Cieplejszy wiatr łagodzi chłody

Łaskawość losu, dobrotliwość przyrody, splot okoliczności niepewnych i nieprzewidzianych – przygnały ciepły wiatr tej nocy. Wiesiek może powie: wiatr to wiatr, co z tego, że ciepły. Niech sobie mówi, a dwie noce wstecz przeszywało nas zimno. Budziliśmy się o świcie i odczytywali na termometrze cztery stopnie. Zaś dziś? Jedenaście? I to świtem! Jeszcze – tak, jeszcze!

Szum wiatru… A gdzie świerszcze…? No niech szumi, lepszy szum, zanim zamieni się w wycie wśród bezlistnych konarów. Jeszcze nie teraz, nie od razu… Szum liści, po odejściu świerszczy, ratuje od rozpaczy. Cisza w ogrodzie nieruchomo zdumiewa, zaraz po końcówce lata. Niepokoi… Jeszcze będzie dla niej miejsce, w grudniu i styczniu.

Nie! Tu – cisza wrześniowa…! „Czegoś brak” myśli przechodzień mijając puste krzaki porzeczek. A maliny jeszcze walczą.

Ostatni 139

Ostatni autobus linii 139, w kierunku Huty, na przystanku Nowy Kleparz, odjeżdża o 23:21. Tak głosi rozkład jazdy, niepodświetlony, mimo, że wpatrują się w niego zaniepokojone twarze. Ale rozkład rozkładem, czas czasem, a autobus – autobusem. A w tym wypadku szczególnie chodzi o ten autobus, ostatni.

Ulice Krakowa o wpół do północy w czerwcu można przemierzać i bez sweterka; zaiste cudowne, cudowne zaiste, za piętnaście północ, próbując się stąd wydostać. Z miasta kochanego na reklamach i placach park & ride, świetnie funkcjonujących na papierze.

Ale – ciiiiicho, cicho! Narzeka Wiesiek, nie ja. Ja absolutnie nie mogę, nie mam prawa, niewdzięczny. Kraków ciepłą nocą myśli o mnie bardziej niż kiedykolwiek, np. ten kierowca z mpk, który czeka na biegnących od drugiej strony skrzyżowania. My, ostatni pasażerowie, docieramy do zaparkowanych w dzikich krzakach samochodów, uruchamiamy milczące od dwóch dni silniki, rozpędzamy się w koleinach ulic-wylotówek, wygniecionych za dnia przez zastępy ciężkich aut. Mijając ostatnie sygnalizacje świetlne rozbiegamy się w pajęczynce podkrakowskich wiosek.

Sens wieczorem

W stronę domu. Biegną po asfalcie białe pasy. Wygina się ciemna wstęga, pełzną po niej, w dwie strony, białookie żółwie, garbate, niektóre długie, z czerwonymi plamkami z tyłu. Trzymasz myślami cienką nitkę, która, wiesz o tym, prowadzi do starego biurka w kącie pokoju, do klawiatury. Napisać kilka słów sensu, po dniu, w którym poszukiwałeś sensu.

Przedostatni zakręt, szutrowy wjazd, żelazna brama. Krótkie schodki ganku, zwykłe, wejściowe drzwi, korytarz, przedpokój. Im bliżej biurka, tym cieńsza nitka, rozsnuwa się, rozpływa między palcami. Siadasz i kładziesz ręce na klawiaturze, i nagle – pozostaje tyko pustka. „Nitka? Nitka! Sens? Kilka słów sensu?! Halo!!” Koniec.


