Sens wieczorem

W stronę domu. Biegną po asfalcie białe pasy. Wygina się ciemna wstęga, pełzną po niej, w dwie strony, białookie żółwie, garbate, niektóre długie, z czerwonymi plamkami z tyłu. Trzymasz myślami cienką nitkę, która, wiesz o tym, prowadzi do starego biurka w kącie pokoju, do klawiatury. Napisać kilka słów sensu, po dniu, w którym poszukiwałeś sensu.

Przedostatni zakręt, szutrowy wjazd, żelazna brama. Krótkie schodki ganku, zwykłe, wejściowe drzwi, korytarz, przedpokój. Im bliżej biurka, tym cieńsza nitka, rozsnuwa się, rozpływa między palcami. Siadasz i kładziesz ręce na klawiaturze, i nagle – pozostaje tyko pustka. „Nitka? Nitka! Sens? Kilka słów sensu?! Halo!!” Koniec.


– Co tam wypisujesz?
To Wiesiek. Przyszedł.
– Nic.
– Jak to nic. Wieczorne narzekania. Smutne. Zmęczone.
– No może tak.
– Nie no i nie może, tylko na pewno.
– Wiesiek, moje pisanie, moja sprawa.
– Twoja byłaby, gdybyś pisał do szuflady. A ty – tak na cały świat.
– I kogo to obchodzi? A kto to czyta?
– Czytają, niektórzy czytają, i sam sobie szkodzisz.
Wiesiek marudzi, jak często, wieczorem, i wiem, że nie odpuści. A miałem iść spać, ale jak iść?
– Miałem iść spać.
– To idź.
– Aaaaa, dziękuję.
– I nie pisz dziś więcej. Znaczy – nie próbuj, bo trudno to nazwać pisaniem.
– Wiesiek!!
– Nie krzycz, już po dwudziestej drugiej. A okna niezamknięte.
– Bo duszno. Spróbowałbyś zamknąć.
– Zamknij. Na deszcz się ma. Deszcz wisi w gorącym powietrzu.
Deszcz. Deszcz mnie uratował. Wiesiek zszedł na temat deszczu. Mamrotał pod nosem coś o prognozie pogody, którą teraz każdy może mieć w smartfonie, żeby mu mieszkania nie zalało, i komórki, zostawionej na parapecie. Zbliżyłem się niespiesznie do łóżka, przechylając powoli w stronę poduszki, szukając jeszcze w myśli tej nitki, która się rozsnuła, tych kilku słów sensu, dosłownie jednego zdania, które miałem napisać.

Sztuka wyższa nie domaga się użyteczności

Mam w domu słabowitą serię powieści Lema. Słabowitą pod względem jakości wydania. Klejone kartki, miękka, cienka okładka. Znalazłem stary egzemplarz, wspólne wydanie Solaris i „Niezwyciężonego”. „Niezwyciężony” został kilkadziesiąt lat temu przeczytany przez Andrzeja Łapickiego, mam to nagranie i służy mi jako wzorzec porównawczy wobec współczesnych audiobooków. Skutek jest taki, że mało której książki czytanej jestem w stanie słuchać, tak bardzo brzmią sztucznie i nadęcie w porównaniu do interpretacji Łapickiego.

Solaris zaś, jako chyba najbardziej znany utwór, postanowiłem przeczytać jeszcze raz, mając więcej czasu w czasie pandemii. Książka rozsypuje się, jest już w kilku częściach, a każda z nich grozi dalszym rozpadem w każdej chwili. Noszę ją w plastikowym woreczku z suwakiem.

Przed laty zapamiętałem opisy Oceanu, form, jakie tworzył. Pomysłu na pokazanie Oceanu nie mieli ani Tarkowski ani Soderbergh w swoich filmach. Może dlatego, że fantastycznie został opisany w powieści. Lem bawi się opisem. Opis ten wydaje się zupełnie niepotrzebny dla fabuły i akcji powieści. Lem zagrywa się w sam ze sobą, myśl jego, wyobraźnia, płyną własnym strumieniem, niepohamowanym żadną potrzebą ograniczenia, obowiązku, potrzeby, praktyczności, użyteczności. Lem, mistrzowski erudyta (o czym można się przekonać czytając jego korespondencję z Mrożkiem), sam do siebie puszcza oko, gra sam ze sobą. Wyraża błyskawicznie to, co ja, czytelnik, tylko przeczuwam, że można chcieć wyrazić, że może istnieć taka możliwość, że coś może zaistnieć, przecież tylko w wyobraźni. I zanim, czytając, uświadomię sobie to, co być może w wyobraźni możliwe, to w następnych zdaniach już mam, już Lem to maluje, szybkim i precyzyjnym pociągnięciem literackiego pędzla.

