Idź na spacer. A…

…zobaczysz… No nigdy nie wiadomo, co lub kogo zobaczysz. Wiadomo, na 10 spacerów może jeden będzie niezwykły. Ale który? Wtedy moglibyśmy tylko na niego się wybrać, jeśli zależy nam na niezwykłości, albo ten właśnie pominąć, jeśli zależy nam na szarej, potocznej codzienności.

Dzisiejszy spacer odbywał się w blasku słońca, a jednocześnie przy lekkim mrozie. Nieczęsto bywało tak tej zimy, a sytuacja to szczęśliwa, bo pozwala na swobodny przemarsz różnymi rodzajami traktów, łącznie z gliniastymi i błotnistymi, które zastygły w czasie nocy, a teraz – błyszczące.

Jednakowoż stoki pagórków nachylone w stronę południa odmiękać zaczęły. Dno parowu zaś twarde, pokryte lodem w koleinach, tam ścieka woda z obu stromych zboczy. Dziki ten teren, ponad nim, na płaskowyżach, albo raczej obłych szerokich pagórkach, ciągną się pola. Wychodzimy na ich powierzchnię, przedzieramy się przez suche, wysokie trawy na nieregularnych pochyłościach, gąszcz niby krzewów i drzew starego ogrodu, zdziczałych, przerośniętych. Wzdłuż grzbietu góry prowadzi droga, kiedyś bita, dziś wyłożona nieszerokim asfaltem. Wzdłuż niej dwa domy, który stały tu od lat, i trzy kolejne, w budowie. To działki z szerokim widokiem – na północ, w stronę miasteczka i osiedla na następnej górze, na zachód – dalekie pola, a przed nimi, w dole, stacja kolejowa. Na południe – następne pagórki, na nich długie pasma pól.

W budowanych domach nikt jeszcze nie zaczął mieszkać, choć stoją już przykryte dachem i zamknięte w okna i drzwi. Garaże usytuowane oddzielnie, bliżej drogi, zaś domy w głębi. Mijamy wjazd na nieogrodzoną posesję, obok niego wzniesiono pryzmę dobrze ułożonych dachówek. Zza niej wyłania się garaż z jasnych, białych cegieł. Na zeszłorocznej trawie – zaskakujący kształt, jakby manekin, którego ubierają w sklepach z roboczą odzieżą. Leży twarzą do trawy, prosty, w jaskrawej, żółto-zielonej czapce i kurtce o takim samym kolorze, z nazwą jakiejś firmy budowlanej. Jakby padł na baczność, tylko ręce złożył na brzuchu, są niewidoczne. W pierwszej chwili myślę, że ktoś zrobił kawał i ubrał kukłę robotnika budowlanego. Lecz zaraz dociera do mnie, że wokół trudno liczyć na widzów takiego widowiska, nikogo, kto mógłby się pośmiać albo wystraszyć.

Kształt nie porusza się, nawet o drgnienie nie wznoszą się plecy. Zupełna martwota, jak stojącej nad nim pryzmy dachówek. Dotykam moją nogą jego nogi, pod nogawką roboczych spodni wyczuwam ludzkie ciało, jest sztywne, ale nie zamarznięte. Mamy ze sobą rękawiczki sterylne, dotykamy kurtki na plecach. Nie mamy odwagi odwrócić ciała. Gdy przyjeżdża policja i ambulans, ratownicy obracają tors, ukazuje się martwa twarz, brunatno-sina, prawie czarna.


Uaktualnienie: 11 lutego byłem na pogrzebie, stałem z tyłu. Myślałem, że może zamienię kilka słów z rodziną. Było zimno. Wiatr. Ksiądz musiał odśpiewać wszystko co trzeba. Potem odszedł szybko, podobnie jak kilkanaście obecnych osób. Na końcu pozostał mężczyzna z kobietą, sprzeczali się o coś, chyba o to, gdzie zostawić samochód. Zapytałem co się stało temu człowiekowi, po którym została mała urna. „Zdaje się umarł na serce” usłyszałem, gdy mijali mnie, idąc w stronę bramy.

