Teatr w szpitalu

Co jakiś czas powraca ten temat. Przeglądałem materiały sprzed kilku lat – tak, to się zdarzyło! Jeden spektakl Teatru Bagatela zagrany w kilku krakowskich szpitalach dziecięcych. Był początek grudnia i z prezentami szliśmy przez oddziały szpitalne. Najlepsza jest końcówka reportażu, oczywiście jeśli na kimś robi wrażenie fakt, że chore, zamknięte w izolatce dziecko, podrywa do tańca cały zespół dorosłych 🙂

Aneta Belcik – całość, od pomysłu, poprzez produkcję i realizację. Ogrom pracy, dla kilku chwil. Czy „to się opłaca”? 🙂

Martyna Lechman „Zagraj w legendę”

Obsada:

Marek Bogucki
Marek/ Doradca/ Karczmarz/ Gołąb/ Król/ Konserwator Zabytków/ Wit Stwosz/ Krowa

Maciej Sajur
Maciek/ Książę/ Gołąb/ Szewczyk Dratewka/ Wawrzek

Natalia Hodurek
Kinga/ Krowa/ Księżniczka Wandzia/ Owca/ Konserwatorka Zabytków/ Posąg Maryi/ Przekupka

Artur Sędzielarz
Kajtek/ Wiedźma/ Smok/ Wiejski Chłopiec/ Król/ Przekupka

Reżyseria – Marek Bogucki i Maciej Sajur
Scenografia – Urszula Czernicka
Muzyka – Artur Sędzielarz
Reżyseria świateł – Marek Oleniacz
Realizacja dźwiękowa – Mateusz Hajto

Zrozumieć się nie da

Niektórzy bardzo chcieliby zrozumieć otaczający ich świat. Cechuje ich podświadome dążenie do odkrycia kluczowego mechanizmu. Niestety, to strata czasu. Pogoń za wiatrem. Wędrówka po drodze bez końca. To prawda, że za kolejnym zakrętem, gdy objawia się fragment prostej, można odnieść wrażenie, że „to już to”. Wrażenie pozostaje tylko przez chwilę, do kolejnego zakrętu.

Zjawisko to dotyczy nie tylko świata wokół, ludzi wokół, ale i człowieka wewnątrz. Oto przykład – samopoczucie. Dlaczego dziś jest dobre, a wczoraj było złe. Po latach doświadczeń czasem wydaje się, że już wiem i odnalazłem sposób. Za chwilę sposób przestaje działać, choć wydawał się wreszcie uniwersalny i niezawodny.

Spokój można osiągnąć poprzez pogodzenie się – że nie wiem, nie zrozumiem. Że żyję tak naprawdę w chaosie, w którym czasem udaje się coś przewidzieć, zdziałać, zbudować, osiągnąć. Naglącą potrzebę stabilizacji, niezmienności, trzeba przenieść gdzie indziej, poza materialny świat. Stabilizacja jest niezbędna, więc stawiamy ją w miejscu absolutu. Czy on istnieje?

A czy o jego istnieniu nie świadczy samo przekonanie, że musi istnieć? Albo nasza przemożna jego potrzeba? Albo tylko – nasza myśl po prostu, nawet ta ulotna, pojawiająca się jednak dziwnym sposobem… Albo sama wręcz nazwa, pojęcie – i byt urodzony za jego pośrednictwem: absolut…

Gra o rzeczywistość

Stuart A. Kauffman, w swojej książce „Świat poza fizyką” opisuje fizyczne podstawy życia – bo nie są one czymś tajemniczym i mistycznym, ale są mechanizmami, które można badać metodami naukowymi. Ale samo życie wyrasta ponad fizykę, wręcz poza fizykę. „Brakuje nam pojęć, aby to wszystko wyrazić” – pisze. Niewątpliwie „należymy do świata żywych stworzeń, które same się tworzą”. Nie można jednak przewidzieć tego, co powstanie w tym procesie tworzenia. „Wyłania się niepoznawalne„ i „tworzy naszą biosferę o coraz większej złożoności.” Fizyka nie daje odpowiedzi skąd się to wszystko bierze. Nikt tego nie wie. A to jest właśnie świat poza fizyką – to jest nasze miejsce – między „niemą” materią a ludzką wyobraźnią. To cały ogromny świat, albo ”kompletnie pozbawiony świadomości, albo też wysoce samoświadomy”. ”Nikt nie wie anie nie może wiedzieć, co się wydarzy, gdyż biosfera ewoluuje i kształtuje własną przyszłość na różne sposoby, których nie jesteśmy w stanie z góry określić”.

