Dzień teatru

Dziś na Facebooku wielu znajomych wyrażało się o teatrze. Krótkie zdania, które znam, w większości. Nie chciałbym ich powtarzać albo wyrażać czegoś, co zabrzmiałoby znów banalnie, jak slogan. Banalnie nie oznacza, że nieprawdziwie. Ale teatr zasługuje na to, by się o nim wyrazić oryginalnie.

Istota teatru? Opowiada prawdę na głębszym poziomie poprzez nieprawdę na powierzchni. Scenografia nie jest tym, co przedstawia. Granitowe rzekomo ściany mogą być z papieru czy plastiku. Rekwizyty przeważnie nie są tymi przedmiotami, na jakie wyglądają. Światło jest sztuczne. Efekty dźwiękowe – zarejestrowane i emitowane z głośników. Postacie na scenie – lekarz, nauczyciel, inżynier, wdowa – są tworzone przez ludzi, którzy nie umieją leczyć, projektować, którzy nie uczą w szkole itd.

Mimo tych powierzchownych nieprawd, dobry teatr przekazuje prawdę. Jak to możliwe? Ciekawe, prawda? Fenomenem teatru jest też to, że może obejść się bez scenografii, rekwizytów, z minimalistycznym światłem i dźwiękiem tworzonym choćby przez samego aktora – gdy stawia kroki na scenie, szeleści kostiumem, używa własnego głosu (oprócz wypowiadania tekstu). Teatr nie może obejść się bez aktora, ale cała reszta może być, a nawet lepiej, aby była umowna. Sprowokowana w wyobraźni widza.

Inny wątek – to naturalna potrzeba teatru, o której opowiada np. prof. Mirosław Kocur, teatrolog i antropolog. A konkretniej – naturalna potrzeba przeżywania historii. Widać ją u ludów pierwotnych, nasza potrzeba jest nie mniejsza. Zaczęło się od teatru, który nie wymaga, by jego odbiorcy umieli czytać. Rodzajem teatru jest fotografia, nie mówiąc o filmie, później – grach komputerowych i wirtualnej rzeczywistości.

My, ludzie, żywimy się opowieściami, historiami. Dowodem na to jest np. niezliczona ilość opowieści, jakie tworzymy na temat innych ludzi, mając do dyspozycji bardzo niewiele informacji. Co ciekawe – im mniej informacji mamy, tym więcej dopowiada nasz mózg, który nie lubi pustki informacyjnej. Stąd zatrzęsienie plotek, interpretacji ludzkich zachowań, zgłębianie ich przeszłości i przepowiadanie przyszłości. Teatr opowiada nam historie, które chcemy przeżywać. I przeżywamy, siedząc w fotelach na widowni.

Dobry teatr pozostawia widzowi przestrzeń na domysły. Daje możliwość, wręcz prowokuje do stworzenia własnej interpretacji. Te interpretacje mogą być diametralnie różne. To jest niezwykłe, że siedzący obok siebie widzowie mogą po spektaklu spierać się o interpretacje, które mogą być diametralnie różne, ale wszystkie – prawdopodobne.

Sztuka to nie encyklopedia, gdzie wszystko powinno być jednoznacznie określone, by nie pozostawić wątpliwości. Tu – przeciwnie – im więcej niedopowiedzeń, pytań bez odpowiedzi, im więcej pustych miejsc, które prowokują widza, tym większa przygoda.

Jeszcze inny wątek – to życie w teatrze – aktorów, pracowników obsługi sceny. Cykle, w jakich uczestniczą, z których jeden, najbardziej wyrazisty, to tzw. „dojście do premiery”. Zakulisowe życie ma swoją dramaturgię, która może być nie mniej bogata niż ta wyreżyserowana na scenie.

Dzień teatru to też wspomnienia, jubileusze, odznaczenia. Próby zatrzymania w pamięci tego, co zdarzało się na scenach przez ułamki sekund, albo całe godziny. Teatr jest ulotny, bo żadna rejestracja nie odda jego chwil. Nigdy nie wiadomo do końca, co się wydarzy. Nigdy nie zdarzy się dwa razy.