– Co tam wypisujesz?
To Wiesiek. Przyszedł.
– Nic.
– Jak to nic. Wieczorne narzekania. Smutne. Zmęczone.
– No może tak.
– Nie no i nie może, tylko na pewno.
– Wiesiek, moje pisanie, moja sprawa.
– Twoja byłaby, gdybyś pisał do szuflady. A ty – tak na cały świat.
– I kogo to obchodzi? A kto to czyta?
– Czytają, niektórzy czytają, i sam sobie szkodzisz.
Wiesiek marudzi, jak często, wieczorem, i wiem, że nie odpuści. A miałem iść spać, ale jak iść?
– Miałem iść spać.
– To idź.
– Aaaaa, dziękuję.
– I nie pisz dziś więcej. Znaczy – nie próbuj, bo trudno to nazwać pisaniem.
– Wiesiek!!
– Nie krzycz, już po dwudziestej drugiej. A okna niezamknięte.
– Bo duszno. Spróbowałbyś zamknąć.
– Zamknij. Na deszcz się ma. Deszcz wisi w gorącym powietrzu.
Deszcz. Deszcz mnie uratował. Wiesiek zszedł na temat deszczu. Mamrotał pod nosem coś o prognozie pogody, którą teraz każdy może mieć w smartfonie, żeby mu mieszkania nie zalało, i komórki, zostawionej na parapecie. Zbliżyłem się niespiesznie do łóżka, przechylając powoli w stronę poduszki, szukając jeszcze w myśli tej nitki, która się rozsnuła, tych kilku słów sensu, dosłownie jednego zdania, które miałem napisać.

Żyje (jeszcze)

– Co u teścia? – rzucił szybko Wiesiek.
– Żyje.
– Pokpiwasz sobie?
– Ani myślę. Naprawdę nie miałem wielkiej nadziei, kiedy go żegnaliśmy. Szeroka ulica o czterech pasach ruchu i nieszerokich chodnikach, rozpalona rumuńskim słońcem, gorętszym niż nasze. W rzędzie zabytkowych, zniszczonych kamienic jawił się ciemny otwór wysokiego przejścia, w którym stała półotwarta, kuta brama w kolorze przyrdzewiałej zieleni. Ochroniarz w znoszonym mundurze otwierał ją nielicznym. Większość, jak my, zostawała na chodniku. Zaglądaliśmy w głąb podwórza, którym przechodzili na zielono ubrani medycy w maskach i ze stetoskopami na ramionach.

Ścisnąłem go, wychudłego i bladego, popatrzył na mnie, jakby czekał czegoś jeszcze, co nie było przecież konieczne do wypowiedzenia. Że wszystko będzie dobrze? Albo że widzimy się po raz ostatni? Te głupie nasze wyobrażenia, które pielęgnujemy przez lata, że będziemy walczyć o bliskich wbrew przeciwnościom, nie dopuścimy do załamania się, a w końcu – że przynajmniej pożegnamy się z nimi, podziękujemy, wzruszymy i dodamy sił na ostatnią drogę, teraz dopiero okazują się nieporozumieniem. Nawet trudno powiedzieć „nie bój się”, bo czy jest jakiś racjonalny powód, dla którego się nie bać?
– Nakręcasz się. Do rzeczy: po tygodniu wyszedł, porządnie przebadany i naszpikowany chemią.
– Wyszedł. Wiesz, jeśli wyobrazisz sobie najgorszą możliwość, to potem nie można się już rozczarować.
– Myślenie magiczne – Wiesiek się skrzywił – zatem wyobrażaj sobie dalej, życzę powodzenia.
– Wyszedł mniej blady i trochę żwawszy. Nie wiem, czy to nawet możliwe, żeby tydzień mógł coś zmienić?
– Ja też nie wiem.
– Ale przecież on tam wróci.
– Wróci. Na jak długo?
– Nie wiem. Nikt nie wie.

Życie to zabawa

Wiesiek przyczłapał wieczorem i nie wyszedł do północy. Siedział i opowiadał. A raczej mówił, bo jego monolog nie układał się w opowiadanie, raczej – w esej. Siedziałem przy komputerze, nawet pracowałem, ale moje zajęcie pozwalało mi słuchać Wieśka, przynajmniej co drugie jego słowo, co zupełnie wystarczyło, by nie stracić wątku.

