Hedonizm, czy tylko?

Wróciliśmy z podróży marzeń. Spełniły się wszystkie. Teraz pozostaje pytanie – co z tego? Czy chodzi wyłącznie o dostarczenie sobie przyjemności (tzn. hedonizm), nawet w postaci jak najbardziej kulturalnej, intelektualnej, prawowitej i pożądanej? Kiedy chodzi o np. przyjemność związaną z byciem, patrzeniem, odczuwaniem niekłamanego piękna przyrody, co porusza, wzbudza refleksje, nawet trudne do wymówienia?

Czy podróżowanie ma na celu dostarczanie sobie przyjemności? Czym różni się taka przyjemność od np. kupowania kolejnych gadżetów? Ktoś powie – podróżowanie jest kształcące – ale można mieć wątpliwości, czy zawsze. Czy rzeczywiście stajemy się mądrzejsi? Wzrasta jakaś nasza wartość? A może po prostu oglądamy, te niesamowite żleby, granie, szczyty, zbocza górskie, i to wszystko? Może niewiele z tego zostaje, podobnie jak po konsumpcji loda – co najwyżej wspomnienie, że w tamtej lodziarni kręcą lepiej niż w innej.

Trasa Transfogarska

Wiesiek widział niebo i pyta mnie, czy ja widziałem

– Widziałeś niebo o wpół do jedenastej w nocy?
– Tak, ale nie dziś. Przedwczoraj, wracałem samochodem.
– I co?
– Było jeszcze trochę jasne. Granatowe, ale blade, mimo, że ciemne.
– Nieźle prawda? O w pół do jedenastej…
– Tak. Ale to nic dziwnego. Na początku lata…
– Na początku to by było w czerwcu. A minęły dwa tygodnie.
– Jeszcze nie, dziś zaledwie dziewiąty…
– Dwa tygodnie, odkąd niebo przestaje być jasne nocą… Odkąd ubywa dnia.
– Rzeczywiście…
– Wiesz, co to oznacza?
– Chcesz powiedzieć – jesień…?
– Tak.
– Ale do jesieni jeszcze daleko.
– Niby tak. Ale jesień zaczyna się już teraz.
– Hm… Czy nie przesadzasz? Mam już teraz myśleć o jesieni?
– Taka jest prawda. Dnia ubywa, a to, co zostaje, to na razie rozpęd dni, w których najdłużej świeciło słońce.
– Ale przecież są wakacje! Ludzie jadą na wczasy, urlop, nikt nie myśli o jesieni!
– Lecz ona, skryta, nadchodzi już teraz, niepozornie, nieopatrznie. Tak naprawdę z każdym dniem staczamy się nieuchronnie w chłód, coraz krótsze dni, martwotę, która nadejdzie, nieodwołalnie.
– Przesadzasz.

niebo

– Żyję realiami.
– Albo raczej – nie możesz od nich uciec.
– Nie wiem.
– Ale ja wiem. Nie patrz na blado-granatowe niebo o dwudziestej drugiej trzydzieści. Idź wcześniej spać, a wstaniesz z kurami.
– Mam odmówić sobie tego gasnącego co prawda, z nocy na noc, ale jeszcze obecnego blasku? Patrzenia i radości – pomijać ją, rezygnować z niej?
– Skoro powoduje smutek?
– Smutek, czy resztkę radości?
– Co silniejsze? Co wybierasz?
– Nie mam poczucia, że mogę wybrać. Ale ale, jeśli będę wstawał wcześnie, to i tak zauważę odchodzenie lata.
– Lato dopiero się zaczęło. A co masz na myśli?
– Przecież świt też wstaje coraz później.
– To prawda.
– Nie sposób, żebym tego nie zauważył. Moja nostalgia nie pominie tego zjawiska.
– Jesteś zawzięty.
– Jestem realistą.
– Szczycisz się tym?
– Nie mam wyjścia.
– Ciekawe, że ja jakieś mam.
– Zazdroszczę.
– Nie trzeba.
– Ty znowu z tym poczuciem obowiązkowości, decyzji, przekonaniem, że kierujesz swoim uczuciem. Gratuluję, że masz wyjście i że nie zazdrościsz.
– Przepraszam.
– Nie przepraszaj.
– To co mogę zrobić?
– Wiesz… opowiedz mi… opowiedz o grudniu…
– Grudniu?? Już naprawdę przesadzasz. I to ci pomoże?
– Tak.
– W jaki sposób?
– Bo w grudniu dnia zaczyna przybywać. Właśnie zaczyna się zima, ale tak naprawdę, to wraz z jej początkiem szykuje się rewolta. Z każdym nowym dniem przybywa trochę lata. Zima straszy tylko w grudniu, a potem, nieświadoma, traci kawałek po kawałeczku. I zanim się spostrzeże, już jest za późno, już marzec, i kwiecień co przeplata. I potem – dwa miesiące, w których nie martwię się o nic, tylko patrzę, jak niebo jaśnieje coraz późniejszą nocą, bladym granatem… Opowiedz mi, a zacznij – od grudnia…