Schudłeś…

– Piotr, tak schudłeś… to od tego roweru?
– A kto to wie? Dziś jeździsz rowerem i czujesz się dobrze, a za trzy tygodnie dostajesz skierowanie na pobranie wycinków. Bo z bólu przestałeś sypiać w nocy, choć do tej pory całkiem dobrze spałeś.

Odszedł człowiek w sile wieku, aktywny zawodowo, utrzymujący rodzinę, prowadzący firmę… (Nie, to brzmi trywialnie, jakbym pisał o setkach, tysiącach ludzi.)

Odszedł człowiek szanowany, który wiele lat pracował na rzecz innych… (Dziesiątki lat bycia z ludźmi, których nigdy nie znałem i już nie poznam. Dziesięciolecia przejmowania się czyimś losem, nawet kosztem najbliższych.)

Człowiek mający w sobie dystynkcję, godność i wrażliwość. (Trzy zbyt krótkie słowa)

Który nie odstępował od swoich zasad i ideałów. (Ach, jak brzmi szablonowo. Należało by teraz wyliczyć te setki i tysiące większych i całkiem drobnych decyzji, które na przestrzeni lat składają się na krótkie stwierdzenie: nie odstępował od zasad i ideałów).

Odszedł człowiek, z którego brałem przykład, bo miał to, czego na co dzień nie mam. Co przychodzi mi po przygotowaniu i przećwiczeniu – on to miał po prostu – to sprawiało, że był piękny.

Człowiek, z którym czułem pokrewieństwo, który chciał być ze mną trochę częściej, a ja ciągle myślałem, że jeszcze mamy czas…

Żyje (jeszcze)

– Co u teścia? – rzucił szybko Wiesiek.
– Żyje.
– Pokpiwasz sobie?
– Ani myślę. Naprawdę nie miałem wielkiej nadziei, kiedy go żegnaliśmy. Szeroka ulica o czterech pasach ruchu i nieszerokich chodnikach, rozpalona rumuńskim słońcem, gorętszym niż nasze. W rzędzie zabytkowych, zniszczonych kamienic jawił się ciemny otwór wysokiego przejścia, w którym stała półotwarta, kuta brama w kolorze przyrdzewiałej zieleni. Ochroniarz w znoszonym mundurze otwierał ją nielicznym. Większość, jak my, zostawała na chodniku. Zaglądaliśmy w głąb podwórza, którym przechodzili na zielono ubrani medycy w maskach i ze stetoskopami na ramionach.

Ścisnąłem go, wychudłego i bladego, popatrzył na mnie, jakby czekał czegoś jeszcze, co nie było przecież konieczne do wypowiedzenia. Że wszystko będzie dobrze? Albo że widzimy się po raz ostatni? Te głupie nasze wyobrażenia, które pielęgnujemy przez lata, że będziemy walczyć o bliskich wbrew przeciwnościom, nie dopuścimy do załamania się, a w końcu – że przynajmniej pożegnamy się z nimi, podziękujemy, wzruszymy i dodamy sił na ostatnią drogę, teraz dopiero okazują się nieporozumieniem. Nawet trudno powiedzieć „nie bój się”, bo czy jest jakiś racjonalny powód, dla którego się nie bać?
– Nakręcasz się. Do rzeczy: po tygodniu wyszedł, porządnie przebadany i naszpikowany chemią.
– Wyszedł. Wiesz, jeśli wyobrazisz sobie najgorszą możliwość, to potem nie można się już rozczarować.
– Myślenie magiczne – Wiesiek się skrzywił – zatem wyobrażaj sobie dalej, życzę powodzenia.
– Wyszedł mniej blady i trochę żwawszy. Nie wiem, czy to nawet możliwe, żeby tydzień mógł coś zmienić?
– Ja też nie wiem.
– Ale przecież on tam wróci.
– Wróci. Na jak długo?
– Nie wiem. Nikt nie wie.