Kaufmann pisze też, że pomiędzy bytami których cechuje życie toczy się nieustanna gra. „Organizmy zaczynają prowadzić ze sobą gry zależne od kontekstu, o rosnącej różnorodności: gry finezyjne. Np. skały tego nie potrafią. Wraz ze zróżnicowaniem kwitnącej biosfery gwałtownie rośnie ilość informacji zależnej od kontekstu” (s. 139).

Dopowiadam od siebie, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu bylibyśmy skłonni nazwać te gry „walką”. Ale w ostatnim czasie cywilizowana ludzkość ma skłonność do łagodzenia określeń. Jest to gra o zasoby, wpływy, czyli w efekcie o poczucie bezpieczeństwa i możliwość rozwoju. Jest to gra, w której różne byty zawiązują alianse, dłuższe lub krótsze, przeciwko wspólnemu przeciwnikowi, w której nie mówi się wszystkiego, co się wie, w której steruje się najbliższą i dalszą rzeczywistością by prowadzić ją w kierunku pożądanej wersji.

Można się oburzać na tę grę, można kojarzyć ją z zaprzeczeniem uczciwości, szczerości, otwartości. Ale to na nic. Przecież nawet rodzice, chcąc wpływać na swoje dzieci, są zmuszeni wejść z nimi na wielką szachownicę, w której ruchy trzeba przewidywać na kilka do przodu. „Wygrywa” ten, kto więcej ich przewidzi.

Stuart A. Kauffman, „Świat poza fizyką. Powstanie i ewuoucja życia”, Compernicus Center Press, 2021, Oxford University Press 2019.

Siostra mamy

Umiera siostra mojej mamy. Jedna z trzech kobiet i ostatnia z trzech kobiet, który były w naszym domu od zawsze. Odkąd pamiętam. W wielorodzinnym domu. W niecałe pół roku po śmierci mamy.

Wiadomo, że ma nowotwór, którego nie da się zoperować. Wyleczyć innymi sposobami też raczej nie. To „raczej” opisuje niewiadomą, bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy da się wyleczyć nowotwór, a kiedy nie. To „raczej” opisuje bardziej nadzieję rodziny, która chce wierzyć, że możliwe jest wyleczenie lub przynajmniej uciszenie choroby, na czas nieokreślony. Rodzina chce, żeby słowo „raczej” pozostało, chwyta się go, wsłuchuje w niego i pielęgnuje tak, by przyćmiło słowo następujące po nim: nie.

To czas gra tu rolę, a konkretnie – nieokreśloność czasu. Dopóki nasz czas jest nieokreślony, albo – dopóki nie wiemy, jak bardzo określony jest czas naszego życia, możemy przyjąć, że żyjemy wiecznie. I nie martwić się.

Gorzej, kiedy meta zaczyna majaczyć, staje się wyraźniejsza, albo całkiem bliska, jak w przypadku siostry mojej mamy. Tak się wydaje, że jest bliska i wyraźna. Każdy z nas umiera podobno od momentu narodzin, ale dopóki o tym nie myślimy, czujemy się wieczni. Zaś kiedy majaczy meta, pojawia się strach, paniczny. Możliwe, że każdemu dorosłemu człowiekowi dane jest choć raz przejść przez ten strach i zmartwychwstać. To znaczy – nie umrzeć mimo, że już pogodził się z myślą o śmierci i jakoś przygotował. Gdyby choć raz tego doświadczył, może poczułby się na tyle spełniony, może wdzięczny, że łatwiej przyjąłby kolejny raz, ten mniej szczęśliwy. Bo on w końcu i tak musi się zdarzyć.