Wiesiek mówił o tym, że z zainteresowaniem rozwija umiejętności niemówienia tego, co myśli. Że może być to interesująca gra, jaką można prowadzić z otoczeniem, konkretnie – z ludźmi. Gdyż zwierzęta o wiele lepiej, a nawet dobrze znoszą kierowane do nich słowa płynące z serca. Gra jest o tyle interesująca, że Wiesiek spotyka najróżniejszych graczy. Odkąd bowiem podjął wyzwanie, zaczął zauważyć, jak bardzo różnorodni są współzawodnicy pod względem świadomości, doświadczenia i wrażliwości. W sumie to świadomość decyduje o poziomie gry – powiedział nagle Wiesiek, uśmiechnąwszy się początkowo, a potem szybko posmutniał. Posmutniał – domyślam się dlaczego. I miał rację. Świadomość to cecha, która najwolniej poddaje się kształtowaniu. Już wrażliwość zdaje się bardziej plastyczna. Doświadczenie można zdobywać bez świadomości i wrażliwości. Nazywa się to „działaniem na małpę” – ktoś, po wielu powtórzeniach tej samej sytuacji nauczył się, że pewne posunięcia dają pewne efekty. Do tego nie trzeba wrażliwości ani świadomości, to może być mechanizm nieuświadomiony, automatyczne i bezduszny. Świadomość zaś wymaga odwagi, uporczywości, nieodwracania głowy tam, gdzie bardziej boli i dociekania, dlaczego to właśnie boli. Świadomość kształtują ludzie, którym konstrukcja osobowości nie pozwala na pomijanie jej. Są na nią skazani.

Wiesiek ciągnął swój wywód, ja mu przytakiwałem, a co drugie słowo, które do mnie docierało, w zupełności wystarczało do tego, by moja zgoda była świadoma. Wiesiek wyczuł tę moją grę i powiedział mi o tym, powiedział też, że nie ma mi jej za złe. I że jestem raczej kiepskim graczem, a ja powiedziałem, że po godzinie dwudziestej trzeciej naprawdę gram kiepsko, a on mi przytaknął i odparł, że gracz nie przyznaje się nigdy, nawet tuż przed północą, do słabości.

Pozwoliłem się z nim nie zgodzić, ponieważ okazanie słabości może być elementem gry, i tu Wiesiek spojrzał na mnie z uznaniem. Jest to gra w stylu va banque – opisał, nie w każdej sytuacji się sprawdza. Bo w większości sytuacji gramy jednak pewniaka, i co ważne – który nigdy nie mówi wszystkiego, co myśli. Najważniejsze zawsze zostawiasz dla siebie – perorował Wiesiek. Mówił też o wielkiej sile niepewności, w której utrzymuje współgraczy. Powstaje ona z delikatnie tkanych niedopowiedzeń, przy czym konieczna jest uważna obserwacja drugiego gracza, jego twarzy, mimiki, mowy ciała. Ta, jak wiadomo, nie może kłamać, bo ewentualne kłamstwo jest widoczne o wiele bardziej niż prawdziwa nieporadność czy niepewność. Jak zaś maksymalnie uwolnić własne ciało, by nie zdradzało słabości? Właśnie traktując kontakty z ludźmi jak grę, a nawet zabawę. Na pewno nie traktując ich bardzo poważnie – tych kontaktów.

Uczyć się, służyć, przetrwać

Pracę, aktywność, motywy, sens życia człowieka można podzielić na trzy części. Wiesiek robi coś dlatego, że to coś:

  1. uczy go
  2. służy innym
  3. pozwala przetrwać (zarobić na utrzymanie materialne, utrzymanie zdrowia).

Ha, to wyidealizowana lista. Gdzie na niej jest przyjemność? Są rzeczy, które nie mieszczą się w żadnym z tych punktów, a Wiesiek robi je tylko dlatego, że są przyjemne. Nawet więcej – nie dość, że te przyjemne rzeczy niczego nie uczą, ale wręcz szkodzą albo niszczą jego zdrowie lub zasoby materialne.

Może więc faktyczna lista wygląda tak: Wiesiek robi coś, dlatego, że:

  1. sprawia mu to przyjemność
  2. jak już nie ma wyjścia – musi zarobić na utrzymanie
  3. czasem, przy okazji, posłuży innym
  4. może go czegoś nauczy, jeśli będzie mu się chciało pomyśleć.