Wracając do tytułu tego wpisu – oczywiście jest on arbitralny, i prawdziwy i fałszywy zarazem. Bo jak zmierzyć użyteczność, przydatność? Czym jest „sztuka wyższa”, kto ją określa, zagarniając ziarna i odrzucając plewy?

Po sobie ślad

Pisze, żeby zostawić po sobie ślad. Jest tuż przed północą, za chwilę zamierza położyć się i zasnąć. Nie jest pewien, czy się obudzi, kiedy, i w jakiej rzeczywistości. Możliwe, że tych kilka słów będzie ostatnim jego śladem. A jeśli ktoś je przeczyta, tym samym potwierdzi istnienie piszącego, jego istnienie, w momencie, gdy pisał.

To bardzo ważne. Dlatego pisanie jest aktem znaczącym. Człowiek w końcu rozleci się, rozłoży, zniknie, ale słowa, które napisał, wydobył z siebie, sformułował i ułożył w ciąg znaków, pozostaną. Dlatego to tak ważne. Człowiek nie jest kimś dlatego, że żyje czy żył, ale dlatego, że coś po sobie pozostawił. Pozostawił świadomie, bo chciał, bo pomyślał, coś poczuł.

Nie chciej szczęścia zbyt szybko

„Nie czyń szczęścia zbyt gwałtownie, nie udoskonalaj bytu galopem. A gdybyś nawet gdzieś stworzył szczęśliwych, w co wątpię, pozostaną nadal ci inni. Dojdzie tedy do zawiści, tarć, napięć. Kto wie, czy nie staniesz przed dylematem, chyba niemiłym: albo twoi szczęśliwcy dadzą się zawistnikom, albo zmuszeni będą owych przykrych, ułomnych, natrętnych, co do nogi wytłuc. A to dla uzyskania pełnej harmonii.”

Stanisław Lem, Cyberiada – tutaj link do tego fragmentu

Zgrabna dłoń na ramieniu

Przez sen dotarł do niego bodziec. Coś dotknęło jego ramienia. Znał to wrażenie. To nie pierwszy raz, to nie dziwne. Drobne, delikatne palce. Będące częścią małej, zgrabnej dłoni. Wślizgiwały się, dotarły do ramienia, między poduszką a policzkiem. Jego policzkiem.

Znał tę dłoń i te palce. Był zatem spokojny. „Jaka zgrabna dłoń” – pomyślał, jak myślał w podobnych momentach, w przeszłości. Ta myśl przestała już robić na nim wrażenie, cieszył się, że dłoń jest zgrabna, ale może bardziej wiedział, że powinien się cieszyć, albo raczej – uspokajała go myśl, że dłoń, która dąży do jego ramienia, jest zgrabna. A w uspokojeniu, wiadomo, nie ma euforii. Nie ma tej gorączki, podekscytowania, za którą może i niektórzy tęsknią. To jak stwierdzenie – OK, sprawiłem, wszystko w porządku. Ale jednak nie ma niespodzianki, a bez niespodzianki nie ma oczarowania, urzeczenia, zachwytu, oszołomienia.

Lecz zaraz, w półśnie, zaniepokoiła go myśl, że przecież mogłoby być inaczej. W podróż do jego ramienia mogła wybierać się dłoń mniej zgrabna, lub nawet w ogóle niezgrabna. Pulchna, ciastowata, pękata, kluchowata, słoniowata, spasła. On by tę dłoń poczuł, i nawet nie to, że by jej nie chciał, nie lubił, nie mówiąc już o niesmaku. Ale on by pomyślał wtedy, że byłoby inaczej, gdyby ta dłoń była taka trochę zgrabniejsza. Nie to, żeby miał coś przeciwko dłoniom mniej zgrabnym, ale przecież każdy może pomyśleć, od czasu do czasu, o każdej dłoni, więc dlaczego nie o zgrabnej? Zresztą myśli przychodzą, kiedy chcą i jakie chcą, trudno się winić za takie, jakie się pojawiły. Bo kiedy się pojawią, jest jest za późno, myśl jest i koniec. A kto zda sobie sprawę na sekundę wcześniej, że jakaś myśli się pojawi? Chyba nikt. Bo jakby zdał sobie sprawę, to by znaczyło, że właśnie pomyślał.

