jest dobrze

Zerkam na Krakowski Festiwal Filmowy 2021. Interesują mnie głównie krótkometrażowe filmy oraz dokumentalne. Krótka forma jest dziś potrzebna, jest w natarciu. Umiejętność zbudowania narracji i zaangażowania widza nawet w trakcie kilku minut. Wzrasta w ostatnim czasie zainteresowanie dokumentem jako alternatywą dla fabuły, której pomysły, innowacje, wydają się ograniczone. Codzienność-niecodzienność mogą byę ciekawe, są niezwykłe choćby dlatego, że żyjemy w coraz bardziej różnicującym się świecie.

Film, sztuka, powinna nieść ze sobą piękno, nawet, a może szczególnie, gdy opowiada o trudnych sprawach. Dlatego nawet wtedy niesie przekaz, że życie ma wartość, może być i jest piękne.

Przykład: polski film dokumentalny „Koncert balkonowy” (reż. Diana Kadłubowska, Krzysztof Kadłubowski) to tylko piętnaście minut opowieści o życiu na podwórku otoczonym ze wszystkich stron ścianami zniszczonego budownictwa. Tematem nie jest sam koncert, który jest jednym z wielu wydarzeń na tym podwórku. To portret ludzi, ich zwyczajów, który nie jest ponury, ale pozbawiony emfazy, silenia się na niezwykłość. Film jest jak niedokończony, co w pierwszym momencie trochę negatywnie zaskakuje. Ale filmy dokumentalne rządzą się nieco innymi prawami. Tutaj zyskujemy wrażenie, że to wycinek historii tego podwórka. Ta akcja potoczy się dalej, nawet jeśli jej nie zobaczymy, bo zgasło ostatnie ujęcie.

Co szczególnie warte uwagi, co mnie cieszy w filmach na KFF:

  • ogromna różnorodność formy – są tu filmy dokumentalne, animacje, fabularne, łączące różne gatunki – np. dokumentem może być animacja, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe.
  • łączenie bardzo różnych pomysłów, nietypowe zakończenia, nierzadko bez puenty, połączenia scen, nad którymi muszę się zastanowić, nieoczywiste, a generujące moje własne skojarzenia
  • ujęcia, które ja wyrzuciłbym do kosza, sprawdzają się głównie w filmach dokumentalnych, w których nie da się powtórzyć akcji – świadczy to o prawdziwości sytuacji, która się stała, i jeśli nie ma ostrości, to trudno, ale jest treść – najważniejsza,
  • ogrom najróżniejszych wizji, wrażliwości, budowania kadru, opowiadania historii, można mieć wrażenie, że w każdym miejscu, czasie, z najróżniejszymi postaciami można stworzyć ruchomy obraz, który wciąga, przed którym widz nie obroni się, jeśli tylko w niego wejdzie.

Spadam w nocne miasto

Antek siedzi w pokoju, oparty plecami o ścianę. Gdyby z jakichś powodów ściana poddała się, zachwiała i runęła, albo po prostu znikła, poleciałby do tyłu, w ciemność, z wysokości dwudziestu kilku metrów. Nie całkiem w ciemność, lecz w przestrzeń nad szeroką, wielopasmową ulicą, stapiającą się jednym końcem z wielkim kołem z asfaltu, rondem drogowym, rozświetlonym umieszczonymi na cienkich słupach latarniami, jak gwiazdkami.

Inni mieszkańcy bloku z pewnością nie wyobrażają sobie takich sytuacji. Blok stoi jak blok, jak tysiące innych. Mieszkanie na wysokim piętrze, to mieszkanie, nie huśtawka. Ściana, która się nie poddaje, to też nic dziwnego. Ale dla Antka to w pewnym sensie pierwszy raz. Może nie pierwszy, ale na tyle rzadki i niezwykły, szczególnie dziś i teraz. Kładzie się spać w mieszkaniu, w którym zaczyna się pewna nowa era. Już nigdy nie będzie takiej chwili; i jutro lub pojutrze, ani nigdy potem nic nie skłoni Antka do fantazji spadania w nocne miasto.

