Porażki uczą lepiej

Powracam do zdjęć, które zrobiłem kilka tygodni temu. W półtorej godziny, bo tyle trwał program Klauna Felixa. Powracam do tych zdjęć dopiero teraz, ponieważ, po fotografowaniu i po pierwszym rzucie okiem na zdjęcia dopadło mnie załamanie.

Wielu pewnie pomyśli – fotograf to fotograf, robi zdjęcia, wybiera, obrabia i tyle. Lecz z czasem, kiedy w świecie wokół dostrzega się coraz więcej szczegółów, zależności, ale przede wszystkim ludzki emocji i historii (w najzwyklejszych sytuacjach również), wtedy bywa coraz trudniej.

Może najtrudniej jest wtedy, kiedy w akcji było piękno, ale na zdjęciach go nie widać. I nie chodzi tu o porażkę typu – nie dałem rady warsztatowo, zabrakło umiejętności, zabrakło wiedzy, zaangażowania. Na pewnym poziomie fotografowania można tylko rozłożyć ręce i powiedzieć: jakoś nie scaliłem się z tym, co się działo. Może za mało spałem, może jakaś niespodziewana blokada emocjonalna, psychiczna…, może zbyt zostałem zaskoczony. Trudno.

Klaun Felix rozkłada długą tyczkę i za jej pomocą puszcza dużego, kolorowego ptaka, który szybuje nad widownią. Zaskoczył mnie cudownym sposobem. Ale fotograf może się poddać emocji tylko trochę, bo jakaś spora jego część ma zrobić zdjęcie. A tu – zjada mnie jeszcze ogromny kontrast świateł między oświetloną sceną a słabo doświetlonymi widzami. Kontrasty sam kontroluję, nie ufam automatyce. Ale tu coś mi przeszkadza… Z pięknej sceny, w fotografiach, pozostaje niewiele…

Przeglądnąłem jakieś 85% fotografii i nagle widzę, że obrazy zaczynają się kleić. W rytmach, przestrzeni, wyrazach twarzy, zaczyna wyłaniać się istota tamtej sytuacji. Przynajmniej na koniec…

Jednak! Nie ustawaj w pracy!

Uaktualnienie – po 3 dniach:
Powracam uparcie do zdjęć i właśnie znalazłem to, czego szukałem, a czego nie widziałem do tej pory. Ptak lecący nad widownią, mający w tle niebo teatralne – gwiazdy reflektorów. Poruszający nim człowiek stał się mały, niewiele znaczący. Ważniejsze jest zjawisko, chwila, trwająca sekundy, a za moment – już przeszłość.

Klaun Feliks podczas spektaklu w Teatrze KTO, Kraków, luty 2023

Różewicz jasny jak słońce

W życiu zdarzają się porażając chwile, dlatego, że: nadchodzą nie wiadomo jak i kiedy (to oczywistość porażania), ale również dlatego, że pojawiają się od strony kompletnie nudnych i miałkich (zdawałoby się) rozważań, przemów, tematów.

Pewnego dnia, nie wiadomo dlaczego akurat tego, i nie wiadomo jak to się dzieje – objawia się sens czegoś, co do tej pory zdawało się tylko bebłaniem. Sens oczywiście nie w całości, ale na tyle, by doznać olśnienia i szoku jednocześnie. Sprawy takie jak tu, Różewicza, nagle okazują się porywające, ekscytujące, bo nagle oczywiste i tak bardzo trafiające w sedno.

Pożegnanie z modelem

Tego, co widzicie poniżej, nie było tak naprawdę na ulicy. Kształt był mniej więcej ten sam, ale jego wymowa – zasadniczo inna. Ale w szarości i mroku tamtego wieczoru można sobie wyobrazić lepszy świat, a nawet przetransponować ten, który jest, do weselszej tonacji. Fotografia na to pozwala, o wiele szybciej niż np. malarstwo. Obraz z krakowskiej ulicy, taki, jaki ja chcę widzieć.

Wielka płaszczyzna ściany kamienicy nie poczuje się niezręcznie pod wpływem takiej interpretacji. Nie poczuje się w ogóle. Jeśli tylko nie wybiegnie do mnie właściciel albo zarządca, i nie przegoni, to naprawdę nie muszę się zastanawiać, czy ktoś cokolwiek czuje w związku z moim odczuwaniem ściany kamienicy. A właśnie ta rzecz jest nieosiągalna przy fotografowaniu ludzi.