Granica między światem rzeczywistym (kulisy) i tworzonym (czerwona scena). Po drugiej stronie – przeciwległa kulisa. „Mefisto” w Teatrze Bagatela, kwiecień 2014.

Niewinne a wyzwalające opowiastki z przeszłości

Czasem dajecie mi jakieś zadanie, a ja gadam bez sensu o czymś innym. Spotykamy się, żeby porozmawiać o problemie, a panu PK panu przychodzą do głowy jakieś dawne historyjki. Gada, śmieje się, jakby nieświadomy powagi sytuacji. Nauczyliście się to znosić (doceniam), ale jedno zdanie wyjaśnienia – to z powodu poszukiwania rozwiązania, którego na razie nie ma.

Wiem wiem, większość ludzi koncentruje się usilnie poszukując rozwiązania. Zgodnie z hasłem – jeśli bardzo będziesz chcieć, to dasz radę. Ale są sytuacje, w których nadmierna koncentracja nie pomaga. Są ludzie, którzy tak bardzo chcą, że emocje blokują znalezienie rozwiązania. Pamiętacie może, że najlepsze pomysły zdarzają nierzadko nie wtedy, kiedy ich poszukujecie? Pod prysznicem, na spacerze, na wyprawie w góry, gdy nic nie robisz oprócz leżenia na sofie.

Mam dziś taki problem i skręcam się od ponad godziny. Nikt nie widzi, więc mogę sobie pozwolić na skręty. Próbuję znaleźć sposób na odpuszczenie stresu. Rozumiem zupełnie, dlaczego sporo ludzi w pracy twórczej sięga po używki, które rozluźniają, poprawiają humor. Twórczość jest jak macanie w ciemności i mgle, nie ma żadnej gwarancji na nic. Oczywiście, można porzucić twórczość i skopiować coś, co się już samemu zrobiło kiedyś, z pewnymi modyfikacjami. Ale wewnętrzne dążenie do oryginalności, nawet wobec siebie (straszne dążenie), którego nie można odpuścić, staje się przymusem. To pułapka. Wielkie nieba – przymus, pułapka, wewnętrzne niepowstrzymane dążenie – to brzmi strasznie.

Dlatego lepiej pomyśleć o niewinnej i zabawnej historyjce, która zdarzyła się w przeszłości. Ona wyzwala, przynosi zapomnienie, odsuwa stres. Nie zawsze jest tak, że jeśli bardzo chcesz. Bywa tak, że lepiej nie chcieć tak bardzo, tylko leciutko, w domyśle, z tyłu głowy. A efekt będzie lepszy i mniej okupiony.


Moja córka, wczoraj: jestem szczęśliwa, cieszę się. Ale nie mogę się cieszyć za bardzo, bo potem zjazd będzie bolesny…

Błogie a bezowocne bajdurzenia

Zabrzmi patetycznie, ale wynika z wkurzenia. Plagą polską w organizowaniu jest marzycielstwo i bajdurzenie. Ludzi, którzy nie przeszli edukacji w zakresie tego, że dobra organizacja jest zjawiskiem wynikającym z wyobraźni, doświadczenia, planowania, ale nader – z żelaznej konsekwencji. Koniec kropka, reszta to słodkie mrzonki prowadzące w najlepszym razie do wzajemnych uśmieszków i poklepywania, że przecież znów wyszło fantastycznie.

Będąc studentem dostałem lekcję organizacji udzieloną mi (mimochodem) przez wieloletniego menadżera dużej amerykańskiej firmy. Organizowaliśmy razem warsztaty młodzieżowe, ja zajmowałem się w części zakwaterowaniem w Polsce. Pamiętam, że po jednym z maili, w którym opisywałem moje dokonania w projekcie, dostałem listę kilkunastu krótkich pytań. Zatkało mnie. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Miałem wrażenie, że się mnie czepia albo chce mnie przydeptać. Te możliwości jednak nie wchodziły w grę – nasza praca była wyłącznie charytatywna, nie wiązały się z nią żadne profity, awanse, nic, co by sugerowało, że ktoś może chcieć mi zaszkodzić.

