocji. Coraz mniej jest ludzi, na których mógłbym się psychicznie oprzeć, czas widocznie, żebym to ja był oparciem dla innych, to jest zaskakująca konieczność, z którą trzeba się oswoić, pogodzić, znaleźć jej podstawy ale i granice. Młodsi patrzą i chcą widzieć człowieka, który wie, umie, rozumie, pomoże, wytrzyma, nie da ściemy.

Rozważałem chodzenie w ciemnych okularach, ale to jeszcze gorzej. Zakrywać twarzy nie mogę jak kobiety z Bliskiego Wschodu. Można bardziej unikać ludzi, ale to też staje się podejrzane. Nic się nie da zrobić…

Dwa tryby pracy

Czasem można odnieść wrażenie, że albo albo…

  1. Zróbmy coś fajnego, niepospolitego, co ucieszy nas i nie tylko nas (skoro ucieszy nas to jest szansa, że jeszcze kogoś), coś co wykracza ponad to, co robiliśmy do tej pory, co przesunie dalej granicę naszych umiejętności, co zbliży do ideału, będzie „on edge” tego, co potrafimy.
  2. Zróbmy minimum, nie więcej niż się od nas wymaga, niż trzeba, nie wybiegajmy przed szereg, nie wychylajmy się, nie przesadzajmy, zbytnie skomplikowanie nie jest potrzebne, a nawet przeszkadza, pieniądze nie są tam, gdzie kreatywność, wydziwianie, kombinowanie, pieniądze są tam, gdzie przeciętność i pospolitość, tam jest najwięcej klientów, którzy bez myślenia klikną, kupią, zapłacą.

Rowerem po śniegu – studium przypadku

Na błędach uczymy się więcej niż odnosząc sukcesy (podobno). Dziś jest siedemnasty dzień od mojej przejażdżki, ból zmniejszył się już na tyle, że wreszcie mogę nabrać w pełni powietrza do płuc. To jest piękne, choć kłucie przy kaszlu jest jeszcze nie do wytrzymania.

Tamtego dnia popełniłem trzy główne błędy, które opiszę, bo może się to komuś przyda. Myślę o nich codziennie, trudno nie myśleć, kiedy boli. Wstaję, kładę się, podnoszę coś lewą ręką, schylam się, niosę coś i wiem, dlaczego boli. Siedemnaście dni temu upadłem trzy razy, ale pierwszy raz był najgorszy. Grzmotnąłem na lodzie, choć chwilę wcześniej pędziłem po w miarę przyczepnym śniegu.

  1. Bardzo chciałem wziąć pedały zatrzaskowe, co było największym błędem. Mam zatrzaski szosowe, a wybrałem się rowerem górskim w teren ze stromymi pagórkami, w głębokim śniegu. Bardzo szybko do zatrzasków dostał się śnieg i nie mogłem się zapiąć. Skutkiem tego było koncentrowanie się na wpinaniu i pedałowaniu zamiast na drodze – wyszukiwaniu najlepszych, najmniej śliskich jej fragmentów. Nie było starczyło sił na łapanie równowagi. Mogłem wrócić do domu i zmienić pedały na najzwyklejsze, ale jechałem dalej, aż okazało się wręcz, że trudno wrócić, bo nie mam jak pedałować i tonę w sypkim śniegu na polnej, pochylonej stromo drodze.
  2. Nie obniżyłem siodełka, które było bardzo wysoko, wskutek czego niemożliwe było szybkie podparcie się nogą. Spadałem z dużej wysokości.
  3. Chojrakowałem zamiast poświęcić pół godziny na wyczucie roweru, na którym rzadko jeżdżę, na przyzwyczajenie się do mrozu (mięśnie, ścięgna, stawy działają inaczej). Układ nerwowy też potrzebuje trochę czasu, nie dałem mu go. Kiedy po 40 minutach wracałem do domu, wyczuwałem rower o wiele lepiej, ale byłem już poobijany. Najgorsze miało nadejść za 2-3 dni.

Wielu mniej poważnych kontuzji nie czuje się od razu. Pierwszy lepszy test to przebudzenie następnego dnia i próba wstania z łóżka – wtedy okazuje się, co jest nie tak. Później, w trakcie kolejnych dni, ból jest miernikiem uszkodzeń, które nastąpiły. Pojawia się w nowych miejscach, jest silniejszy. Tym razem nie zaprzestałem treningów, gdyż jazda na trenażerze nie wywoływała wyraźnego bólu. Ale po 5 dniach przestałem się zbliżać do roweru – ból nie ustępował podczas normalnego, codziennego funkcjonowania, a nawet był większy

Z doświadczenia wiem, że zwichnięcia, pęknięcia żeber bolą do dwóch miesięcy. Przyjaciel lekarz mówił mi, że nierzadko nie ma sensu prześwietlać rentgenem, bo i tak niewiele widać. Ciekawe jest to (jeśli można tak powiedzieć), że ból w kolejnych dniach wędruje w rejonie urazu, zmienia się jego charakter, może z tępego – na kłujący, z miejscowego na rozlany, jest związany z ruchem, ale i niezwiązany z ruchem, przemieszczeniem ciała, skręcaniem, chodzeniem, siedzeniem, pochylaniem.

