Rowerem we mgle

Dziś 75 kilometrów rowerem we mgle. Rano, za dnia, 45 kilometrów. Wieczorem, zupełnie po zmroku, 30 kilometrów. To było zmaganie głównie z zimnem. Najgorzej dla stóp, klatki piersiowej oraz dłoni. Stopy i dłonie to temat standardowy u rowerzystów, ale tułów nie powinien się przeziębiać. Ewidentnie trzeba poszukać innej odzieży.

Szwankować zaczęły lampki pozycyjne, muszę poszukać bardziej szczelnych wobec wilgoci.

Słowo klucz – aklimatyzacja. Nieprzystosowanie organizmu widać np. w wysokim tętnie na samym początku. Potem w uczuciu obezwładniającego zimna. Zamiast ciągnąć ten stan – trzeba się ogrzać, dać szansę organizmowi na złapanie wątku.

W ciemności i mgle przydałaby się lampa oświetlająca drogę zamocowana dość nisko nad ziemią. Czołówka nie pomaga – strumień światła wychodzący tuż nad poziomem oczu rozprasza się w mleku, zasłania to, co powinno być widać . Dlatego musiałem jechać wolno, a to jest doświadczenie, które rzadko mam okazję przeżywać. No nie umiem jeździć tak, aby nie czuć obciążenia. To nie jest dobre, jeśli chce się jeździć w dalekie trasy, a ja tak chcę. Mgła pomogła mi dziś zobaczyć, jak to jest, kiedy pedałuje się „od niechcenia”. Zostaje wtedy sporo sił – na przyszłość, na długą trasę.

Na niektórych odcinkach naprawdę niewiele widziałem – tam, gdzie brakowało jakichkolwiek linii na szosie. Rower szosowy, który zjechał z asfaltu na miękkie albo nierówne pobocze, niemal od razu jest zagrożony wywrotką nawet przy niezbyt dużej prędkości. Opona szosowa musi trzymać się szosy.

Wnioski:

  • lepsze ciuchy, również odporniejsze na wilgoć
  • lepsze lampki, nie sprawiające problemów
  • aklimatyzacja, rozważne przyzwyczajanie organizmu, bez przegięć

Wydostać się z Krakowa!

Wydostać się, jak najszybciej. Zwłaszcza w piątek wieczorem. Tak, z pewnością wielu ludzi próbuje uczynić Kraków miejscem najlepszym, najbardziej pożądanym do zamieszkania i przebywania. Ten rajski Kraków istnieje już w reklamach emitowanych w tramwajach i autobusach. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości, czy idee i plany nie wyprzedziły znacząco rzeczywistości.

Dość wielu ludzi zdecydowanie ucieka z tego miasta, zwłaszcza w piątek wieczorem. Samochodami, autobusami i busami, pociągami. Jeden z nich wyjeżdża rowerem. Najkrótszą drogą, jak to możliwe, byle do przemieść, i potem – w przestrzeń, pola, ciemność. W listopadową noc.

Ulica Dożynkowa przechodzi w Marszowiecką, wzdłuż obu ciągnie się rząd latarni. Na przecięciu z Galicyjską i Kasztanową kończą się uliczne lampy. Dalej na północ, pomiędzy polami przeciska się Królewska. Z asfaltem tak wąskim, że z trudem mijają się samochód i rowerzysta. Wąska Królewska jest dobrym skrótem między Witkowicami i Wolą Zachariaszowską. Zwłaszcza w piątek wieczorem, a tak naprawdę – w nocy, jak teraz.

Samochód goni rowerzystę. Lampka czołowa oświetla mały fragment drogi, lecz kiedy z tyłu, tuż za rowerem, pojawia się auto, jego światła wybiegają jasną i szeroką plamą daleko w przód. Jadą tak razem – kolarz korzysta z darowanego mu światła, ciśnie pedały, by w przód, jak najszybciej. Kierowca samochodu nie wyprzedza. Jadą tak razem trzy kilometry, aż za zagajnikiem na pagórku i dwoma zakrętami, pojawia się osiedle Przymiarki. I znów lampy uliczne. Rowerzysta zwalnia i ustępuje. Żegna kierowcę auta podnosząc otwartą dłoń.