Tak więc, w półśnie, wyobraził sobie, z niepokojem, dłoń inną niż zgrabna i zaraz po tym zaczął się strofować, że powinien być wdzięczny, czuć euforię, zachwyt i być oczarowany, bo przecież naprawdę zgrabna dłoń dotykała, ba, chciała dotknąć jego ramienia! O takim szczęściu marzył niejeden mężczyzna, usypiający albo śpiący, po dniu niełatwej pracy.

On to szczęście miał. W dodatku dłoń nie była stara, bo przecież każda dłoń kiedyś się starzeje, a wtedy naprawdę trudno o zgrabność. A jednak nie potrafił wykrzesać z siebie niczego więcej ponad spokój. No trudno. Czy to oznaka rutyny? Zmęczenia? Stępienia gustu? Przebiegu lat? A może, gdyby doświadczył niezgrabnej dłoni na jego ramieniu, tym łatwiej doceniłby tę, która od lat wyciąga się ku niemu i wciska, wieczorem, między ramię i poduszkę, kiedy on już śpi?

Nad ranem zawładnął nim sen. Kilka kobiecych dłoni podążało w jego stronę, najróżniejszych, z grubymi paluchami, z plamami, paznokciami obgryzionymi oraz takimi doklejonymi, pomalowanymi na krwistoczerwony kolor. Sam nie widział, czy nie wolałby już tych obgryzionych. Szarpał się, próbował cofnąć, ale dłonie złapały go za kostki. Jeszcze ułamek sekundy, a padłby na plecy, a wtedy by go dopadły ostatecznie. Wtedy otworzył oczy i zobaczył dwie zgrabne dłonie, które usiłowały szarpać go za ramiona. „Znów ci się coś śniło” – powiedziała miękkim głosem, pochylona nad nim, dziewczyna. Że była zgrabna, tego domyśli się każdy, kto próbował odczytywać figurę z kształtu dłoni.

O opowiadaniu

Trzy dni temu tłumaczyłem Sarze, że nie należy w pierwszym zdaniu opowiadania zdradzać puenty. Dziś rano przeczytałem to, co napisałem wczoraj w nocy (tu na blogu) i uśmiechnąłem się, bo zrobiłem właśnie taki błąd. Poprawić go nie jest trudno – pierwsze zdania przerzuca się na koniec, ha!

Sara dostała zadanie napisania tekstu. Nie wiedziała, jak się zabrać, więc rozmawialiśmy i stworzyliśmy koncepcję. Ciekawe, że tworzenia koncepcji zawsze mi brakowało, nie umiałem tego, a i teraz rzadko to robię. Ale w odniesieniu do dziecka przyszło mi to dość łatwo. Chyba łatwiej mówić innym, co powinni zrobić, niż samemu sobie. Łatwiej niekoniecznie dlatego, że tak bardzo chcemy innych instruować, krytykować, poprawiać, ale człowiek posiada jakąś trudność, barierę docierania do samego siebie.

Słuchając naszych rozmów Beniamin wystrzelił nagle zdanie: „szkolny telefon”. Olśniło mnie, zobaczyłem nagle telefon w sekretariacie, na który dzwonią rodzice z najróżniejszymi problemami, banalnymi, śmiesznymi, poważnymi, z żądaniami, prośbami, propozycjami ulepszeń wziętymi z księżyca albo uwzględniającymi ich egocentryczny punkt widzenia. Bo szkoła ma tak naprawdę jeden telefon i wszystko spływa właśnie tu, do sekretariatu, na panią sekretarkę. Zobaczyłem niesfornych uczniów, którzy dzwonią robiąc żarty, albo wykorzystują chwilę nieobecności sekretarki, żeby dzwonić na straż pożarną i zgłaszać podłożenie bomby w szkole. Sprzątaczkę, która po godzinach dzwoni do córki w Austrii. Zobaczyłem sekretarkę, która, roztrzęsiona, albo przeciwnie – niezwykle spokojna i opanowana – szalonym, nadludzkim wysiłkiem próbuje ogarnąć wszystkie sprawy. Oprócz telefonu ma czekających w kolejce rodziców, palące sprawy nauczycieli, wykonuje polecenia dyrektorki, i nagle szkolnego woźnego, który wpada i krzyczy, że jakieś dziecko weszło na dach i nie chce zejść.