Wyrazistość

W twórczości – ile byś nie myślał, kombinował, teoretyzował – ostatecznie liczy się wyrazistość dzieła i tego, co chcesz przekazać. (Przepraszam, że piszę na „TY”, ale to tak, jakbym mówił do siebie.) Wszystko idzie w dym, jeśli wyszło coś, czemu brakuje konkretnego charakteru, spójnej formy, konsekwencji. No niestety, aby to osiągnąć trzeba wiedzieć, co się czym powoduje, jakie są mechanizmy, zasady. Całość powinna rozrastać się jak drzewo, z głównego pnia, którym jest pomysł nadrzędny, pod którego wszystko inne ma zostać podporządkowane. Widz patrzący z daleka na drzewo widzi pień i koronę, tylko dwa elementy. One muszą być dla niego interesujące, pociągające, prowokujące do podejścia. Wtedy zacznie zauważać gałęzie, ich ułożenie, ruch na wietrze. Jeśli dalej coś widza zaciekawia, nęci, będzie chciał zobaczyć z bliska liście, ich żyłki, meszek, drobne plamki. Wytwór musi pracować „od ogółu do szczegółu”. Dopieszczając detale można stracić kontrolę nad całością, a efektem jest kiszka.

Niecny cel artysty

Celem artysty jest wywołanie wrażenia. Wywołanie tak, aby wciągnąć, pochłonąć odbiorcę zanim on zorientuje się, że jest wciągany i pochłaniany. Jest to możliwe dzięki konstrukcji mózgu, w którym połączenia nerwowe zajmujące się uczuciami działają o wiele szybciej niż połączenia związane z myśleniem (np. Kahnemann, „Pułapki myślenia”).

Tak więc konstruowanie dzieł tak powinno przebiegać, by zaskakiwać. No niestety. Ale ktoś powie – ileż można zaskakiwać, już wszystko zostało powiedziane, pokazane, wyjaśnione, przeżyte przez masy ludzkie na przestrzeni dziejów i globu.

Ale nie. Bo najprostsze odruchy, instynkty, są nieczułe na to, co było. One rezonują ciągle, zwłaszcza te najsilniejsze. A najsilniejszą emocją jest strach. Uczucie pierwotne i nieusuwalne, mimo wszelkich starań, treningu, medytacji, modlitwy i tak dalej. Drugą przemożną siłą jest pożądanie, głównie seksualne (patrz np. spektakl „Testosteron” Saramonowicza). Trzecim, które gdzieś tam pałęta się wokół dwóch pierwszych, jest zachwyt. Zachwyt również może obezwładnić totalnie. Uwaga na zachwyt! Wydaje się piękny, dobry, nieszkodliwy. Ale to właśnie w jego sidła łapiecie się niezliczoną ilość razy oglądając reklamy, widząc nowy produkt (torebkę, sukienkę, samochód), zyskując nadzieję na polepszenie Waszej egzystencji.

Teraz uwaga – uważajcie bardzo na twórców, którzy potrafią połączyć w jednym dziele zachwyt + strach + pożądanie. Wtedy my, odbiorcy, jesteśmy załatwieni dokumentnie.

Montaż, wizja niepohamowana

Mam swój sposób na montaż filmu. Nawet miałem o nim tu napisać, ale jednak nie. To niesamowite, jak montaż wyrasta z wewnętrznego poczucia rytmu oraz…. muzyki. Montaż jest zabiegiem, które wymaga bardzo osobistego i skonsolidowanego spojrzenia, powiedziałbym – wizji. Nie przesadzam, tu jest potrzebna cała wizja, jak również jej wyraźne odczucie, którego nie traci się przez cały czas. Jak to zrobić, żeby to zrobić, i żeby widz miał poczucie konsekwencji, które będzie dla niego uderzające…?