O ogrodzie i polach

Dlaczego piszę o ogrodzie? Albo o polach, które się za nim ciągną? Bo one są tym, o czym warto pisać. Nie o pracy, ciekawej i niepowtarzalnej każdego dnia, nie o nowym sprzęcie, nowym oprogramowaniu, nowych efektach w animacji, nowych zakupach, nowym biurze, nowym studiu fotograficznym. Choć to wszystko jest fajne, ale wydaje się tylko wstępem. Wstępem do leżenia w ogrodzie, na kocu.

Jakby leżenia w ogrodzie, na trawie, nie można było docenić bez tamtego wszystkiego. Jak często leżę? Raz na tydzień? Może raz na dwa tygodnie? Myśl o leżeniu w ogrodzie jest tym, co mnie napędza gdy budzę się rano, prostuję mięśnie, jadę do pracy, przekładam kartki ze specyfikacjami technicznymi i czytajam maile z kolejnymi „prośbami” do spełnienia. Wtedy nad głową otwiera się rozłożysta korona starej czereśni. Zieleń liści dopełnia błękit nieba. Dalej są krzaki porzeczek, czerwonych i czarnych. Potem maliniak, ścinany każdej jesieni i odrastający wiosną. Żadnego nagłego ruchu, żadnego zaskoczenia, wszystko spokojne i przewidywalne. Nawet głosy ptaków.



Idzie burza

Ciemność. Na zachodzie błyska się. W błyskach, na małą chwilkę, w jasności, stają długie, rozległe pagórki i pola. Na nich małe domki, malutkie w porównaniu do kilkusetmetrowych, rozżarzonych na małą chwilkę promieni, jak rozpalonych do białości drutów wychylających się pionowo z nieba. Burza idzie zachodnią stroną, kroczy zwałem pagórków z południa na północ.

Wiesiek, otworzył szeroko okno i wychyla się z pierwszego piętra w ciemność, chce być bliżej błyskawic choćby o metr, sięgnąć wzrokiem w ciemności ponad parterowym budynkiem, ponad drzewami na ogrodzie. Wiesiek w wyobraźni odrywa się od parapetu i leci przed siebie, mija wysokie topole na zakręcie, gdzie kończy się asfaltowa droga i wznosi się wyżej, żeby stamtąd obserwować burzowe preludium. Podgrywa mu wiatr na liściach najwyższych drzew, lipcowa uwertura nie ma podobnych sobie w innej porze roku.

Słońce stoi najwyżej. Marta

Dzień gorącego lata. Słońce stoi najwyżej. Wspinamy się, Beni i ja, rowerami, na pagórek, ulicą Warszawską. Jedziemy obejrzeć nasze miasteczko z tamtej strony, z góry, tam, gdzie auta wyruszają na Warszawę. „Na Warszawę”, tak mówimy, choć nasza mieścina ma z Warszawą tyle wspólnego, co skarpetka z kapeluszem. Duszny zapach rozgrzanego asfaltu miesza się z pomrukiem podjeżdżającej do nas od tyłu ciężarówki. Tędy skracają sobie drogę auta jadące ze Śląska na północ, na Warszawę właśnie.

Tuż przed szczytem droga skręca w prawo i dochodzi do obwodnicy. Pędzą nią dalecy podróżni dla których my nie jesteśmy nawet epizodem na ich trasie. Za chwilę spłyną w dół i dwoma zygzakami, na przestrzeni dwóch kilometrów, miną tę mieścinę, jak dziesiątki innych.