Po kilku godzinach wróciłem do pytań i zacząłem na nie odpowiadać. Okazało się, że świetnie dotykają spraw, które przemyślałem ale i nie przemyślałem. Że mój starszy przyjaciel upewniał się, że wszystko sobie dobrze wyobraziłem, że załatwiłem to co trzeba w różnych miejscach i z różnymi osobami.

Teraz pracuję głównie jako specjalista foto-wideo, czyli gdzieś po jednej ze stron procesu tworzenia wartości niematerialnych. Doceniam bardzo menadżerów / producentów, którzy wiedzą i potrafią przekazać to, co trzeba zrobić. Którzy rysują wizję przed moimi oczyma tak, że po kilku dniach nie muszę totalnie przerabiać tego, co stworzyłem. Którzy mówią wprost o trudnościach i o tym, co im się nie podoba. Wspominam Was – mam nadzieję, że wiedzie o tym, bo dziękuję osobom, którzy dają mi taki komfort pracy. W którym całość sił można skierować na problem, a nie na to, że ktoś czegoś nie powiedział, nie przekazał, że ściemnił i co teraz z tym zrobić.

Niewyjaśnione

Najciekawsze jest to, co trudno wyjaśnić. „Nie ma szczęśliwszego momentu dla badacza jak ten, w którym zorientuje się, że nic nie rozumie” – cytuję z pamięci profesora Jana Chwedeńczuka, fizyka naukowca.

W ostatnim tygodniu zajmowałem się montażem nagrania wideo spektaklu „Zimne ognie” napisanego i wyreżyserowanego przez Macieja Sajura w Teatrze Bagatela. Przy tym spektaklu byłem już wcześniej, podczas prób przed premierą, a też potem, już w trakcie gry przed publicznością – miałem zadanie w kulisach i tylko słuchałem, w zasadzie – słyszałem mimochodem, nie patrząc na scenę.

Powtarza się jedno bardzo silne wrażenie – scena solowa Ewy Mitoń miażdży wszystko. Dlaczego? Myślę o tym intensywnie od kilku dni, ale to myślenie rozpoczęło się w czerwcu, czyli cztery miesiące temu. W jego trakcie przychodzą mi do głowy różne uzasadnienia, rozwiązania, wyjaśnienia. Ale po kilku godzinach przestaję w nie wierzyć. Pozostaje stwierdzenie: nie wiem.

W tej scenie Ewa jako aktorka musi zagrać dwie postaci naraz. Jako postać w spektaklu – właśnie aktorka – zostaje do tego zadania zmuszona z powodów typowo teatralnego bałaganu, niedociągnięć organizacyjnych, może też nieodpowiedzialności czy kaprysu innej aktorki, która nie zjawiła się na spektakl. I Ewa gra jednocześnie dwie postaci, które dialogują ze sobą, rozpoczynają przyjaźnie, lecz w trakcie rozmowy wzrasta napięcie, konflikt, determinacja, zostaje podjęta życiowa decyzja.

Praca przy montażu nagrania zintensyfikowała moje pytania. Obraz wideo, oglądany w dodatku w zaciszu pracowni, wyrwany z kontekstu teatralnego – jest nieubłagany. Oprócz planu ogólnego mam zbliżenia z dwóch kamer. Widać wszystko. I w tym, co robi Ewa, wydaje się nie być żadnej skuchy, wątpliwości, niepewności. Ewa idzie jak po sznurku, eskalując bez zmyły emocje, aż do końcowego trzaśnięcia drzwiami, które jest triumfem, choć otoczone jednocześnie porażką. Gasną światła i na widowni rozlegają się brawa.