Oczywiście nie myślę teraz w ogóle o podstawowych zasadach montażu. Opierają się one na zjawiskach psychofizycznych, z którymi nie da się dyskutować. Można działać wbrew nim, ale tylko ze świadomością określonego celu. Obraz i sposób patrzenia są wdrukowane w każdego człowieka, który widzi. Umiejętności patrzenia oczywiście są bardzo różne, zależne od doświadczenia. Człowiek zajmujący się sztukami wizualnymi jest jak wielki magazyn cudowności, i do laika można go porównać tak, jak studnię do kałuży. Ale zawsze, u samej podstawy, istnieją zjawiska psychofizyczne, którym podlegamy jako ludzie, wynikające z budowy naszego oka, a jeszcze bardziej – budowy kolejnych pięter neuronalnych przetwarzających obraz w mózgu.

Na samym końcu tego łańcucha jest odbiorca. Najbardziej podstawowym „parametrem” jest tempo jego odczuwania, bo od niego zależy tempo montażu. I tutaj przeciętnym nastolatek nie zgodzi się z przeciętnym czterdziestolatkiem. W ostatnich latach media ogromnie przyspieszyły, percepcja odwróciła wiele do góry nogami. A tempo to dopiero początek montażu, a o tempie należy podjąć decyzję jak najszybciej i jak najbardziej świadomie.

Przy montażu filmu „Pociąg” Kawalerowicza twórcy dokonali próby przyspieszenia filmu. Wiem to z filmu dokumentalnego, który znalazłem w internecie. Przemontowali cały film, skracając ujęcia. Usiedli na sali projekcyjnej, zaczęli oglądać, i po skończeniu popatrzyli na siebie: nie ma filmu! Zniknął cały nastrój, misternie budowany w powiązaniu z tempem akcji i związanym z nim tempem odczuwania.

Tempo to przykład, a związany jest z nim rytm (który nie jest tym samym, co tempo), a gdzie tam dalej do kolejnych elementów montażu. Do czego zmierzam – montaż jest dziełem bardzo osobistym, indywidualnym. Może przy nim pracować kilka osób pod warunkiem, że zgadzają się ze sobą, wyczuwają nie tylko cel filmu, ale również siebie nawzajem. Na co wpływa montaż, co jest jego głównym celem – tego tu nie napiszę. Zbyt dużo czasu zajęło mi dochodzenie do tego, aby sprzedać w jednym zdaniu… 😉

PS. Przypominam sobie wywiad ze świetną montażystką, która wspomina, jak reżyserzy boją się pokoju montażowego, w którym weryfikacji ulegają wszelkie wizje, plany, idee 🙂

Poniedziałek – ja

Mój dzień wolny od pracy poniedziałek polega na tym, że nie muszę nic robić. Poniedziałek przysługuje mi jako dzień wolny – ktoś z was by się cieszył? Gdy pracuję w sobotę i niedzielę, w teatrze, poniedziałek otrzymuję wolny.

Ale to zmora, że dzień wolny i że nic nie muszę robić. Bo zamierzam robić to, co chcę. A to zabiera więcej energii i bardziej męczy, niż obowiązek. Tym bardziej – niż przykry obowiązek, który by się dajmy na to trafił. W przykrym obowiązku człowiek wycisza się, pokornieje, godzi z rzeczywistością, uspakaja, i spokojnie bierze na siebie to, czego wcale nie chciałby brać, czym nie chciałby się zajmować. Nie cieszy się, nie tryska energią, ale też przestaje walczyć, i to jest zbawienne – dla jego sił fizycznych, ale przede wszystkim – fizycznych.

(Pomyślałem, że to, co przez ostatnie miesiące przeszkadzało mi pisać, to pisanie zbyt wolne. Uświadomił mi to Kapuściński w jednym ze swoich wywiadów – by bardziej pisać „na żywo”, niż z dystansem. Dystans spłaszcza, a bliski kontakt z rzeczywistością – w tym przypadku – z myślami, które biegną, biegną równolegle na kilku torach, splatają się, mieszają, rozdzielają, rozbiegają – wtedy trzeba łapać je w tym biegu, nie tracić z oczu, z opisu, przynajmniej tam, gdzie są blisko siebie, no a jak już rozbiegną, to trudno…)

Człowiek jest w stanie ścigać sam siebie bacikiem nie mniej intensywnie, niż robiłby to zawzięty dozorca. Własna pasja i chęć pracy może zamęczyć ich właściciela, który staje się sługą, niewolnikiem. Kładzie się spać z ich myślą i wstaje. A potem – trudno mu usnąć, więc już nie kładzie się, aż w końcu, nawet gdy wycieńczone ciało mówi „to ja spadam”, psychika żyje ideą. I w końcu trzeba to leczyć, ale jak leczyć, jeśli wola sama w sobie nie chce żadnego leczenia…

Zadziwiająca wdzięczność ofiary wobec oprawcy, że nie dobił, nie uderzył jeszcze raz, nie złamał całkiem, że zostawił (na razie). Chwila wytchnienia.