Czy czuje się wytrącony z równowagi? Tak. Ale w tym momencie uważa, że jest to cudowne. Że istota życia to wytrącanie z równowagi, której potem, siłą rzeczy, trzeba trochę poszukać, żeby znów zostać wytrąconym lub wręcz wytrącić się specjalnie. „Istota życia”, jakże łatwo przychodzą podobne stwierdzenia, wypływające ze zmęczenia.

Wychodząc z pracy

Przemek, wychodząc z pracy, zawsze oddawał klucz na portierni. Teraz też oddał, ale zaraz potem otworzył na chwilę swoją torbę, żeby sprawdzić, czy nie zgubił kluczy od samochodu. Sprawdzanie kluczy od samochodu było rytuałem Przemka. Myślał, że gdyby zgubił klucze, gdyby np. wpadły mu do studzienki ściekowej w momencie, gdy chował je do kieszeni, albo do torby właśnie, gdyby więc wpadły mu klucze, miałby niezły problem. Mogły mu przecież wpaść niepostrzeżenie, co początkowo byłoby zupełnie bezbolesnym wydarzeniem, aż do momentu takiego jak ten, kiedy wychodzi z pracy i zmierza do samochodu, a kluczy brak. Mogłoby się okazać, że kluczy brak, gdy jest już przy samochodzie, czyli daleko od swojego biura, i nie mógłby sprawdzić, czy kluczy nie zostawił na biurku, albo czy nie spadły pod biurko.

Dobrym więc momentem na sprawdzenie kluczy od samochodu wydawał się ten, w którym zostawia klucz od biura na portierni i zamierza wyjść na ulicę. Mógłby jeszcze zawrócić, z portierni do biura, gdyby okazało się, że nie ma kluczy od samochodu.

Klucze były na miejscu. Czyli wszystko dobrze, wszystko jak zawsze. Ale nie uspokoiło to Przemka. Znalazłszy klucze w torbie, przypięte do wewnętrznej zapadki, karabińczyka na klucze, Przemek nie zamknął torby i nie wyszedł. Wyczuł w torbie twardy metal, to był ASG AEP UZI MIKRO. Czekał na takie okazje, jak ta. Z pozoru nie wyróżniające się niczym, ot zwykły dzień, ale Przemek wiedział, że właśnie dziś, po południu; że czuje i wie, że chce to zrobić, właśnie teraz. Pomyślał, że pierwszym celem, zupełnie naturalnie, będzie portier. Portier był jednocześnie ochroniarzem, ale tego Przemek nie obawiał się wcale. Kolejnym celem może być ktoś, kto będzie wychodził, w końcu było po południu i więcej osób opuszczało budynek. Kolejni będą przechodnie na ulicy, tak to zwykle bywa w strzelaninach urządzanych przez desperatów. Na samym końcu desperat, nazywany potem przez media szaleńcem, strzela sam do siebie, więc Przemek powinien zostawić przynajmniej jedną kulę. Musi zdążyć, zanim zostanie złapany i obezwładniony.

Żal się zrobiło Przemkowi portiera. Choć był to człowiek niemłody i inwalida, to jednak był jak swój, Przemek gadał z nim nieraz. Z kolei nikt inny z biura teraz nie nadchodził, a Przemkowi nie chciało się czekać. W niektórych zamachach desperaci sami szukali ofiar, chodząc korytarzami i zaglądając do sal np. szkolnych. Dziś Przemkowi nie bardzo się chciało. A przechodnie…? Dlaczego miałby strzelać do przechodniów…? To może chociaż po ścianach sobie postrzela. Ale to nie byłby wystarczający powód do tego, żeby potem zastrzelić siebie…

Tak rozmyśla Przemek, waży argumenty, czując pod palcami twardy metal, stojąc przy portierni i zerkając na portiera-ochroniarza, który niczym się nie zajmuje. Czyli nic z tego. Czyli jednak nie dziś. Czyli wyszło jak zawsze, byle jak. Bez determinacji i zdecydowania. Uzi mikro pozostaje w torbie, może na inne okazje, a Przemek wychodzi na zewnątrz, czuje ciągnący ulicą chłodny wiatr i dziwi się, że dziś tak jakby chłodniej.