Pozory, pozory :)

W sobotę wybrałem się na krótki trening, gdyż miałem tylko godzinę, półtorej godziny czasu. Pierwsze 15-20 minut to rozgrzewka. Jadę wtedy drogą około dwóch kilometrów prowadzącą pod lekką górkę – wprost idealną właśnie dla rozgrzewki. Jednym z elementów rozgrzewki jest minuta bardzo szybkiego pedałowania. W ciągu jednej sekundy trzeba wykonać pedałami dwa pełne obroty. To się nazywa: kadencja 120 (120 to liczba obrotów pedałami na minutę).

Podczas tej jazdy wyprzedził mnie młodszy o jakieś 25 lat chłopak, jechał na rowerze trekkingowym i miał dwie nieduże sakwy. „Niezła górka, co?” – powiedział do mnie. Zdałem sobie sprawę, że mogę dość śmiesznie wyglądać – siwiejący facet na szosowym rowerze, z wyposażeniem do jazdy na długie dystanse, zawzięcie pedałujący na prawie płaskim terenie.

Bardzo cenną rzeczą, której nauczyły mnie treningi kolarskie, to nieściganie się z przygodnie spotkanymi rowerzystami. To może wydawać się dziwne i śmieszne, ale jest problemem ambitnych rowerzystów, którzy nie posiadają doświadczenia. Co więcej – tę umiejętność nieścigania się można wykorzystać w dziedzinach codziennego życia. Wygrywa ten, kto opanuje spontaniczną chęć bycia lepszym od innych, a zamieni ją w konsekwentną, sukcesywną pracę w dłuższym okresie czasu.

Podczas jazdy rowerem bardzo ważne jest to, aby realizować założony program i utrzymywać własne tempo. Treningi bywają bardzo różne, z różnym obciążeniem, różną kadencją, różnymi długościami interwałów. Podczas treningów nie jeździ się tak po prostu „na maksa”. Kto nigdy nie trenował może się zdziwić widząc, że ten, który trenuje, wlecze się jak ślimak i pozornie „mu się nie chce”. Tego rodzaju sport jest jak gra w szachy, podczas której warto przewidywać jak największą ilość ruchów naprzód. Partnerem jest tu nasze ciało, układy takie jak mięśniowy, krwionośny, oddechowy. Można od nich wiele wymagać, ale trzeba dać im również odpocząć. Koniecznie trzeba wyczuwać granicę, poza którą robi się niebezpiecznie, gdzie zacznę tracić zamiast zyskiwać, a nawet czeka mnie katastrofa.

To ciekawe, ale stosunek do własnego ciała nazwałbym szacunkiem. Podobnie jak w kontaktach z innym człowiekiem – jeśli on poczuje, że ma moją sympatię, że jestem po jego stronie, z nim – będzie chciał zrobić dla mnie wiele, i zupełnie bezinteresownie.

Dlaczego tytuł tego wpisu to „Pozory”? Bo podczas jazdy rowerem może okazać się, że ten, kto jedzie wolniej, dalej zajedzie. Bo w codzienności ciągle spotykamy się z powszechnymi opiniami, które przy bliższym poznaniu okazują się w jakiejś części nieprawdziwe. Bo nasza szybka ocena sytuacji nie tak rzadko rozmija się z rzeczywistością. Kierujemy się pozorami, bo nie mamy czasu albo możliwości zgłębiać spraw. Przeważnie uchodzi to płazem, ale czasem jest przyczyną poważnych konsekwencji.

Ludzie radia…

…mnie zachwycają. Niepozorni, nie zwracający na siebie uwagi, są przede wszystkim – cisi. Nie nadużywają dźwięków, szanują je, dawkują z pełną świadomością. I z wrażliwością, która jest niepowszednia, niepowtarzalna, nawet zdumiewająca.

Świat dziennikarzy, lektorów radiowych wyraźnieje, gdy zaczynają mówić. Wtedy otwiera się objawienie, gdyż w ich głosie zawiera się szeroki świat kolorów, pejzaży, odcienie słonecznej i deszczowej pogody, pęd podróży i spokój zatrzymania.

Niewiarygodny świat, do momentu, w którym nie zabrzmi.