Po długich poszukiwaniach, przymiarkach, rozmarzeniu i zderzaniu z rzeczywistością –
kochasz wreszcie jedną kobietą (jednego mężczyznę) i żyjesz z nią. Potem macie dzieci i okazuje się, że każde z nich kocha się w sumie tak, jak ich matkę, że nie istnieje miłość do jednego człowieka. A potem dziwisz się, bo to uczucie rozszerza się na kolejne osoby, te najbliższe, z którymi los zetknął – w pracy, wśród sąsiadów, w miasteczku, potem – na drodze na drugi koniec kraju, w końcu jedziesz za granicę i tam zupełnie bezinteresownie jakiś obcojęzykowiec, którego słabo rozumiesz, naprawia ci zepsute nagle auto. I jak go nie kochać.

W poniedziałek, zwłaszcza ten wolny poniedziałek, po dobrym śniadaniu, można by i należało by położyć się spać. Żeby schować się przed własną pasją. Posprzątać kuchnię, popatrzeć, co w domu trzeba naprawić, wymienić opony na zimowe, kupić części garderoby w miejsce zużytych, zagrać z synem w szachy (rodzicielski obowiązek).

jest dobrze

Zerkam na Krakowski Festiwal Filmowy 2021. Interesują mnie głównie krótkometrażowe filmy oraz dokumentalne. Krótka forma jest dziś potrzebna, jest w natarciu. Umiejętność zbudowania narracji i zaangażowania widza nawet w trakcie kilku minut. Wzrasta w ostatnim czasie zainteresowanie dokumentem jako alternatywą dla fabuły, której pomysły, innowacje, wydają się ograniczone. Codzienność-niecodzienność mogą byę ciekawe, są niezwykłe choćby dlatego, że żyjemy w coraz bardziej różnicującym się świecie.

Film, sztuka, powinna nieść ze sobą piękno, nawet, a może szczególnie, gdy opowiada o trudnych sprawach. Dlatego nawet wtedy niesie przekaz, że życie ma wartość, może być i jest piękne.

Przykład: polski film dokumentalny „Koncert balkonowy” (reż. Diana Kadłubowska, Krzysztof Kadłubowski) to tylko piętnaście minut opowieści o życiu na podwórku otoczonym ze wszystkich stron ścianami zniszczonego budownictwa. Tematem nie jest sam koncert, który jest jednym z wielu wydarzeń na tym podwórku. To portret ludzi, ich zwyczajów, który nie jest ponury, ale pozbawiony emfazy, silenia się na niezwykłość. Film jest jak niedokończony, co w pierwszym momencie trochę negatywnie zaskakuje. Ale filmy dokumentalne rządzą się nieco innymi prawami. Tutaj zyskujemy wrażenie, że to wycinek historii tego podwórka. Ta akcja potoczy się dalej, nawet jeśli jej nie zobaczymy, bo zgasło ostatnie ujęcie.

Co szczególnie warte uwagi, co mnie cieszy w filmach na KFF:

  • ogromna różnorodność formy – są tu filmy dokumentalne, animacje, fabularne, łączące różne gatunki – np. dokumentem może być animacja, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe.
  • łączenie bardzo różnych pomysłów, nietypowe zakończenia, nierzadko bez puenty, połączenia scen, nad którymi muszę się zastanowić, nieoczywiste, a generujące moje własne skojarzenia
  • ujęcia, które ja wyrzuciłbym do kosza, sprawdzają się głównie w filmach dokumentalnych, w których nie da się powtórzyć akcji – świadczy to o prawdziwości sytuacji, która się stała, i jeśli nie ma ostrości, to trudno, ale jest treść – najważniejsza,
  • ogrom najróżniejszych wizji, wrażliwości, budowania kadru, opowiadania historii, można mieć wrażenie, że w każdym miejscu, czasie, z najróżniejszymi postaciami można stworzyć ruchomy obraz, który wciąga, przed którym widz nie obroni się, jeśli tylko w niego wejdzie.