Zatrzymujemy się przy przystanku, na którym kiedyś stała wiata z falistej blachy. Patrzymy na południe, tam w kłębach zieleni plączą się znane nam uliczki. Kościół, szpital, kaplica cmentarna. Szpaler drzew na horyzoncie, na przeciwległym pagórku, w odległości półtora kilometra. Gorące powietrze stoi, a my w nim.

Nagle dostrzegam postać. Dziewczyna siedzi kilka metrów od przystanku, na zakurzonym poboczu. Ma stopy złączone, kolana podciągnięte w górę, na udach opiera notatnik, notebook albo terminarz. Jest zajęta sobą. Poznaję ją…

– Marta? Co ty tu robisz? Jesteś w naszej dziurze i nie dajesz znać? Ale historia! Przejazdem, oczywiście. Rozumiem, i tak nie miałabyś czasu wpaść. No ale przynajmniej sms… Widzę, piszesz, notujesz, organizujesz coś…

Powietrze zafalowało, lecz nie od wiatru. Trudno ogarnąć otoczenie. Odczuwam sygnały z każdej części ciała: gorąco, gorąco… Bezruch, Marta nie rusza się także. Łodygi wysokiej trawy stoją martwo w rowie, obwodnicą ciągną samochody, te w odległości kilometra są jak mrówki, te przejeżdżające obok nas to lśniące, jaśniejące w piekącym słońcu metalowe, wielkie i wydłużone krople. Czekam, nie chcę przeszkadzać.

Wtem czuję lekkie drgnienie. Coś rusza. Teraz widzę, że jesteśmy na platformie, która powoli zaczęła się przesuwać. Za nią zwyraźniała kolejna platforma, ciągną teraz obie, jedna za drugą. To pociąg! Marta siedzi w nim nieporuszona.

– Musimy schodzić – mówię do Beniamina. Chwytam jego rower i zestawiam w trawę, potem robię to samo z moim rowerem. – Schodzimy – mówię do Marty, biorę Beniamina na ręce i opuszczamy pociąg, który oddalając się jest coraz mniejszy. Falowanie powietrza ustaje, zostajemy znów w bezruchu.

Oddech lata…?

Tatry z Pyzówki fot. Piotr Kubic

– Przeczytałem, co nagryzmoliłeś na blogu.
– O…
–…i mam jedno pytanie…
–…słucham…
–…nie słuchasz, udajesz, że słuchasz…
– …bo się spieszę.

Szarpałem się z zamkiem auta, próbując się nie szarpać. Auto nie jest nowe, w zasadzie jest stare, mogłoby uczestniczyć w imprezach takich, jakich reklamę widziałem w sobotę we wsi koło Dobczyc: „wstęp od dwudziestu jeden lat”. Szarpałem się, bo zamek czasem się przycina, a próbowałem się nie szarpać, bo szarpanie może pogorszyć sytuację. A wtedy moje spóźnienie z pewnością się powiększy i na samą myśl o tym zaczynam szarpać mocniej i koło się zamyka. W takiej chwili naszedł mnie Wiesiek i oczywiście on gada swoje, a ja próbuję robić swoje.

– No więc powiedz mi kochanieńki skąd wiesz, że to jest oddech lata? Tylko nie ściemniaj, że to jest po prostu oddech lata taki, jak latem, no wiesz o co mi chodzi, pod koniec czerwca albo w lipcu. Z tego, kochanieńki, już niewiele zostało, nic nie zostało powiedziałbym. Ale tobie ciągle w głowie oddech lata, choć nic już nie pachnie tak, jak prawdziwym latem. To, że jeszcze kalendarz mamy letni, to o niczym nie świadczy. Nic też dziwnego, że tak lekko wieje, będzie jeszcze wiało, oj będzie. A tobie się w głowie roi, wydaje ci się, to się nazywa, mówiąc psychologicznie, projekcja. Ja wiem, że chciałbyś, że ci się marzy, nie możesz się pogodzić, to widać aż nazbyt wyraźnie. No chyba nie myślisz, że tego nie widać. Widać widać. Ale, kochanieńki, taka jest kolej rzeczy, trzeba ją przyjąć spokojnie. Lata, takiego jak było, już nie będzie.