Trzy kilometry stąd,

w szpitalu klinicznym hematologii, może śpi pewien pacjent, Ioan. Może podano mu środki przeciwbólowe i nie spędza nocy na siedząco. Ioan kończy swój czas, nazwijmy to wprost, wiedząc, że ani jego żona, ani dzieci ani nieliczni wnukowie nie przeczytają tego tekstu, przynajmniej nie od razu.

Trzy ostatnie miesiące zmieniły go. Był żwawym, beztroskim, spokojnym, sprawnym, uczynnym siedemdziesięciolatkiem, który wyglądał na pięćdziesiąt pięć, może sześćdziesiąt lat. Już takim nie jest, nie tylko dlatego, że od tygodni czuje ból, nie sypia i niepokojąco schódł, ale głównie dlatego, że rozsądek, który mu nieszczęśliwie pozostał, podpowiada najbardziej logiczne rozwiązanie: to prawie koniec. Już. Teraz. Za krótką chwilę.

Może lekarze trafią z leczeniem, może w żyłach popłynie trucizna, która będzie tłuc wszystko, co popadnie, a najbardziej – spaskudniałe komórki. Jest szansa? Osiem? Pięć? Jeden procent? Można zrobić: nic, nic, nic. Takie reguły gry? Można uwolnić oczy od strachu? Można się uśmiechać, do końca zostać człowiekiem, potem tylko kupka gnoju ze wspomnieniem marzeń? Uśmiechamy się, by nie ucieszyć parszywej śmierci, dopóki wiem i czuję, ja decyduję.

Ostatni sen

Siostra mojej mamy (której nie ma od dziewięciu miesięcy) śpi od kilku dni. Są dwie możliwości. Jedna – już się nie obudzi. Druga – obudzi się na chwilę, zobaczymy się, może nawet porozmawiamy, potem zaśnie na dobre.

Rzeczywistość wybiera trzecie rozwiązanie. Ciotka obudziła się, otworzyła oczy, ale nie jesteśmy pewni, czy wiedziała, co robi, czy słyszała, co zanotowała jej świadomość.

„Żywi wiedzą, że umrzeć mają, ale umarli o niczym nie wiedzą” (Ekklezjasta 9, 5). To zdanie brzmi ujmującą melodią i kojącym sensem. Skoro nie ma po co wierzgać, w końcu pozostaje spokój, a owo zdanie jest najcelniejszym stwierdzeniem faktu. Jak dobrze, że nikt umarły nie smaży się w piekle ani nie płynie tajemniczą rzeką na drugi brzeg. Może się smażyć albo płynąć, lub lecieć bądź czołgać, ale o niczym nie wie.

Za to my coś wiemy. Dobrze wiemy, co.

Siostra mamy

Umiera siostra mojej mamy. Jedna z trzech kobiet i ostatnia z trzech kobiet, który były w naszym domu od zawsze. Odkąd pamiętam. W wielorodzinnym domu. W niecałe pół roku po śmierci mamy.

Wiadomo, że ma nowotwór, którego nie da się zoperować. Wyleczyć innymi sposobami też raczej nie. To „raczej” opisuje niewiadomą, bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy da się wyleczyć nowotwór, a kiedy nie. To „raczej” opisuje bardziej nadzieję rodziny, która chce wierzyć, że możliwe jest wyleczenie lub przynajmniej uciszenie choroby, na czas nieokreślony. Rodzina chce, żeby słowo „raczej” pozostało, chwyta się go, wsłuchuje w niego i pielęgnuje tak, by przyćmiło słowo następujące po nim: nie.

To czas gra tu rolę, a konkretnie – nieokreśloność czasu. Dopóki nasz czas jest nieokreślony, albo – dopóki nie wiemy, jak bardzo określony jest czas naszego życia, możemy przyjąć, że żyjemy wiecznie. I nie martwić się.