Szał paniczny

Próbuję dokończyć album z fotografiami teatralnymi, nad którym pracę rozpocząłem… kiedy to było…? Prawie rok temu. Praca idzie jak po grudzie, oczywiście zastanawiam się – dlaczego. Czy dlatego, że jestem świadom, jak taki album obnaży mój sposób widzenia, który, „oczywiście”, okaże się zbyt małostkowym i niedojrzałym? Czy dlatego, że ciągle mam wrażenie, że nie dotarłem do tego, co czai się wewnątrz mnie, tej wizji, do której nie doszedłem. Ona tam jest, ale kiedy zaczynam ją przekładać na konkret – czyli określone zdjęcia, ułożone według założonego planu – to wizja rozmywa się. Rzeczywistość rozmija się z oczekiwaniami. To bardzo trudny moment, choć na początku wcale nie wydaje się taki trudny, ba, nawet nie wiem, że on nadejdzie. Kiedy po wstępnym ułożeniu zdjęć wracam do nich za chwilę, godzinę, pół dnia, dzień, dwa, tydzień, i oceniam: słabe, nie o to chodzi, a o co chodziło, dlaczego nie robi wrażenia, dlaczego się nie składa w narrację.

„Dyktanda” Stanisława Lema w Teatrze Barakah, 2014, fot. Piotr Kubic

Przepytałem moich bliskich, udało się namówić Beniamina, żeby oglądnął to, co już mam. Miałem niewielką nadzieję, że mi pomoże, ale bardziej liczyłem na to, że zobaczy coś dla niego nowego, zdobędzie doświadczenie takiej „dziwnej pracy”, która dla mnie, w jego wieku, w ogóle nie była pracą, była wręcz dziwactwem i fanaberią. A teraz spędzam nad nią godziny, dni, i rozrywa mnie jakaś mieszanina uczuć, „szlag mnie trafia”, bo mam 140 tysięcy zdjęć teatralnych, i co – i nic…?

Beniamin już na wstępie strzelił uwagą w dziesiątkę – zdjęcie na okładce jest za słabe, trzeba je przenieść na tylną część okładki. Ma rację! Potem, wspólnie, znaleźliśmy kilka kolejnych ogniw łańcucha fotograficznego, zajęło to godzinę, może więcej, ale posunąłem się do przodu. Wczoraj – moja dziewczyna dawała swoje uwagi, ona częściej zadaje trudne pytania, lecz one sięgają tam, gdzie ja nie sięgam. Początkowo się buntuję, ale potem wracam i myślę, znów od nowa. Zaczynanie od nowa, a przynajmniej – nie banie się tego, na tym polega ta praca…

Nie pochwalę się

W poprzednim wpisie nadmieniłem, że siadam do montażu wideo. Dziś patrzę na tamtą pracę z perspektywy czasu, cieszę się, że ją skończyłem z sukcesem, ocenionym przez zleceniodawcę. Mógłbym się pochwalić efektem końcowym, ale się nie pochwalę.

Pisząc konkretniej – ja jestem zadowolony z mojej pracy, bo udało się przejść po linie zawieszonej nad ruchliwą ulicą, dokonać ekwilibrystyki skrojenia czegoś co wciąga, mimo niewielkiej ilości materiału. Mój osobisty sukces i satysfakcja, ale nie sukces w szerszym, ogólnym kontekście.

Kontekst. To kwestia kluczowa. Fotografia istnieje w jednym kontekście, a nie istnieje w innym. Wypowiedziane słowo działa w jednym kontekście, a nie działa w innym. Typowy zabieg np. polityków, którzy już coś powiedzieli, a potem okazuje się to gafą – zmieniają kontekst swojej wypowiedzi na rzekomo inny, niż był faktyczny. Ludzie pamiętają słowo, ale bardzo rzadko potrafią nazwać kontekst, ponieważ one jest bardziej złożony. Stąd tak łatwo wmówić im, że kontekst był inny.

Tak więc mój filmik zadziałał dobrze w kontekście, do którego został stworzony. Ale Wy nie macie tego kontekstu. Dla Was filmik stanąłby w rzędzie, serii, nawale, całej fali filmików, które oglądaliście przed minutą, sekundą, przeglądając internet. W takim kontekście mój materiał będzie szary, nieznaczący, taki zwykły, pospolity, jak tysiące innych.

Czy doskonale wiedział, co robi…?