Nie zrobisz tego sam

Wielu znanych, sławnych i poważanych ludzi nie dokonało swojego dzieła w pojedynkę. Większość z nich tego nie dokonała samotnie, a możliwe, że nikt. Nie wiedzą o tym młodzi, którzy chcieliby czegoś dokonać i też być znani, a przynajmniej poważani. Nie wiedzą o tym dlatego, że nie uczą się historii. Nie chodzi o historię, której są uczeni w szkole, otrzymując świetne oceny. Chodzi o to, że są uczeni nie tego, co naprawdę jest im potrzebne, co by dało rzeczywiste pojęcie o mechanizmach życia.

Słucham właśnie wykładu na temat jednej z ikon polskiego teatru. Nie pierwszy raz, przy okazji zdobywania informacji o kimś „wielkim”, okazuje się, że na jego „sukces” pracowało wielu ludzi. Ale ten jeden nadał kierunek sprawie, ciągnął ją do przodu, nakłonił innych by się zaangażowali. „Sprzedał” im swoją ideę tak, że oni ją „kupili”, płacąc swoim zaangażowaniem i pracą. A on wziął od niech to, co najlepsze.

Dziś, z perspektywy czasu, niemożliwe wydaje się, że np. ikona teatru wcale miała dobrego stylu pisania, skoro wydała ileś tam książek. Ale tak z powodzeniem mogło być, bo nad stylem pracował ktoś inny, kogo nie znamy nazwiska, nawet nie podejrzewamy, że ktoś taki mógł być. Całą masę umiejętności, pomysłów, rozwiązań, przypisujemy tej jednej ikonie, postaci, jednemu nazwisku. Tymczasem on tego wszystkiego nie zrobił.

To nie jest złe czy niesprawiedliwe. Tak po prostu jest. Taka jest historia, taki jest mechanizm powstawania dokonań.

To, co umiesz, to jest twoje

Szanuj to, nie rozdawaj byle komu, za bezcen

Przeglądam internet w poszukiwaniu filmów, piosenek, koncertów „na topie”. Warto wiedzieć, co teraz ludzi przyciąga. Przyglądam się tym materiałom. Prezentują wysoką jakość, ale przeważnie – nie najwyższą, nawet jeśli zostały zrealizowane przez profesjonalistów. Tak bardzo niewiele jest doskonałych rzeczy, choć są bardzo dobre i wiele można się z nich nauczyć.

Trafiam na ładne zdjęcie słodkiej nastolatki. Jest mega zgrabna, oczywiście seksownie ubrana (ale bez przesady), i przyjęła typową, sztampową postawę, która przy jej figurze gwarantuje sukces (czyli super zdjęcie). Myślę, że wszystko jest OK, ale coś nie daje mi spokoju. W pewnym momencie mój wzrok dociera do… I tego nie napiszę, choć to najzwyklejszy element prawie każdego zdjęcia. Spojrzenie w to miejsce to test, którego nauczyłem się od świetnego, choć mało znanego fotografa, który nota bene już nie fotografuje. Patrzę w to jedno miejsce i przeczucie potwierdza się – fotograf który pstryknął tę fotkę, fotoedytor, który wybrał to zdjęcie, redaktor, który je zatwierdził – nie znają pewnej tajemnicy.

Patrzenie i widzenie to bardzo trudne rzeczy. Wydają się łatwe i oczywiste, bo niby widać to, co widać. To kompletna nieprawda, co zresztą potwierdzają ciągle rozwijające się badania psychologiczne. Najtrudniej zobaczyć coś co jest wprost przed oczyma – to widzi się dopiero po latach, dziesiątkach lat patrzenia, myślenia, kojarzenia faktów, przeczuwania, empatii, chęci zrozumienia, pytań, które nie dawały spokoju.

Mniej więcej wiem, co wiem, i już nie tak łatwo wcisnąć mi kit. Przepraszam, że tak się wymądrzam, ale od czasu do czasu – niech każdy zrobi rachunek swojego doświadczenia i niech doceni to, czego rzeczywiście nauczył się przez lata.