A kiedy chwila szczęścia…? :)

Rozstaje fot. Piotr Kubic

Wracałem z Pieskowej Skały (przyjechałem asfaltem widocznym z prawej strony), był to grzbiet bardzo długiego pagóra, szerokie widoki, pustka, i nagle – takie rozstaje. Dopiero odwracając się zobaczyłem ten widok, gdyby nie chciało mi się odwrócić, gdyby nie chciało się zatrzymać – nie byłoby tego zdjęcia.

Zatrzymanie podczas jazdy rowerem nie jest takie oczywiste. Traci się rytm, wręcz trans, w który wpada się podczas jazdy. To rytm całego organizmu, nie tylko pedałowania, ale związanego ściśle oddechu, ale też jakiegoś rytmu mózgu, fal, które sprawiają, że godzinami można pokonywać wiele dziesiątek kilometrów. Podczas zatrzymania w trakcie niskich temperatur traci się też równowagę termiczną, którą czasem trudno uzyskać. Podczas jazdy trzeba zbalansować takie zmienne: wysiłek wyzwalający wewnętrzną temperaturę, chłodzący pęd zimnego powietrza, ilość warstw ubrań oraz przekąski. Zatrzymanie się burzy tę równowagę.

Co jest fantastyczne i co wciąga w długodystansowym sporcie, to przemiana emocji. Sam początek to kilkadziesiąt minut na rozkręcenie się. Potem jest już super, ale prędzej czy później nadejdą gorsze momenty. Załamki, kryzysy, trzeba jakoś przetrzymać, przeczekać, może odpuścić tempo, może nie na siłę. Ale po nich, nie wiadomo dlaczego, nadchodzi przypływ sił i uczucie szczęścia.

Ach jak palą policzki

Zrobiłem to. Dzień jest taki krótki. Ale wybrałem się rowerem do pracy, 45 kilometrów, rano, po wschodzie słońca. Potem w nocy, trzy godziny po zachodzie wracałem.

To ważne dla rowerzysty – wschód i zachód słońca rozdzielają dwie epoki, dwa światy – ciemność i zimno, od jasności dnia. Zupełnie inaczej jedzie się gdy jest ciemno. Rowerzysta sam musie zadbać o oświetlenie, a kiedy chce jeździć po kilkadziesiąt kilometrów w zupełnej ciemności, musi ono być bardzo dobre. Technika jazdy w ciemności jest zupełnie inna, wymaga napiętej uwagi, na szali leży zdrowie i życie. Po trzecie – wokół wschodu i zachodu temperatura zasadniczo się zmienia. Temperatura ma wpływ na równowagę termiczną człowieka na rowerze, tym bardziej, kiedy spada poniżej 10 stopni, albo tak, jak dziś – jest jeszcze niższa. Po wschodzie lub po zachodzie słońca często zmienia się również wiatr – albo cichnie, albo wzmaga się, może też zmieniać kierunek. Kierunek jest ważny, bo ta sama trasa przejechana z wiatrem jest zupełnie inna, niż kiedy jedzie się nią pod wiatr.

Jest 21:30, kiedy wjeżdżam na podwórko. Po wejściu do domu zerkam na termometr – na zewnątrz minus jeden. Rzeczywiście, po drodze było coraz zimniej. Zabieram ze sobą zapas ubrań, ale jeszcze nie wykorzystałem wszystkich. Teraz, po wejściu do ciepłego domu, twarz okazuje się rozpalona. Rozpalona z przyjemnością. Ach, jak palą policzki.

Biała plama światła z lampki czołowej – jedyny znacznik, którego można się uchwycić, któremu trzeba uwierzyć. Wśród pól, pomiędzy trzcinami, na wiejskiej drodze, na stromym podjeździe (którego się ni widzi, czuje tylko, bo stawia opór), tylko jasnawa plama, kołysząca się wraz z ruchami głowy, drżąca na nierównościach.

Zimno. Sprawia, że drętwieją mięśnie, drętwieję cały, ale nie od razu zdaję sobie z tego sprawę. Chłód jest czymś normalnym, mimo opływającego postać chłodu ciało nagrzewa się mocno. Ale czasem ten chłód zaczyna przeważać, wyziębia, a nie od razu staje się to jasne. Najbardziej wychładzają się palce u stóp, mimo odpowiedniego ich ubrania. Trzeba ciągle sprawdzać (mentalnie, po prostu o nich pomyśleć), kontrolować sposób naciskania na pedały – by nie blokować dopływu krwi.