Gorzej, kiedy meta zaczyna majaczyć, staje się wyraźniejsza, albo całkiem bliska, jak w przypadku siostry mojej mamy. Tak się wydaje, że jest bliska i wyraźna. Każdy z nas umiera podobno od momentu narodzin, ale dopóki o tym nie myślimy, czujemy się wieczni. Zaś kiedy majaczy meta, pojawia się strach, paniczny. Możliwe, że każdemu dorosłemu człowiekowi dane jest choć raz przejść przez ten strach i zmartwychwstać. To znaczy – nie umrzeć mimo, że już pogodził się z myślą o śmierci i jakoś przygotował. Gdyby choć raz tego doświadczył, może poczułby się na tyle spełniony, może wdzięczny, że łatwiej przyjąłby kolejny raz, ten mniej szczęśliwy. Bo on w końcu i tak musi się zdarzyć.


Kot, zwierzę miłe – niemiłe

Nowo wybudowany dom pogrzebowy przylega do cmentarnego muru i wznosi się nad nim na kilka metrów. Żadne okno z tego budynku nie wychodzi na cmentarz – grobom towarzyszy ślepa, długa, jednorodna ściana. To ciekawe, że budynek odwraca się tyłem do miejsca, któremu zawdzięcza swoje istnienie.

To drobna refleksja, niezobowiązująca i niekrytykująca nikogo – ani właściciela, ani architekta. Możliwe, że nawet nikt z nikim o tym nie dyskutował, bo taki układ wydawał się wszystkim oczywisty. T wydźwięk ludzkiej mentalności, tej, tutaj, w tym momencie – cmentarz nie jest do oglądania, cmentarza nie chcemy widzieć, groby są straszne, jakkolwiek ich fundatorzy by dbali, by wyglądały majestatycznie.

Do muru cmentarnego, z drugiej strony tej przestrzeni, określanej mianem wiecznego spoczynku, przylega nasz ogród. Mur obejmuje go od tyłu, jak opiekuńczym ramieniem; zastanawiam się, jak wyglądałby tu nasz dom. Tak, chciałbym mieć okno z widokiem na mogiły. Byłoby w tym obrazie uspokojenie, a z drugiej strony – pewna ostroga, która koli, dając sygnał: jeszcze żyjesz, zrób więc coś, rusz się, póki możesz. Rusz się!

Cmentarz w Miechowie, nocą, fot. Piotr Kubic

Wracałem z wieczornego spaceru, gdy kot, tuż za furtką, pochwalił się złapaną myszą. „Dobry kotek”, w mroku przesuwał się jego kształt, jeszcze ciemniejszy od ciemnej okolicy. W świetle latarki mysz lekko oddychała. Szarpnął nią i podrzucał, jak kłaczkiem włóczki, którym bawił się w domu, za młodu. Czy myszy dostają zawału serca?

Na podwórku stoi duża huśtawka. Chłodne powietrze splatało się z poszarpanymi, ciemniejącymi pasami nieba w oddali, gdzieniegdzie w marchewkowym kolorze, tonącym w granacie i graficie. Usłyszałem chrupanie. To on. I ona. Dziwne – może niedziwne, że kot rozpoczyna kolację od ogona.

Dlaczego od ogona? Czy nie powinna interweniować demokracja? Co ma do powiedzenia prawo cywilne i karne? Czy to humanitarne? Na pewno nie. Ale kota nie dotyczy humanitaryzm.

Do matki – ostatnia prosta

Postawiłaś na swoim. Obiecywałaś sobie i nam, że położysz się i zamkniesz oczy. Nieźle Ci to wyszło, bo te trzy miesiące, w czasie których nie cierpiałaś wiele, ani my też nie przepracowywaliśmy się przy opiece nad Tobą, to krótki okres. Ojciec przebudował łazienkę, by wózek mieścił się w drzwiach, urządził remont mieszkania, w Twoim pokoju stanęło rehabilitacyjne łóżko. Ale nie będzie potrzebne.

Dawkowałaś nam litościwie swoje odejście. Delikatnie i stopniowo podcinałaś nadzieję, zaiste, dość ostrożnie się z nami obeszłaś, przyzwyczajając do tego, że bezwarunkowo zrobisz, co zaplanowałaś. Dziękujemy, że podpisałaś zgodę na operację, choć pewnie wiedziałaś, że nie pomoże ona na długo.