To wygląda prawdopodobniej. Chociaż… Nie ma na tej liście np. zazdrości. Nie można powiedzieć, żeby Wiesiek nigdy nie zazdrościł. A nawet zdarza mu się to nierzadko. Może nawet częściej. Chyba dość często. Tak w ogóle to życiowym napędem Wieśka jest zazdrość, bez niej rozłożyłby się w fotelu i oddawał wyłącznie przyjemnościom, oczywiście jeśli nie zabrakłoby mu funduszy na życie. Wystarczy, że Wiesiek, z pozycji fotela, rzuci okiem za okno, na trawnik sąsiada, doskonale przystrzyżony. Nie wytrzyma nawet minuty, by nie wyskoczyć do garażu i nie wyprowadzić kosiarki. „Zazdrość – nie wygląda to dobrze” – pomyślał Wiesiek. Wręcz niewesoło. Jakby… opłakanie. Spojrzeć prawdzie w oczy? Lecz czy jest to prawda?

  1. zazdrość…?
  2. przyjemność

Może kosiarka Wieśka nie strzyże tak równo, jest nieco gorszej klasy niż ta sąsiada. Ale Wiesiek stara się, pracuje, poprawia. A przecież nie robiłby tego, gdyby chodziło o zwykłą zazdrość. Może jednak jest tu element ideału. Gdyby nie on, Wiesiek kupiłby tak samo drogą, a może i droższą kosiarkę i pozostawił po sobie doskonalej przystrzyżony trawnik. Ideał, który skłania do perfekcji nie poprzez proste środki, drogę na skróty, upraszczanie. Bo na czym polega zadanie najidealniejszego przycięcia trawy? Jej wszystkich listków, niezależnie od podłoża, pory dnia, zawilgocenia, pory roku… Wiesiek już wie, że na pierwszym miejscu może wpisać:

  1. ideał.

I niech tak zostanie.


Wiesiek, absurdy i wiosna

Był ciepły, wiosenny dzień. Wiesiek zwierzył mi się, że widzi coraz więcej absurdów. Więcej, niż kilka lat temu, a już zupełnie wiele w porównaniu do swojej młodości. Trochę mnie to dziwi, bo podobno najwięcej absurdów widzą nastolatki, stąd między innymi ich bunt. Wiesiek na ten argument odpowiada, że potem też się widzi absurdy, ale człowiek mądrzeje na tyle, że przestaje o nich mówić. No chyba, że przyniosłoby mu to korzyść. Ale przeważnie nie przynosi.

Przeważnie mówienie o absurdach jest niebezpieczne, bo jakiś absurd jest związany z kimś innym, z kim Wiesiek musi przecież jakoś żyć, szczególnie po ogłoszeniu takiego absurdu. A wtedy życie z nim staje się trudniejsze, o ile w ogóle możliwe.

Z kolei Wiesiek potrzebuje ludzi, nawet gdyby mógł dawać sobie radę zupełnie sam. Potrzebuje ich choćby dlatego, żeby mu powiedzieli od czasu do czasu dobre słowo, czego trudno się spodziewać po tym, jak Wiesiek każdemu z nich uświadomi związane z nimi absurdy.

Tak więc z biegiem czasu Wieśkowi jest coraz trudniej, bo widzi coraz więcej absurdów, ale równie często musi się powstrzymywać, czyli coraz częściej. Ta kontradykcja, mam niespokojne przeczucie, zakończy się gwałtownie i niezbyt dobrze dla Wieśka. Bo na ile go znam, przemożna potrzeba ujawniania absurdów w imię docierania do prawdy (absolutnej), przeważy w nim, a nagromadzone emocje znajdą swoje nagłe ujście. Być może w obliczu staruszki na ulicy, której Wiesiek wykaże kompletną absurdalność czegokolwiek, np. dreptania z laską, po czym staruszce pokażą się łzy w oczach, na co Wiesiek błyskawicznie zareaguje wyrzutami sumienia, a w dwie sekundy potem staruszka zbierze się w sobie i zacznie okładać Wieśka laską, na co pod pierwszymi ciosami Wiesiek pomyśli, że dostaje całkiem słusznie, ale już przy dziesiątym uderzeniu stwierdzi, że tego już za wiele, i sczepią się w jeden kłąb, a wtedy obok przystanie przejeżdżający w absurdalnym przypadku radiowóz. Wiesiek w lot pojmie, że przejazd radiowozu w tej uliczce osiedlowej jest kompletnym bezsensem i że właśnie stał się ofiarą własnych absurdów, ale będzie za późno.