Szum powietrza na załamaniach kasku, na paskach opinających uszy i brodę. Ten szum czasem jest wściekły, tak, że zagłusza nadjeżdżające z tyłu samochody. Szumi najbardziej gdy jedzie się pod wiatr, ale czasem nie ma wiatru, a szumi bardzo. Może to zależy np. od wilgotności powietrza? Po powrocie i wejściu do domu, nagle, szumu nie ma. Ten nagły spokój jest oszałamiający.

Może to jest tak porywające, szczególnie dla faceta – zawężenie świadomości. Zimno, które zmusza do zamknięcia się w sobie, ciemność i tylko mała jasna plamka, w którą trzeba się z uwagę i nieprzerwanie wpatrywać, szum zmieniający natężenie, mijane ciemne kształty… Aby zawęzić świadomość niektórzy piją wódkę. A inni – wsiadają na rower nocą, gdy zimno, w listopadzie.

Na łąkach, za wsią, rosły wysokie trawy, za nimi trzciny, czyli – mokradła. Wąski asfalt przebiega blisko drogi kolejowej z Krakowa na Warszawę. Przejechał z hałasem rozświetlony pociąg, w jego wnętrzu – ludzie, którzy płaszcze i kurtki powiesili na wieszakach. Za kilka sekund pociągu już nie ma, pozostaje znów tylko szum i ciemność. Nagle, gdzieś z boku, dziwne dźwięki, jakby przepust wody, jakby ktoś łamał trzciny. Do poczucia zimna i spływającego po ciele potu dołącza jeszcze jedno – dreszcz adrenaliny. Ale nic się szczególnego nie dzieje, jadę dalej, dreszcz powoli mija, zimno i pot zostają, tylko tego ostatniego jest więcej.

Dlaczego jadę rowerem 45 kilometrów do pracy? Czy sama praca nie zabiera wystarczająco dużo energii? Dlaczego potem wracam walcząc z ciemnością i obezwładniającym zimnem? Czy sam rozumiem, czy umiałbym uzasadnić, dlaczego to robię?

Nie jestem pewien… Czy to wzywa tajemnica? Jak to jest, czy można, czy się uda, czy będzie dobrze, czy mnie nie załamie? Czy chodzi o przeczucie, niewyjaśnione przekonanie – że warto, a nawet trzeba. Że jakąś wartość musi mieć przecinanie, przenikanie zimnego powietrza – samym sobą, siłą własnych mięśni, silnym, szybkim oddechem, którego rytm stabilizuje się automatycznie według wewnętrznego, nieuświadomionego schematu. Że przejechać kilkadziesiąt kilometrów w obezwładniającej aurze można tylko wtedy, gdy wejdzie się w pewien trans, pozwoli dojść do głosu determinacji, która czeka na uwolnienie. Czy chodzi o medytację – zamyślenie, odlot, zawężenie świadomości.

Nie wiem, czy rozumiem, ale z pewnością czuję. Ciekawe, że próby uzasadnienia wyglądają banalnie.

Skromna liczba

99 to skromna liczba. Dlatego w sklepach wypisuje się ją na metkach, zamiast 100. Dlatego niektóre osoby nie lubią zakupów, nie dlatego, że nie podobają im się ceny o jedną złotówkę niższe, ale dlatego, że handel okazuje się niezłą ściemą. Albo polubisz ściemę i zaczniesz z nią grać w kotka i myszkę, albo będziesz cierpiał.

Miechów Ogrodzieniec rowerem
Mapa pochodzi z aplikacji oraz strony internetowej mapy.cz, która wyznacza trasy dla rowerów szosowych i posiada nawigację offline

99 – taka okazała się liczba kilometrów po wykreśleniu trasy na mapie. Taka śmieszna, ale ciekawa, nie przekraczająca jubileuszowej granicy. Tamtego dnia w drodze zepsuł mi się licznik w rowerze. Ledwo po dwóch kilometrach wyświetlacz zaczął pokazywać wyłącznie zero, nie pomogły stukania, obmacywanie przewodów i resetowanie pamięci.