Janek kończy pracę o wpół do trzeciej

Janek kończy pracę na dziś. Robił to, co lubi, w większości, ale myślał jednocześnie, że mógłby robić coś ambitniejszego. Coś, co wymagałoby jego głębszej refleksji, uruchomienia delikatnych pokładów wrażliwości, wkroczenia na tereny, których jeszcze nie zna, ale których istnienie przeczuwa. Chciałby pracować nad czymś, co dosięgnie go bólem niezrozumienia, zmusi do pokory, ruszenia do przodu. Zmusi do opanowania paniki i rozpaczy, pojawiającej się w chwilach dezorientacji, samotności, bezradności. Ale te chwile, o ile zdobyłby się na pokorę, zawalczyłby o spokój, opanował roztrzęsienie i wychłodził wściekłe emocje, to te chwile przeniosłyby go do wieczności. Dotknąłby jej, odczuł może tylko przez chwilę, ale dla tej jednej i może małej chwili – warto. Opłaci się wdepnąć w chaos, zamęt, trwogę, nieporadność, przerażenie, by potem, nie do końca wiadomo kiedy, może już za godzinę, a może wieczorem, może następnego dnia, a może dopiero za tydzień, miesiąc, choćby nawet rok – odebrać, niechby na chwilę, niewątpliwe uczucie nieskończoności…

Teraz Janek pójdzie spać. Lecz zanim uśnie, albo żeby usnąć, włączy na swojej komórce film o tym, jak Hitler zaatakował Związek Radziecki. Nieprawdopodobne? Zaręczam, że tak będzie. Ale dlaczego, dlaczego? – zapytasz. Nie mam siły tego tłumaczyć, może nawet nie znam odpowiedzi. Może martwisz się, że Janek nie jest zdrowy na umyśle, że coś z nim jest nie tak, i nawet, jeśli tego teraz nie widać, to kiedyś Janek nie skończy dobrze. I tego nie wiem, nikt nie wie, sam Janek z pewnością.

Może najlepszą puentą będzie zdanie, że tak niewiele wiemy…

Wiatr po raz n-ty

Kochami wiatr. Nie, „kocham” to niedobrze powiedziane. Napisane. Niedobre określenie. Fascynuje mnie. Napędza. Może raczej zastanawia. Straszy mnie. Lubię przestrach. Lubię szum. Usypiam przy szumie. Przy tajemniczym szumie usypiam lekko przestraszony i bardzo zafascynowany.

Tak naprawdę cały dzień robię coś, nawet pracuję, czytam, oglądam, kieruję, planuję, piszę, idę, rozmawiam, odbieram telefony, wymyślam, kreuję nawet czasem, gram, ale tylko po to, żeby wieczorem, przed zaśnięciem, usłyszeć szum wiatru. Wtapiam się w niego, lecę wraz z nim i wydaje mi się nawet, że wiem skąd razem przylecieliśmy, i dokąd chcemy zmierzać.

Wiatr pozwala zapomnieć o tym, że jestem kiepski i żyję coraz bardziej marzeniami. Że nie jestem najlepszy dla ludzi, choć staram się robić takie wrażenie. Że nie umiem robić prezentów, a tylko czasem pomogę komuś w czymś, prawie bezinteresownie. Że użalam się nad sobą tak jak teraz.

Wiało, kiedy zaczynałem pisać, przynajmniej takie miałem wrażenie. Lecz teraz, za oknem, zdaje się, ucichło. I myśl się kończy. Trudno… Może uda się usnąć bez wiatru. Nasunąć na uszy kaptur lub czapkę, ciasno, wtedy szum się pojawia, blisko, bardzo blisko, może nawet w samej głowie. A z nim uczucie spokoju.

Opowieść klawiszami

Gdybym umiał usiąść do klawiatury tej alfanumerycznej, tak jak udaje mi się do tej z białymi i czarnymi klawiszami. Kilka ruchów palców i już powstaje historia, w dźwiękach. Nie trzeba wiele, naprawdę, liczy się następstwo paru zaledwie nut, a najbardziej sposób, w jaki zostaną, zostały, są, zagrane. Ale nie umiem, na klawiaturze komputera, poprzez słowa, zrobić tego, co na pianinie.