Siadam do montażu wideo. Mam już około 75% materiałów, w tym tzw. mięso – czyli sedno, główną treść krótkiego filmu, który ma powstać. Ale to „mięso” jest jeszcze „z kością” i „podrobami”. Porozrzucane w różnych częściach „surowca”. Trzeba je wypreparować i połączyć w odpowiedniej kolejności – smaków, faktury, treści – aby powstało danie, przy którym widz powinien zapomnieć, że powstało z „mięsa”.

Nawet, jeśli film ma mieć kilka minut – widz powinien dość szybko zapomnieć, że jest to film, twór w rzeczy samej sztuczny. Niech widz wskoczy w historię, która w dużej części tkwi w nim samym – wtedy jest szansa na wchłonięcie odbiorcy.

Kiedy siadam do montażu, przeważa mnie poczucie niewiedzy. Jakbym jeszcze nie był gotowy, jakbym nie wiedział, jak to zrobić. Ale muszę zacząć, bo zobowiązałem się dotrzymać terminu. Więc oglądam kawałki i najtrudniejsze jest znoszenie tego, że ciągle niewiele rozumiem. Trzeba opanować strach, cierpliwie, spokojnie szukać, przykładać różne części. Zaczynam od poszukiwania tego, co najbardziej przemawia. Teraz na przykład szukam „od końca”, żeby nie przywiązywać się do kolejności, w jakiej materiał był nagrywany.

Może najtrudniej uwolnić się od myśli, że to, co zrobię będzie kiepskie w moich własnych oczach. Że nie ma efektów „pośrednich” – bo albo jest to, co mnie satysfakcjonuje, czego widzę sens, albo zrobiłem dziadostwo i praca pójdzie do kosza. Uwolnienie się od tego lęku to podstawa pracy twórczej, w przeciwnym razie – nigdy nie skończyłbym niczego, nie pokazał niczego, bo zawsze byłoby „nie gotowe”.

Przypominam sobie wywiad radiowy ze Stanisławem Lemem, któremu zadano pytanie – jak powstała powieść „Niezwyciężony”? Mam to nagranie, autentyczny głos Lema:

– Tak mi się napisało. Doprawdy nie wiem, jak się napisało i nie jestem w stanie powiedzieć, co bym napisał, gdybym tego nie napisał. Powieść jest nie za krótka, nie za długa, taka w sam raz.

Tymczasem ta powieść to świetna realizacja sztandarowego schematu scenariusza np. filmowego. Starannie skonstruowany przebieg napięć, żadnego zbędnego wątku czy detalu, kulminacja, i zwycięstwo, które jest raczej przegraną rodzaju ludzkiego. Po drodze – znakomite opisy wplecione w najdramatyczniejsze akcje, psychologia człowieka, oczywiście szeroka wiedza naukowa.

Kiedy w średniej szkole muzycznej pani dyrektor mówiła, że Bach doskonale wiedział, co komponował, to powstawało we mnie wzburzenie. Przecież w sztuce, zwłaszcza w muzyce, która istnieje tylko w akcji, liczą się przede wszystkim emocje, nawet jeśli połączone lub bazujące na intelektualizmie. Przecież nie chodzi o to, żeby wiedzieć (kij z tym, co mi po wiedzy), ale żeby czuć. Rozumiem, że tym sposobem pani dyrektor chciała nas zachęcić do zgłębiania wiedzy muzycznej i pewnie zachęciła, nawet jeśli się buntowaliśmy.

Pogodzić się z bezsilnością, przyznać, że nic nie wiem, to dobry początek. Szukać wątku, znaków, tego, co najważniejsze…

PS. Czasem w różnych kręgach twórczych można zauważyć rzekome objawienia. Pada pytanie – co zrobić, jak to zrobić – i już ktoś ma gotową odpowiedź. Zaś zastanowienie, trawienie tematu, rozpatrywanie różnych możliwości – postrzegane jest jako słabość, amatorka, dyletanctwo. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie.

Porażki uczą lepiej

Powracam do zdjęć, które zrobiłem kilka tygodni temu. W półtorej godziny, bo tyle trwał program Klauna Felixa. Powracam do tych zdjęć dopiero teraz, ponieważ, po fotografowaniu i po pierwszym rzucie okiem na zdjęcia dopadło mnie załamanie.