Po południu dostanę telefon z komisariatu. Będzie to znak, że Wieśkowi zostałem tylko ja. Jako jedyny będę chciał się do niego odezwać, a nawet złożyć poręczenie. Skąd wiem? Bo to nie pierwszy raz. No chyba, że tego roku się uda. Że wiosna minie szybko, drzewa i trawy nie zazielenią się tak bardzo. Może mniej będzie wiosennych burz, które na Wieśka działają pobudzająco. Niech nadejdzie lato, a o absurdach zapomnimy do kolejnej wiosny.  

Ani jeden samochód

Niedziela. Noc. Od piętnastu minut nie przejechał ani jeden samochód. Może dłużej. Czy miasteczko zamarło, może świat się skończył, a Wiesiek nic o tym nie wie. Siedzi w swoim pokoju, leży w swoim łóżku, mógłby już spać, przymierza się do spania, zaraz będzie spał. A nie wie.

Zaraz! Teraz coś słychać! Niewyraźnie… Może przelatujący samolot…

Teraz wreszcie ciężarówka…

Wiesiek odwraca się nieznacznie, w pościeli. Chciałby złożyć hołd temu, kto wynalazł łóżko, a potem złożyć hołd sobie, że teraz leży w wynalazku, i naprawdę nic nie robi, tylko nasłuchuje odgłosów miasteczka.

Sięga pamięcią lata wstecz, gdy kładł się o północy wiedząc, że do rana nie odetchnie. Nie przestaną gonić jego myśli, że kilka godzin minie tak szybko jak parzenie herbaty, na które w ciągu dnia nie miał czasu. Że rano nie poczuje ulgi. Wiesiek czekał tylko na jedno marzenie senne, by przyśniła mu się podróż do miejsca, w których nigdy nie był. „Kiedyś tak nie będzie” – myślał – „kiedyś nie będę prosił o jeden sen, bo sny będą mi się śnić na jawie, moje życie będzie pięknym snem”.

Ten moment nie nadchodził. Skończył studia, obronił dyplom, założył rodzinę… gonitwa pozostała. Wiesiek nie wiedział, że przez lata ciągnięcia dwóch szkół, swoich fascynacji i życia towarzyskiego, wpadł w rytm, który go upajał i zniewalał. Chciał spokoju wtedy, gdy pętla zaciskała się na dobre, lecz kiedy tempo życia opadało, pojawiające się wolne chwile zapełniał kolejnymi zadaniami. Pobyt w łóżku, sen, wydawał mu się stratą czasu. Podobnie posiłki. Z tym, że podczas jedzenia można równolegle się czymś zająć.

Jak to się stało, że Wiesiek otrzeźwiał? Zachorował. Ha ha, ale proste, prawda? Zachorował i to nie raz, a jedna z chorób pozostała z nim na dobre. Na zawsze. No nie przesadzajmy – tylko do śmierci. Wiesiek stosował różne metody, żeby i o niej zapomnieć, ale ona się przypomina; najskuteczniej wtedy, gdy Wiesiek leci nad lasami i polami, upojony wolnością, wstrząsając posadami świata, jego świata, własnego, wewnętrznego, wyobrażonego. Zaraz po tym wstrząsy przenoszą się na jego świat rodzinny, a chwile kończy upadek Ikara, niekiedy zwijającego się w konwulsjach. Nie, Wiesiek jeszcze nie umiera, ale staje się cichy, spokojny. Na tydzień, dwa, może trzy.