Tak więc koncepcja jest. Teraz tylko napisać. Ale po co pisać, skoro już się to przeżyło, w wyobraźni, tworząc koncepcję? Właśnie, oczekuje się, czy słusznie, że pisanie samo w sobie ma być przeżyciem, nie nudą. To, co pociąga, to odkrywania świata podczas pisania, to jak wędrówka w terenie, gdzie za każdym zakrętem jest coś nowego. Raz błotniste kałuże, przez które trzeba się przedrzeć, innym razem słoneczny stok, na którym można rozwinąć skrzydła i oderwać się od ziemi.

W sumie to nie sztuka pisać o śmierci

Najwięksi twórcy nurzają się w temacie śmierci. Piszą pięknie, jak Hanoch Levin na przykład czy Peter Asmussen. Niemniej jednak nie dotykają niczego odkrywczego, bo wiadomo, że wszyscy umrzemy. Związane z tym poczucie rezygnacji i bezsensu jest naturalną konsekwencją tematu. To, co jest piękne u mistrzów, to forma oraz fantastyczna zdolność rozdrabniania wątków, szczegółów, oparta na obserwacji i doświadczeniach życia. Lecz to rozdrobnienie i tak składa się ostatecznie w jedną rzekę, prowadzącą do wodospadu bez dna.

Niekończące się cedzenie nieszczęść. Szczęście, jeśli już się zdarza, trwa mgnienie oka, bo zaraz po nim nadchodzi cios, który nie tylko podkreśla przemijalność i ulotność szczęścia, ale prowadzi do katastrofy, będącej końcem wszystkiego.

Tak trudno pokazać zadowolenie, bo ono jawi się jako naiwne. No co może być ciekawego w szczęściu? Niewiele. Co najmniej – szybko się nudzi, jeśli nie zostanie przyprawione pieprzem pecha, niedoli. „I żyli długo i szczęśliwie” – to zdanie, które właśnie pozwala sprawnie zakończyć każde opowiadanie, bo wtedy nie pozostaje już nic do napisania. To zdanie, w które nikt nie wierzy.

Pokażcie mi dzieło, w którym następuje stopniowanie w stronę radości, błogostanu, spokoju ducha, zamiast regresji z fatalnym końcem. Tak, to ma być dzieło.

Jeśli takiego utworu nie ma, to trzeba go stworzyć. Jego bohater albo specjalnie nie przejmowałby się śmiercią (w rodzaju: co z tego, że umieram, skoro czuję, że mnie ona nie dotyczy – w jakikolwiek sposób), albo wręcz stanąłby po drugiej stronie śmierci. Zaznaczam jeszcze raz, to nie może być marne czytadło, treść ma się odwołać do głębi człowieka, który poczuje, że wszedł w inny świat. Ten świat będzie prawdopodobny, przekonujący. To przecież możliwe, bo sztuka jest czymś, co pozwala podróżować po jeszcze niezbadanych, nieprzebytych krainach.

wesoły cmentarz, fot. Piotr Kubic

Egocentryk

–Wiesiek, hola, zaczekaj!
– No? Co jest?
– Mam moją osobistą miarę mojego pisania: moje wrażenie ulgi. Jeśli tekst przynosi takie wrażenie, znaczy, że może być. Jak nie, to żadne analizy żadnych ekspertów nie pomogą.
– Aha. To wiesz, kto ty jesteś?
– Kto?
– Zwykły egocentryk.

Leniu!