Cisza teraz taka, że szumi jedynie w uszach. I tyka zegar. Gdzie tyka? W kuchni, jeden. U dzieci w pokoju, drugi. Przedpokój, z wnęką, gdzie teraz stoi biurko i komputer, jest w połowie drogi.

Jaki jest sens pisać, poruszać sprawy ważne. Skoro od pewnego momentu życia wszyscy, którzy ów moment przeżyli, wiedzą mniej więcej to samo, wiedzą, albo przynajmniej czują, przeczuwają, co jest ważne. Dyskusje na ten temat stają się wtedy jałowe, niepotrzebne.

No tak, ale popadam w rozważania, ba, nie tyle rozważania, co zwroty kategoryczne i niby-oczywiste, na temat tego, co jest potrzebne, co nie jest, co się powinno, co nie powinno. To popadanie jest wręcz, nawet, żałosne. Jakie prawo może sobie ktoś rościć do kategoryczności, która nawet jeśli jest słuszna, zraża, bo jest kategoryczna?

Równie oddechy śpiącej rodziny to potwierdzają. Wśród tych oddechów jest gdzieś, tam, niesłyszalny, dla mnie niesłyszalny oczywiście, oddech kota, który towarzyszy nam od niespełna tygodnia. Małe, drobne, zachwianie, przetransformowanie rzeczywistości. Smartfony pozostały na półkach, kot dystansuje je bezapelacyjnie. Na jak długo? Kot czarodziej, nie w butach, taki zwykły-niezwykły, mały, kocica przecież, no wszystko jedno.

Małe, drobne zmiany, które powodują wielkie transformacje. To dość ostatnia definicja chaosu, podbijająca świat. Wprowadzenie kota do rodziny doprowadzi… do czego? Czekam na Efekt Motyla.

Opowieści na dobranoc

Włączy film o Drugiej Wojnie Światowej. Ta myśl trzymała Mariusza przy życiu, w dobrym nastroju. Choć była już szesnasta, to piętrzył się jeszcze przed nim stos zadań i wiedział, że z pracy nie wyjdzie przed dwudziestą pierwszą. Ale potem, w domu, w łóżku, tuż przed snem – nadejdzie chwila odprężenia.

Na youtube znalazł Mariusz całą serię filmów pt. World War II in color. Tylko prawdziwe ujęcia, nakręcone w tamtym czasie, na które teraz, komputerowo, nałożono kolor. Hitler w kolorze wygląda jednak inaczej, bardziej prawdziwie i wstrząsająco. Zwłaszcza kiedy przemawia stojąc ponad niezliczonym tłumem. A jest właśnie szczyt kryzysu, jedna trzecia Niemców straciła pracę, ludzie śpią na ulicach, szaleje inflacja. Czerwone sztandary ze swastykami, eleganckie mundury, ład, porządek, szyk, potęga, wszystko to, czego brakowało ludziom. Za chwilę pojawią się monstrualne krążowniki i pancerniki, i okręty podwodne które będą postrachem Atlantyku i prawie rzucą Anglię na kolana.

Albo ten film o próbie atomowej na atolu Bikini. Z planowanych trzech wybuchów nuklearnych zrealizowano dwa. Skażenie wody i otoczenia stało się katastrofą, z którą nie umiano sobie poradzić. Jakiś amerykański biznesmen wykorzystał słowo „bikini” do nazwy nowego stroju kąpielowego, bo wywoływał „piorunujące wrażenie”.

Mariusz przypomina sobie film o najeździe hitlerowców na Związek Radziecki. Stalin do końca nie wierzył, że to się stanie. Kilka lat wcześniej wysłał własną, doświadczoną kadrę oficerską, do gułagów. Jej miejsce zajęli młodziki, którzy nie wiedzieli, co to walka. Gdyby nie jesienne deszcze i błota, a potem sroga rosyjska zima, Niemcy zdobyliby Moskwę.