Powiedzmy to inaczej – Wiesiek nie otrzeźwiał – tylko dostał hamulec. Czasem może coś mu zaświta, przyjdzie do głowy, żeby położyć się wcześniej, zanim całkiem padnie. A wtedy leży, bez książki, smartfona, bez nagrań audiobooków i filmów dokumentalnych. I słucha, czy ulicą przejeżdżają samochody. Tak samo słuchał, gdy miał pięć lat, nie mógł zasnąć, a dziadek nie przyszedł, żeby opowiedzieć historię o tym, że kosmonauci polecieli na Księżyc i zabrakło im tlenu…

W trawie



Pani doktor, nie ma pani racji

Wiesiek dał mi do przeczytania taki tekst. „To jest list” – powiedział. „No dobrze” – powiedziałem – „ale list chyba nie do mnie, dlaczego miałbym go czytać?”. „Bo ja go nie zamierzam wysłać. Ale musi go ktoś przeczytać, bo inaczej nie spełni swojej roli”. „Jakiej roli, skoro jest listem, a nie zostanie dostarczony?” – zapytałem. „Ten list jest najbardziej potrzebny mnie. Lecz to za mało, żebym tylko ja o nim wiedział, więc daję go tobie”. Niewiele z tego rozumiem, ale dobrze. Nie odmawiam, zapoznanie się z nim chyba nie będzie mnie wiele kosztować.

 

Otóż pani doktor, uważam, że nie ma pani racji. Mierzenie cukru przez cukrzyka, w mojej sytuacji, tylko cztery razy dziennie, nie sprawdza się w praktyce. To po prostu stanowczo za mało. Może gdybym był księgowym, siedzącym osiem, dziesięć, dwanaście godzin przy biurku. Spożywającym posiłki o tych samych godzinach. Jadącym do pracy o tej samej porze i powracającym tak samo. Ale nie jestem.

Łatwo powiedzieć, kiedy się nie zna moich realiów codzienności. Tak tak, wiem, ma pani tytuł doktora nauk medycznych diabetologii, ale mimo wszystko, nie jest pani jasnowidzem. I nie wie pani, a nawet jeśli kiedyś napomykałem, nie sądzę, że pamięta pani, jak wygląda mój dzień. Zresztą podczas wizyty nie ma czasu na szerokie opowieści, pacjentów jest zbyt dużo, a może mnie pani przyjąć i tak zbyt rzadko. Bo co to jest – cztery razy do roku? Tyle, żeby wypisać recepty i zapytać, co słychać.

Tak więc mój dzień, to nie jest jeden dzień. To są dni, ponieważ każdy z nich wygląda inaczej. Każdego dnia mam co innego do zrobienia, o różnych godzinach, z różnym nasileniem pracy fizycznej. Jednego dnia tkwię przez cały czas przy biurku, innego – biegam, innym razem noszę sprzęt, jadę tramwajem z tobołami, ustawiam, stoję dwie, trzy godziny, składam, potem piechotą kilkaset metrów, znów do tramwaju.

Nierzadko trudno znaleźć chwilę na posiłek. Wiem, że to nie jest wytłumaczenie, ale mówmy sobie szczerze, jak jest. Kończę po południu, wieczorem, albo w nocy. Aha, przecież dojeżdżam do pracy kilkadziesiąt kilometrów. Ostatnio zaś, z powodu remontów i korków na drodze do Krakowa i w samym Krakowie, czas dojazdu wydłużył się do dwóch godzin. Wobec tego, że codziennie spędzałbym cztery godziny w autobusach, busach i tramwajach, czasem nie wracam do domu na noc.

Trzeba wziąć też pod uwagę mój profil osobowości i temperament, np. to, że jestem emocjonalnym kinestetykiem. Chyba nie powie pani, że to nie ma znaczenia. Moja glikemia bardzo zależy od nastroju i emocji. Nie mówiąc już o typowych czynnikach, takich jak ilość i regularność snu, wysiłek fizyczny, indeks glikemiczny pożywienia, które w mojej sytuacji jest dość różne, czy infekcje, które znacząco wpływają na poziom cukru we krwi. Pani sugestia, żeby przed pracą fizyczną wypić szklankę lub dwie soku, jest zbyt uproszczona w mojej sytuacji.

Mówiąc krótko – uważam, że naprawdę bardzo dobrze sobie radzę. Ale pod warunkiem, że mam możliwość mierzenia glikemii sześć, osiem, czasem nawet dziesięć razy dziennie. A to oznacza, że potrzebuję dużo pasków do glukometru. Jeśli pani nie może mi tyle przepisać, będę szukał jeszcze gdzie indziej. Oczekuje pani ode mnie, że mój średni poziom glukozy, określany wskaźnikiem HBA1C będzie poniżej 7, a jednocześnie uniknę hipoglikemii. Na to jest tylko jedna rada – muszę często mierzyć. Tak wynika z mojego osobistego doświadczenia, w moim przypadku.