– Minął tydzień od ostatniego wpisu i nic.
– Tydzień! A rzeczywiście…!
– Aj nieładnie, a fe!
– Spoko spoko, rzeczywiście mi umknęło.
– Siadaj więc i pisz. Pisz czym prędzej.
– No pewnie, oczywiście…
– pisz nie zwlekaj, nie klucz, nie kręć, pisz bez dyskusji
– przecież siadłem i piszę, klawiatura furkoce
– starasz się, starasz, widzę, tak trzymać
– ale wiesz, jak długo można pisać o niczym, albo o zabieraniu się do pisania, czuję, że zaraz motyw się urwie
– urwie nad przepaścią, sądzisz? Przepaścią twojego mózgowia, pustki bezdennej? Czy owo mózgowie wpadnie w przepaść – nicości, niepiśmienności, bezideowości, niepomysłowości?
– Tak tak, już za chwilę, przeczuwam to bez wątpienia, wyhamować trzeba…
– Może wy-chamować?
– Jakkolwiek, cokolwiek mój druhu, towarzyszu nieodstępujący, świadku wzlotów i pogrążeń…Byle cham się pojawi, motyw powróci, pustkę zapełni. Dawać, dawać mi tu chama!
– Jestem, do usług.
– Wiesiu niezastąpiony, twego poświęcania-m niegodzien.
– Doświadczysz, docenisz, dopowiesz, zrozumiesz.
– Jeszcze tylko jedno – czy warto?
– Na pewno nie. Nie warto pisać. Odpowiadam, boś pytał. Nie pytaj zatem.

Po wyjściu z garażu, smugi śniegu jak węże

W stodole przerobionej na garaż paliło się światło. W zasadzie to nie garaż, tylko warsztat samochodowy. Waldek starał się pracować nie dłużej niż do osiemnastej. Zaczynał o ósmej. Z przerwą na obiad albo na załatwianie różnych spraw. Wtedy jechał kilka kilometrów na północ lub na południe, w zależności od tego, co miał do załatwienia. Jego zagroda stała w polach, trzysta metrów od drogi krajowej, łączącej dwa miasteczka. Miał do nich siedem i osiem kilometrów.

Zanim zgasił światło popatrzył na warsztat. Między kanałem a podnośnikiem, i wokół wszędzie, walały się części samochodowe, koła zębate ze skrzyni biegów, korbowody, półoś, lewarki, tarcze hamulcowe i sprzęgłowe. Każdego dnia, tuż przed zgaszeniem światła, przesuwał po nich wzrokiem i mówił sobie, że kolejny dzień zacznie od sprzątania. Lekkiego sprzątania, bo na generalne nie liczył. Może raz w roku. Ale następnego dnia zwykle pojawiało się coś pilniejszego do zrobienia. Klient przyjechał wcześniej, dziecko trzeba było odwieść do lekarza, odwiedzić urząd i napisać jakieś oświadczenie.

Zwykle też nie udawało mi się kończyć o osiemnastej. Albo śruba nie chciała puścić i trzeba było z nią walczyć, albo dźwignia zaklinowała się między silnikiem a skrzynią biegów. Dowieźli część zapasową, która okazała się nie dokładnie taka, jak trzeba. Czasem Waldek, tuż przed osiemnastą, przypominał sobie, że pod maską miał jeszcze coś wymienić, a właśnie zakręcił już wszystkie pokrywy i teraz musiał rozbierać na nowo.

Kiedy Waldek wreszcie kładł się, po lewej stronie łóżka miał okno. Usypiał i półprzymkniętym, lewym okiem patrzył na zaorane, przyprószone szronem pole. Przypominał sobie, jak dawno, gdy był dzieckiem, którejś zimy wiatr pędził asfaltem cienkie smugi śniegu. Wyglądały jak węże, nie miały początku ani końca. Wracał z ojcem z przystanku, z autobusu, węże wyraźniały w lodowatym świetle księżyca. Wzdragał się, trząsł od tego widoku, a ojciec trzymał go za ramiona i nic nie mówił. Za czwartą brzozą, bez liści, chwiejącą się od wiatru, który pruł głuchym odgłosem między konarami, skręcili w zaorane pole. Skiby stwardniały od mrozu. Ginęły między nimi węże, nie było ich tam.

Teraz wyobrażał sobie, że jest takim wężem i pędzi w nieskończoność. Że widział te wszystkie zakręty, brzozy, topole i pola, które zostawiał za sobą przez dziesiątki, może setki kilometrów. I że przed nim jeszcze kolejne pola, topole, lipy, wierzby, jesiony, klony, sosny i modrzewie, niezliczone zakręty.