Ulga następuje gdy kolejnego dnia spodziewam się bólu np. przy ubieraniu butów, a on nie nadchodzi, albo jest o wiele słabszy. Etap zdrowienia, zmniejszania się objawów, jest piękny. Możliwe, że ludzie podobni do mnie muszą odczuwać ból, który skłania ich do kontroli swojego życia. Paradoksalnie czuję się wtedy lepiej, mimo, że jest gorzej.

Miałem niemało szczęścia, po raz kolejny. Euforia niekontrolowana prosi się o problemy. Przychodzi mi do głowy spora lista urazów, która mogła mnie wyłączyć na długo z normalnego życia. Wspominam widok przedniego koła, które przy dużej prędkości osuwa się w bok, na lodzie. W ułamku sekundy wiedziałem, że porządnie grzmotnę. Dziękuję, że udało się podnieść.

ePUAP – chce się krzyczeć

Od dwóch godzin zmagam się ze złożeniem wniosku przez ePUAP. Jest to coś tak koszmarnego, z tyloma błędami, niedoróbkami, że nie mogę tego zrozumieć, nie mogę pojąć, jak coś takiego dopuszczono do użytku milionom ludzi w kraju.

Mógłbym wyliczać błędy, które pojawiają się podczas wypełniania wniosku, ale zajęło by to co najmniej dniówkę wytężonej pracy. Gdybym wiedział, że ktoś przeczyta i poprawi – zrobiłbym to. Ale nie mam żadnej pewności, że mój czas nie zostanie stracony tak, jak został JUŻ stracony przy wielokrotnym wypełnianiu tego samego formularza.

Strona rzekomo zapisuje kopie robocze, ale złudna jest nadzieja, którą w nich ktoś pokłada. Kopia za kopią – nic w nich nie ma, puste pola, nie zawierają ŻADNYCH danych, które pracowicie już wpisywałem, nie jeden raz. . A same kopie, z jakichś losowych kosmicznych powodów, są kompletnie pomieszane.

Kiedy wreszcie udało się zapisać wypełniony wniosek (chyba poprawnie, bo sprawdzenie tego jest wyczynem herosa) okazało się, że dokument zgubił… adresata! Niby wszystko można naprawić, adresata można znaleźć, ale trzeba niebagatelnego sprytu, ponieważ bardzo słabo działa wyszukiwarka, a na liście pojawia się np. kilkanaście pozycji, które w nazwie zaczynają się tak samo, ale koniec nazwy nie mieści się na ekranie… Tak wyraźnie widać, że robił to ktoś, kto nie sprawdził, jak to działa, kto nie pracował na tym systemie, dlatego petent zostaje z rękoma w…

I jeszcze fatalna rzecz – wniosek, który składam przez ów ePUAP, dotyczy kwestii artystycznych, więc starałem się, żeby ten tekst jakoś podzielić choćby w linijkach, bo nie ma ŻADNYCH możliwości jego formatowania. A potem, przechodząc na kolejną stronę zobaczyłem, że cały mój wysiłek został sklejony w jedno wielkie zdanie, bez akapitów, odstępów. Jeden potok liter w paskudnej czcionce. Nie pojmuję, jak komisja będzie to czytać…? Jak ma na podstawie wniosków wyłaniać artystów którym powierzy fundusze i twórcze zadania? Jak? Jak??

Wysłałem więc wniosek czym prędzej, skoro tylko zdał się wypełniony. A nuż znów coś zniknie…?

Więcej, prędzej, dokąd…

Z wiekiem, z czasem, jest coraz więcej do załatwienia, zrobienia, tak ogólnie, generalnie, w życiu. Są to rzeczy trywialne, codzienne, w sumie nietrudne, ale każda wymaga zastanowienia, wejścia w jakąś sytuację, rozpatrzenia za i przeciw. Kiedyś trzy rzeczy załatwiałem przez pół dnia, teraz trzeba je zrobić w 30 minut, zajmując się jednocześnie pisaniem projektu, reagowaniem na telefony, notowaniem zadań, które trzeba zrobić później (kiedy będzie trochę spokoju, he he, czyli kiedy?), dyskusją z synem, który kolejnego dnia pod rząd chce zostać zwolniony z lekcji. A propos dyskusji – już wiem, że nie należy podawać wszystkich argumentów naraz, tylko dawkować, w zależności od tego, czy druga strona ma jeszcze chęć dyskutować.

O tych sprawach, rzeczach, które trzeba załatwić, nikt już nie chce słuchać. To nieciekawe, powtarzające się jak mantra, codzienne wątki. O zmęczeniu nikt nie chce słuchać, ani o momentach chwilach radości. Człowiek na moim etapie staje się nudny, powtarzalny, skupiony na sobie, o zmęczonej twarzy, której nie podratuje wymuszony uśmiech.

Najpiękniejsze chwile interakcji z ludźmi okazują się jednocześnie bardzo męczącymi. Czy powiedziałbym kiedyś, że radość męczy? Paradoksalnie – do najszczęśliwszych chwil zaczynają należeć te, w których po treningu wieczorem, zmęczony fizycznie, gdy już wszyscy śpią, w ciemności usiądę w kuchni przy książce. Na chwilę – tyle tylko, żeby zjeść zalecany po treningu posiłek. Cisza, bezruch, żadnego ludzkiego bodźca, na który reagowałby mój układ nerwowy.