Wieje na drodze z Krakowa

Dziś wieje, na drodze z Krakowa na północ. Wieje pewnie też na drogach z Krakowa w innych kierunkach, ale Wiesiek nie jest w stanie tego sprawdzić. Zresztą „dziś” będzie jeszcze tylko przez dwie godziny. Potem północ, a zaraz po północy, jutro. Całkiem możliwe, że jutro też będzie wiało.

Wiesiek zaciera ręce. Kiedy wieje, jest w innym świecie. Mentalnie. Wtedy Zośka, żona Wieśka, z trudnością może się z nim dogadać. Wiesiek chodzi zamyślony, uśmiecha się do siebie, a kiedy pyta go, o czym myśli, odpowiada „o niczym”. Przyparty do muru mówi „takie sobie, nawet trudno powiedzieć, głupoty, nic ciekawego, śmiałabyś się”. „To bym się pośmiała” mówi Zośka, ale już poirytowanym tonem i Wiesiek przestaje wierzyć, że naprawdę by się śmiała. Tym bardziej milczy. Ona odbiera milczenie jak obrazę, więc w sekundzie jest wściekła, lecz Wiesiek, milcząc, przynajmniej nie oddaje złem za złe. Przy okazji nie powie też czegoś, czego potem musiał żałował.

O przepraszaniu Wiesiek nie myślał, bo o wiele łatwiej jest milczeć, niż potem próbować przepraszać. Czasem przepraszanie jeszcze bardziej denerwuje osobę przepraszaną, co jest doprawdy dziwne, bo nic tak przecież nie potwierdza racji przepraszanego, jak przeprosiny. Najwyraźniej jednak jest w przeprosinach coś drażniącego, może to, że przepraszany powinien, przynajmniej w teorii, wybaczyć. Lecz on, tu: ona, czyli Zośka, kiedy jest wkurzona, nie przebacza, bo musiałaby wyhamować szybko swoje wkurzenie, a to jej nijak nie pasowało. Może gniew ma w sobie jakiś składnik „świętości”, gniew nie może minąć tak od razu, bo to by znaczyło, że nie bardzo był uzasadniony. A człowiek, który się gniewa, a nie ma racji, wychodzi na idiotę.

O tym myślał Wiesiek jadąc autem, gdy światła wydobywały z ciemności przemykające kształty drogi z Krakowa. Nikomu teraz nie przeszkadzała zamyślona twarz Wieśka, mógł więc poświęcać się temu, co przywiewał mu wiatr, zachodni, zdaje się. Tak, zachodni, bo kierownicę Wiesiek musiał trzymać mocniej lewą ręką, żeby mu auto schodziło na prawo, od tego wiatru.

Po drodze jest miejscowość Widoma. Trochę śmieszna nazwa, tak, jakby mieszkała tam kiedyś jakaś niewidoma. I w pewnym momencie stał się cud, że przejrzała na oczy. Po dwudziestej drugiej, nocą, wyłączają we wsi wszystkie światła na drodze, może sołtys wychodził z założenia, że i tak wszyscy widzą. A może na przekór policjantom, którzy chcieliby łapać na terenie zabudowanym, ale jak jest ciemno, to dają spokój.

Gdy wieje tak mocno powietrze staje się przezroczyste. Na horyzoncie, albo blisko horyzontu, którego przecież nie widać, bo jest ciemno, migają ogniki. Wiesiek wyobraża sobie, że niejeden z nich stoi na rozwidleniu dróg. Że podchodzi do samotnej lampy w środku pól, przysiada u jej podstawy, sterczy tak przez pół godziny i słucha wiatru. Potem wybiera inny ognik na horyzoncie, zmierza do niego, i odnajduje lampę, tym razem na skraju lasu. Tutaj szum jest przeraźliwy. Wiesiek, jadąc autem, wyobrażał sobie tę przeraźliwość. I to, że las w lecie szumi inaczej niż w zimie. A świeże, wiosenne liście szumią delikatniej niż te wyschnięte, jesienne.