To denerwujące nie wiedzieć, ile się przejechało kilometrów, kiedy nie wiadomo też, ile pozostało do końca. Są jeszcze inne wrażenia – okazało się, że jadąc z licznikiem jakbym ścigał się z cyferkami prędkości. Kiedy rozpoczyna się podjazd, rowerzysta patrzy z lekkim zmartwieniem, jak maleje szybkość. Zastanawia się, jak temu zapobiec, próbuje mocniej naciskać na pedały, a w krótkim czasie odczuwa skutki – oddech i puls przyspieszają, pojawia się ból mięśni . To oczywiste podczas jazdy rowerem – ktoś powie – ale w przypadku długich dystansów zjawiska te trzeba precyzyjnie kontrolować. Jednym zdaniem – jeśli jadąc twoje ciało nie czuje, że jedziesz, to bardzo daleko zajedziesz. Jazda to ma być takie „niby nic”, „tak przy okazji”, coś nieprzeszkadzającego i niezauważalnego.

Dlatego wskaźnik prędkości przeszkadza wsłuchiwać się we własne ciało. W jego korespondencję z drogą – jej wzniesieniami, nierównościami. Zmienia widzenie krajobrazu i zakłóca szum powietrza, czasem delikatny i czasem wściekły. I przy zjazdach – nie wiadomo, jak szybko jadę – czy 50, czy może 60 kilometrów na godzinę? Ale czy to musi być ważne?

99 kilometrów to mój mały sukces, na który składa się wiele jeszcze mniejszych sukcesów. Początkowe uczucie fatalnej niemocy, chłodu, odrętwienia. Pierwsza góra, którą trzeba pokonać pokornie, leniwie, cierpliwie, prawie ze wstydem. To trwa jakieś 20-40 minut, czasem godzinę, aż ciało się obudzi. Potem można już ściągnąć wierzchnią warstwę ubrania, która okazuje się niepotrzebna. Spod niej, jak z kokona, wydobywa się motyl, który przetrwa w trasie następne godziny, może kilkanaście.

Deszcz, który trzeba przeczekać. Kolejny kryzys sił. Zwykły chleb z pasztetem, który smakuje jak tort z najlepszych urodzin. Wiejski sklepik na uzupełnienie wody. Głupi kierowca samochodu, który prawie się otarł, choć mógł ominąć z daleka. Ogromna dziura w lesie, na zjeździe, przed którą trzeba było wyhamować do zera, długa prosta w pustce między polami, pod wiatr, ciągnęła się bez końca. Kombajn wyjeżdża zza stodoły, z polnej drogi, jakby nigdy nic, jakby kierujący nim rolnik od zawsze wiedział, że to rowery mają przed nim uciekać. I ucieka zaskoczony, szosowy rowerzysta, podskakując na spękanej, podziurawionej drodze, patrząc, jak wielki kolec potwora mija go o pół metra.

Oddzielna historia małych sukcesów podczas jazdy rowerem to zmaganie z cukrzycą. To jest inny świat, niepojęty dla niewtajemniczonych. To szkoła przetrwania, bo cukrzyk na insulinie się pomyli, trochę bardziej niż zwykle się myli, pozostaje tylko telefon na pogotowie. Ale to nie on będzie dzwonił, tylko ktoś, kto go znajdzie leżącego na drodze. Ach, niekoniecznie leżącego, może być również chodzący, biegający i dziwnie odpowiadający na pytania, a nawet rzucający się na przechodniów 🙂

Zamek Ogrodzieniec to dobry cel wyprawy, jego widok uzasadnia i wynagradza przejechane kilometry. Sam zamek jest ok, ale podzamcze, to które jest dzisiaj, oblepione sklepikami z pamiątkami i mnóstwem „atrakcji”, to profanacja. Kolarz, który ma za sobą ascetyczną trasę wśród „lasów i pól”, ze wstrętem przejeżdża główną aleją lawirując między tandetą. I cieszy się, że nie musi iść pieszo, że rowerem to tylko dziesięć, piętnaście sekund tej odrazy, i potem już tylko zamek.