Jest godzina siedemnasta i Mariusz jedzie tramwajem na ostatnie zakupy. Potem musi zrobić zestawienie faktur, ułożyć je według zamówień i zapotrzebowań, sprawdzić artykuły i podpisy, przygotować papiery na jutro, do księgowości. Zamyśla się i widzi w wyobraźni, jak Amerykanie lądują w Normandii, podczas Operacji Overlord. Hitler spodziewał się inwazji pod Calais, ale Alianci nie dali mu tej satysfakcji. Zresztą zmylili go, bo nawet przez radio posyłali fałszywe meldunki, że niby tam będą uderzać.

Jeszcze tylko trzy godziny, myśli Mariusz. Znajomy Michał, który jest psychologiem, przestrzegał Mariusza przed oglądaniem takich opowieści przed snem. Ale trudno mu się powstrzymać. Zresztą oglądał już filmy o kosmosie, fizyce kwantowej i geograficzne. Fajne były, ale nie robiły takiego wrażenia. Może jeszcze te o Trójkącie Bermudzkim albo UFO, tylko że ich jest mało i często są po prostu dziecinne. Wrócił więc do tych z Hitlerem i Stalinem.

Agregat i promieniowanie reliktowe

Agregat milczy po drugiej stronie ulicy. Nic nie szumi, nie buczy za oknem, jest bardzo cicho. Pewnie też dlatego, że spadł śnieg. Śnieg wycisza, tak powiedział kiedyś tata. Albo raczej mama, bo z tatą nie rozmawiał tak często. Albo jednak tata, bo kiedy już coś powiedział, to brzmiało właśnie tak zdecydowanie, definitywnie. Chociaż mama, w sumie, też miewała ostateczne zdanie, tylko że ono, na pozór, brzmiało tak, jakby można było z nim dyskutować.

No nieważne, zdaje się, że oboje rodzice mieli rację, gdy wtedy on, mały chłopczyk, spytał wieczorem, dlaczego zrobiło się tak cicho. W tamtych czasach nie było agregatu… Chociaż… Może jednak był? Po drugiej stronie ulicy, na pustej przestrzeni, na kawałku pola, ziemi, wybudowano pawilon spożywczy „Społem”. Czy i wtedy coś tam, wieczorami, nie terkotało, nie burczało?

Od dziecka usypiał z towarzyszącym hałasem. Silniejszym w lecie, bo głośniejszym, przy otwartych oknach. Chociaż… tamte okna były na tyle krzywe, że i w zimie niewiele tłumiły dźwięków. Nie to co te teraz, plastikowe. Ten agregat teraz jest na tyle głośny, że i przez plastikowe okna przedostaje się jego łoskot. Ciekawe, przypomina odgłos samolotu, gdy się leci przy prędkości przelotowej. Albo samochodu na autostradzie, gdy szum powietrza wokół karoserii miesza się z pomrukiem silnika, na średnich obrotach, przy prędkości sto czterdzieści na godzinę.

Ale dziś jest cicho. Może z powodu lekkiego mrozu? Agregat chłodniczy nie musi chłodzić, skoro już jest chłodno na zewnątrz. Nie wiadomo…

Druga strona ulicy to jak sąsiednia galaktyka. Tak było zwłaszcza wtedy, gdy był mały i nie wolno mu było samemu przechodzić przez ulicę. Nawet zbliżać się do niej. A teraz, gdy jest starym koniem i może iść tam kiedy tylko chce, to tego nie robi. Specjalnie. Kładąc się do łóżka tuż po północy nawet nie odchyla zasłony w oknie, żeby tam spojrzeć. Przeciwnie, wyobraża sobie, że ten lekki jazgot naprawdę dobiega z innej galaktyki, rozpływa się w przestrzeni jak pozostałości Wielkiego Wybuchu, promieniowanie reliktowe. A on, usypiając, czuje się spokojnie, częścią Kosmosu, Wszechświata, w którym czas przestaje się liczyć. I nawet gdyby miał nie obudzić się rano (dlatego teraz pisze, żeby zostawić po sobie ślad, w razie czego), to nie miałby żalu (gdyby mógł wtedy czuć żal), bo gdy czas przestaje się liczyć, to „teraz” jest, było i będzie zawsze.

Wsłuchując się w chłodniczy agregat, może spokojnie zasnąć.

dworzec przez szybę autobusu