Po sobie ślad

Pisze, żeby zostawić po sobie ślad. Jest tuż przed północą, za chwilę zamierza położyć się i zasnąć. Nie jest pewien, czy się obudzi, kiedy, i w jakiej rzeczywistości. Możliwe, że tych kilka słów będzie ostatnim jego śladem. A jeśli ktoś je przeczyta, tym samym potwierdzi istnienie piszącego, jego istnienie, w momencie, gdy pisał.

To bardzo ważne. Dlatego pisanie jest aktem znaczącym. Człowiek w końcu rozleci się, rozłoży, zniknie, ale słowa, które napisał, wydobył z siebie, sformułował i ułożył w ciąg znaków, pozostaną. Dlatego to tak ważne. Człowiek nie jest kimś dlatego, że żyje czy żył, ale dlatego, że coś po sobie pozostawił. Pozostawił świadomie, bo chciał, bo pomyślał, coś poczuł.

Uczyć się, służyć, przetrwać

Pracę, aktywność, motywy, sens życia człowieka można podzielić na trzy części. Wiesiek robi coś dlatego, że to coś:

  1. uczy go
  2. służy innym
  3. pozwala przetrwać (zarobić na utrzymanie materialne, utrzymanie zdrowia).

Ha, to wyidealizowana lista. Gdzie na niej jest przyjemność? Są rzeczy, które nie mieszczą się w żadnym z tych punktów, a Wiesiek robi je tylko dlatego, że są przyjemne. Nawet więcej – nie dość, że te przyjemne rzeczy niczego nie uczą, ale wręcz szkodzą albo niszczą jego zdrowie lub zasoby materialne.

Może więc faktyczna lista wygląda tak: Wiesiek robi coś, dlatego, że:

  1. sprawia mu to przyjemność
  2. jak już nie ma wyjścia – musi zarobić na utrzymanie
  3. czasem, przy okazji, posłuży innym
  4. może go czegoś nauczy, jeśli będzie mu się chciało pomyśleć.

To wygląda prawdopodobniej. Chociaż… Nie ma na tej liście np. zazdrości. Nie można powiedzieć, żeby Wiesiek nigdy nie zazdrościł. A nawet zdarza mu się to nierzadko. Może nawet częściej. Chyba dość często. Tak w ogóle to życiowym napędem Wieśka jest zazdrość, bez niej rozłożyłby się w fotelu i oddawał wyłącznie przyjemnościom, oczywiście jeśli nie zabrakłoby mu funduszy na życie. Wystarczy, że Wiesiek, z pozycji fotela, rzuci okiem za okno, na trawnik sąsiada, doskonale przystrzyżony. Nie wytrzyma nawet minuty, by nie wyskoczyć do garażu i nie wyprowadzić kosiarki. „Zazdrość – nie wygląda to dobrze” – pomyślał Wiesiek. Wręcz niewesoło. Jakby… opłakanie. Spojrzeć prawdzie w oczy? Lecz czy jest to prawda?

  1. zazdrość…?
  2. przyjemność

Może kosiarka Wieśka nie strzyże tak równo, jest nieco gorszej klasy niż ta sąsiada. Ale Wiesiek stara się, pracuje, poprawia. A przecież nie robiłby tego, gdyby chodziło o zwykłą zazdrość. Może jednak jest tu element ideału. Gdyby nie on, Wiesiek kupiłby tak samo drogą, a może i droższą kosiarkę i pozostawił po sobie doskonalej przystrzyżony trawnik. Ideał, który skłania do perfekcji nie poprzez proste środki, drogę na skróty, upraszczanie. Bo na czym polega zadanie najidealniejszego przycięcia trawy? Jej wszystkich listków, niezależnie od podłoża, pory dnia, zawilgocenia, pory roku… Wiesiek już wie, że na pierwszym miejscu może wpisać:

  1. ideał.

I niech tak zostanie.


Pamięć Franka

Zapada zmrok. Na wiejskiej drodze. Czterdzieści kilometrów na godzinę, sylwetka człowieka przecina zimne powietrze. Szara, ciemniejąca ciągle masa asfaltu, nadbiega z przodu, wraz z nią rysy, spękania asfaltu. Przewijają się przez koła, uciekają w tył.