Wiesiek pewnie idzie do pracy. Ja też. Szczęście, że nie jest nam po drodze. Kiedy zamek puści, będę mógł wsiąść, odjechać i uwolnić się od Wieśka. Krytyk artystyczny się znalazł. W końcu odkrywam, że mogę włożyć klucz do zamka po stronie pasażera, tamten się łatwiej otwiera. Obchodzę samochód w koło a Wiesiek dalej terkocze. Zanim wsiądę odwracam głowę i podnoszę w stronę słońca. Słońce za szybą auta już nie jest takie samo.

– No i powiedz, powiedz, dlaczego twierdzisz, że to ciągle oddech lata?
– Bo jest ciepły, głupcze.

Wsiadam i odjeżdżam.

Słabnący oddech lata w nasze twarze

Wiatr ciągnie polem przy ziemi. Opływa pręty ogrodzenia, opływa balustradę schodów. Zawija za rogiem. Resztki oddechu lata lato wydmuchuje prosto w samotną twarz pewnego człowieka, który przystanął w cieniu domu. Niepotrzebnie w cieniu. Słońce nie jest już tak gorące. Przystanął w cieniu, bo szedł z podwórka na ganek. W połowie drogi, trochę dalej, tuż przed gankiem, dopadł go oddech lata. Jego resztki. Już nie tak silne tylko słabnące, może z rezygnacją, albo powoli, naturalnie, bez zdziwienia. Przecież taka jest kolej rzeczy.

Piękno

Budynek dworca w Nowym Targu. Napis „kasy” z pewnością jest nieaktualny, nie jest możliwe zakupienie biletu na dworcu w Nowym Targu. Dlatego sądzę, że „informacji” również nie można tu uświadczyć. Czy jest „poczekalnia”? Nie sprawdziłem, nie wiem.

Budynke dworca PKP w Nowym Targu, fot. Piotr Kubic

Fotografowie, czy odnosicie wrażenie podobne do mojego, że dopóki istnieją takie miejsca jak to, jest jeszcze co fotografować? Jeśli wszystko zostanie uporządkowane, posprzątane, usystematyzowane, to nasze zdjęcia będą przerażająco nudne. To, co nas pociąga, to jednak ogrom statystycznego przypadku, jaki pozostawia po sobie upływający czas, odciskający nieprzewidywalne, niepowtarzalne piętno w otaczającym nas świecie.

W Szeligówce

Jest szósta dwadzieścia rano. Zanim otworzę oczy słyszę rozmowę, targowanie się. Trzy osoby leżą w łóżkach, jedna z nich miarowo oddycha, druga mruczy coś prawie przez sen, trzecia z nich to ja. Targowanie odbywa się między osobą, która mruczy, a najmłodszym członkiem naszej rodziny. Ten, czwarty, jest już ubrany, w pozycji wyjściowej, i negocjuje warunki opuszczenia domu.

Wychodzę za nim na zewnątrz. Wyskoczyłem z łóżka, zbiegłem schodami na dół. Bosymi stopami zbieram poranną rosę, ramionami – poranny, sierpniowy, wstrząsający mną chłód. Jeszcze nie tak wstrząsający, jak ten jesienny, który już teraz zdaje się zapowiadać. Po pół godzinie, ubrani na wędrówkę, wspinamy się wąską, wiejską, wyłożoną asfaltem, bo współfinansowaną przez Unię, drogą. Za kilkanaście metrów droga się skończy i pójdziemy szlakiem.

Pyzówka fot. Piotr Kubic

W żółtym budynku mieszkamy od niedzieli, wraz z kilkunastoma rodzinami i w sumie ponad trzydzieściorgiem dzieci. Stamtąd wyszliśmy. W tle są Tatry. Śniadanie zaczyna się o ósmej trzydzieści. Zdążymy. Znajdziemy drogę na przełaj, przez łąki, slalomem między krowimi plackami i schylając się pod drutami elektrycznych pasterzy. Przy dojściu do domostw oszczekają nas psy.

Szeligówka w Pyzówce z Tatrami w tle, fot. Piotr Kubic

Upalne dni

Dzień upalny, stojący jak z otwartą i podniesioną twarzą prosto w słońce, przy bezwietrznej pogodzie. Następny – dzień bardzo ciepły lecz bez słońca, z prawie gorącym wiatrem. Warstwa chmur, również wieczorem. Wieczór jak zimowy, ciemniejący zbyt wcześnie. Tylko dalej ciepło. I to dziwne.

Wieczorem deszcz. Pada na zewnątrz, bębni o blachy na dachu.