Wielu pewnie pomyśli – fotograf to fotograf, robi zdjęcia, wybiera, obrabia i tyle. Lecz z czasem, kiedy w świecie wokół dostrzega się coraz więcej szczegółów, zależności, ale przede wszystkim ludzki emocji i historii (w najzwyklejszych sytuacjach również), wtedy bywa coraz trudniej.

Może najtrudniej jest wtedy, kiedy w akcji było piękno, ale na zdjęciach go nie widać. I nie chodzi tu o porażkę typu – nie dałem rady warsztatowo, zabrakło umiejętności, zabrakło wiedzy, zaangażowania. Na pewnym poziomie fotografowania można tylko rozłożyć ręce i powiedzieć: jakoś nie scaliłem się z tym, co się działo. Może za mało spałem, może jakaś niespodziewana blokada emocjonalna, psychiczna…, może zbyt zostałem zaskoczony. Trudno.

Klaun Felix rozkłada długą tyczkę i za jej pomocą puszcza dużego, kolorowego ptaka, który szybuje nad widownią. Zaskoczył mnie cudownym sposobem. Ale fotograf może się poddać emocji tylko trochę, bo jakaś spora jego część ma zrobić zdjęcie. A tu – zjada mnie jeszcze ogromny kontrast świateł między oświetloną sceną a słabo doświetlonymi widzami. Kontrasty sam kontroluję, nie ufam automatyce. Ale tu coś mi przeszkadza… Z pięknej sceny, w fotografiach, pozostaje niewiele…

Przeglądnąłem jakieś 85% fotografii i nagle widzę, że obrazy zaczynają się kleić. W rytmach, przestrzeni, wyrazach twarzy, zaczyna wyłaniać się istota tamtej sytuacji. Przynajmniej na koniec…

Jednak! Nie ustawaj w pracy!

Uaktualnienie – po 3 dniach:
Powracam uparcie do zdjęć i właśnie znalazłem to, czego szukałem, a czego nie widziałem do tej pory. Ptak lecący nad widownią, mający w tle niebo teatralne – gwiazdy reflektorów. Poruszający nim człowiek stał się mały, niewiele znaczący. Ważniejsze jest zjawisko, chwila, trwająca sekundy, a za moment – już przeszłość.

Klaun Feliks podczas spektaklu w Teatrze KTO, Kraków, luty 2023

Różewicz jasny jak słońce

W życiu zdarzają się porażając chwile, dlatego, że: nadchodzą nie wiadomo jak i kiedy (to oczywistość porażania), ale również dlatego, że pojawiają się od strony kompletnie nudnych i miałkich (zdawałoby się) rozważań, przemów, tematów.

Pewnego dnia, nie wiadomo dlaczego akurat tego, i nie wiadomo jak to się dzieje – objawia się sens czegoś, co do tej pory zdawało się tylko bebłaniem. Sens oczywiście nie w całości, ale na tyle, by doznać olśnienia i szoku jednocześnie. Sprawy takie jak tu, Różewicza, nagle okazują się porywające, ekscytujące, bo nagle oczywiste i tak bardzo trafiające w sedno.

Pożegnanie z modelem

Tego, co widzicie poniżej, nie było tak naprawdę na ulicy. Kształt był mniej więcej ten sam, ale jego wymowa – zasadniczo inna. Ale w szarości i mroku tamtego wieczoru można sobie wyobrazić lepszy świat, a nawet przetransponować ten, który jest, do weselszej tonacji. Fotografia na to pozwala, o wiele szybciej niż np. malarstwo. Obraz z krakowskiej ulicy, taki, jaki ja chcę widzieć.

Wielka płaszczyzna ściany kamienicy nie poczuje się niezręcznie pod wpływem takiej interpretacji. Nie poczuje się w ogóle. Jeśli tylko nie wybiegnie do mnie właściciel albo zarządca, i nie przegoni, to naprawdę nie muszę się zastanawiać, czy ktoś cokolwiek czuje w związku z moim odczuwaniem ściany kamienicy. A właśnie ta rzecz jest nieosiągalna przy fotografowaniu ludzi.