Franek łapie twarzą pędzące powietrze, ściska dłońmi twarde rękojeści kierownicy, tłumi na rękach, nogach, wygiętym tułowiu, drgania roweru. Mąci się krajobraz, widok pól i drogi, ciemniejących.

Gdzieś z przodu jest pęknięcie wzdłuż, pędzi na spotkanie Franka. Koło grzęźnie na ułamek sekundy, podcina wątłą równowagę maszyny, rower zwala się na pędzący asfalt. Franek…

Dopóki pędził, wiedział, że pędzi. Lecz już nie jest takie pewne, że wiedział, że spada. Właśnie! Ciekawe, w którym momencie urwał się Frankowi film. Choć z trzeciej strony – czy to ma znaczenie, skoro film i tak się urwał i skończył na tym? Czy wszelkie rozważania na temat urwania się filmu nie mają sensu jedynie wtedy, gdy film ruszy znowu, potem?

Franek, dopóki żyje, pamięta co przeżył. Kiedy nie żyje, nie pamięta niczego. Czyli wszystko, się zdarzyło się przed urwaniem filmu, nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. O ile film nie ruszy znowu.

Jeśli nie ruszy, to cokolwiek Franek robił za życia, nie będzie mieć dla niego znaczenia. Chociaż może mieć znaczenie dla kolegów Franka, rodzeństwa, rodziców i wszystkich, którzy jakoś uczestniczyli w jego życiu i których film jeszcze biegnie.

W zasadzie okres istnienia Franka, dla niego samego, ma znaczenie tylko, jeśli to istnienie istnieje. Albo jeśli zostanie przerwane – to jednak zaistnieje potem. Pod warunkiem, że Franek będzie pamiętał.

Wynika z tego, że Franek istnieje dzięki własnej pamięci. Gdyby nie pamięć Franka, nie miałoby najmniejszego znaczenia to, że wybrał się na przejażdżkę rowerem, szczególnie – po zachodzie słońca, w ciemniejącym pejzażu pól i na nierównej, wiejskiej drodze. Gdyby nie pamięć, żadna czynność nie miałaby sensu, no chyba, że chodzi wyłącznie o podtrzymanie egzystencji. Ale cóż to za egzystencja, w której Franek nie wiedziałby, co robił choćby sekundę wcześniej, a tym bardziej nie cieszyłaby go ciemniejąca, pusta droga, przenikana napływami wiosennego, zimnego wiatru, przepleciona pasmami jaśniejszych i ciemniejszych pól.

Franek jest Frankiem dlatego, że pamięta. Jeśli nie pamięta, nie jest Frankiem, nie jest człowiekiem, nie jest kimkolwiek.

Krupnik

Kilka cienkich rurek, w kolorze ciemnej czerwieni, pomarańczu i przezroczyste, nadchodzących z różnych kierunków, zmierza w stronę nakrytego białą tkaniną łóżka na kółkach. Wchodzą pod materiał, który wybrzusza się w centrum. Nieco wyżej, porusza się głowa. Chce jedzenia. Dostanie zupę, krupnik, nawet dwie porcje. Nie będzie wybrzydzać, jak kilka dni temu. Na deser pochłonie słodki jogurt, choć bez cukru.

Będzie odliczać godziny wieczora, przytomnym wzrokiem śledząc wskazówki ściennego zegara, który wisi po drugiej stronie przejścia, w dyżurce pielęgniarskiej, na przeciwległej ścianie. Czyżby lekarstwa na migotanie komór powodowały aż takie wyostrzenie wzroku? Żartuje sobie teraz, nawet pokpiwa z gości. Stoją przy niej, uśmiechają się z lekki powstrzymaniem, bo czy to możliwe, że będzie jednak inaczej? Odejścia takiej matki znów byłoby żal.

Odchodzisz

Odchodzisz, a nam przyszło patrzeć. Czy coś nie tak? Skąd. Wszystko w normie. Przewidywalne. Nie takie straszne. Zasypiasz, nie słyszysz nas. Wspominasz zastrzyk, po którym było tak dobrze. Twoje źrenice biegną w górę na spotkanie opadających powiek. Może już nie trzeba walki o życie. Może to zmęczenie, z którego w końcu nie podniesiesz się, jak co rano się podnosiłaś, odkąd pamiętam.