Przed Tobą ostatnia prosta, finisz w zasadzie, a my dziś omówiliśmy pożegnanie. Przed Tobą jeszcze zadanie, a możliwe, że pokrzyżujesz nam szyki i unikniesz naszej zemsty. Za Twój upór, nieprzejednane stanowienie o sobie, za to, że nie szanowałaś swojego zdrowia i odeszłaś wcześnie. Otóż musisz jeszcze trochę wytrzymać, bo jeśli nie, to urządzimy ceremonię w dniu urodzin Twojego syna. Tego nie przewidziałaś! On zresztą uznał to za niezłą hecę, a znasz go i wiesz, że nie żartuję.

Nasz dom w dolinie

Przedzieraliśmy się, my, wojskowa grupa, przez wysokie, cienkie, świetliste trawy. Oświetlone wysokim słońcem, zielone, porastające długie, równoległe pagórki, przedzielone szerokimi dolinami. Pojawił się przeciwnik na koniach, nasza trójka była wtedy w połowie rozjaśnionego mocno stoku, w zapachu zieleni. Może powinniśmy przeczekać, ale dałem sygnał, że wspinamy się szybko, jak najkrócej, w górę, by schować się za wierzchołkiem. Zauważyli nas, ruszyli w naszą stronę, zaczęli strzelać. Bardzo niedobrze.

Dalej – względna równina. Leżę w trawie, ktoś zbliża się powoli na koniu, nie widzi mnie. Zastanawiam się, czy przejdzie na tyle blisko, by kontakt był nieunikniony. Może mnie rozdeptać. Nagle wywiązuje się walka, w miejscu, gdzie dolina zwęża się i wchodzi do wąwozu, odległym o osiemdziesiąt metrów. Spieszę na pomoc towarzyszom, by zaatakować wroga od tyłu. Podnoszę się, moje ruchy są zbyt wolne, zauważają je przeciwnicy, reagują zanim uda mi się cokolwiek zrobić.

Nasz dom położony jest w dolinie, między wysokimi pagórkami, która z jednej strony otwiera się na daleką przestrzeń, prowadzącą w dół, w stronę gęściej zamieszkałych rejonów.  W każdym pokoju, pod sufitem, zainstalowano szerokie okna, trójdzielne, wychodzące na cztery strony świata. Jasny dzień, w domu jasno, świetliście. W pokoju Beniamina i moim porozrzucane rzeczy, dokładnie tak, jak wtedy, gdy wyjdzie do szkoły. Rześka pojawia się mama, wraca odmłodzona ze szpitala. Przysiada tu, tam. Dziwię się, do jakiego dobrego doprowadzono ją stanu, ale nie mówię o tym na głos. Zaczynam filmować telefonem komórkowym, żeby zatrzymać te niezwykłe chwile. Z jej twarzy przechodzę na widoki za oknem, nazywam góry, które otaczają nasz dom.

Dwa końce naraz

Dziś blox.pl wysłał powiadomienie, że rozwiązuje umowę o prowadzenie blogów, ze skutkiem na 29 kwietnia.

Zacząłem pisać bloga, gdy na ekranie USG zobaczyłem mały, niewyraźny, jak przez ziarnistą mgłę, kształt człowieka. Ten człowiek dziś stoi obok mnie, ma trzynaście lat.

Kończę pisać bloga w dniu, w którym żegnam się z matką. Choć jeszcze bije jej serce, to nie porozmawiam z nią, nie w tym życiu. Nie spojrzy na mnie widzącym wzrokiem. Możliwe, że to już… A ze szpitala zadzwonią dopiero rano. Albo nie zadzwonią. I ojciec pójdzie, niepewny. Naciśnie klawisz domofonu na korytarzu, przed przed szerokimi, białymi drzwiami z czerwonym napisem, usłyszy brzęczenie magnetycznego zamka, otworzy i nie patrząc na pielęgniarkę w oddali, ruszy, skulony w sobie, niby nie słuchając jej pierwszych słów – czy już…?