Za późno wyjechałem. Zmrok zastał mnie przy powrocie. Walczyłem o każdy ułamek zaszłego już słońca. Ciemniejąca coraz bardziej droga wysusza spojówki od samego patrzenia. Coraz zimniej, już wrzesień. Wydobywałem zabrane zapasy ubrań, jak dobrze, że zabrałem je ze sobą. Podczas jazdy nie może być zimno. Można się pocić, to normalne, ale zimne mięśnie pracują wyraźnie gorzej.

Nie wiem, czy ten opis komuś się przyda. W ogóle wiele ludzkich osiągnięć wydaje się niepotrzebnych, choć może desperacko czasem szukamy ich uzasadnienia. Może inne wyzwanie byłoby pożyteczne komuś jeszcze. Może poszukiwanie uzasadnienia jest czasem niedobre, bo trywializuje poczucie sensu, które nie wymaga uzasadnienia, wytłumaczenia. Są chwile, kiedy czujemy, że to, co robimy, ma sens, choć trudno powiedzieć dlaczego. A właśnie poczucie sensu jest najważniejsze, a nie jego wytłumaczenie. Bez poczucia sensu człowiek przestaje istnieć – mentalnie – choć fizycznie jeszcze żyje. Jak długo? Dziś dowiedziałem się, że codziennie, średnio, piętnaście osób odbiera sobie życie.

Wschodni wiatr

Auto lekko chwieje się na drodze przy prędkości sto czterdzieści, w szpalerze ciemnych kształtów prowadzących od drogi w górę, im wyżej, tym ciemniej, wtapiają się w czerń, rozrzedzają w światłach z przodu, zagęszczają uciekłszy w tył, na drodze wspinającej się lekko, i bardziej, i znów mniej, falami, światła wspiąwszy się na kolejny pagórek odsłaniają więcej przestrzeni, potem znów krócej, przed kolejnym garbem.

Ciemno, ciemniej, to dopiero pierwsze dni ciepłej wiosny, dnia ciągle przybywa, ale jeszcze zbyt mało, choć tak ciepło, tylko skąd ten wiatr, który przesuwa auto na drodze (w lewo, w prawo), to musi być wiatr, czy rzeczywiście wschodni…?

Brama na podwórko opiera się prawą stroną o ścianę domu zwróconego na wschód. Przez nią otwartą wpada wiatr, rzeczywiście ciepły, naprawdę.

———

Nie ukrywam, że zamykając bramę, tuż przed północą, zwrócony w stronę wschodu, skąd spodziewam się, ranem, dojrzeć czerwonożółty blask, a teraz łapię twarzą powiewy biegnące właśnie stamtąd, właśnie teraz wschodni wiatr uważam za sens, podsumowanie, esencję całego dnia. Wszystko, co udało się dziś wykonać, niknie wobec zapachu ciągle schnącej, wiosennej ziemi, dotyku, muśnięć, ciepłych uścisków, objęć wiatru, wszystko, co zdarzyło się od rana było wstępem preludium, uwerturą do tej ostatniej chwili, którą można docenić teraz, w stanie wyczerpania. Dlatego wobec niepowodzeń, tragedii, dramatów, śmierci, cierpienia, ostatecznie wiatr zamyka moje istnienie, przy nim wszystko mogę wybaczyć, wszystkiemu uwierzyć, na wszystko zaczekać, zamyślić się, otrzeźwieć, zasnąć, przebudzić.

I ciemność. Nic tak nie wzmacnia poczucia wiatru, jak czerń, w której on staje się drogowskazem, towarzyszem…

Ostatni poranek w Cluj

Wstaje dzień w Transylwanii, w Cluj-Napoca. Dziesięciopiętrowy blok stojący w szeregu innych dziesięciopiętrowych, ma „za swoimi plecami” kolejne rzędy bloków, szerszych, niższych, dłuższych i krótszych, rozłożonych nieregularnie na przestrzeni nieco ponad sześć hektarów. Mieszka tu sto dwadzieścia tysięcy mieszkańców.

Naprzeciwko bloku wznosi się wzgórze Zorilor. Piętnaście lat temu widać było na nim głównie rozłożone nierówno nagrobki, malutkie z tej odległości. Z prawej strony cmentarza rozciągały się puste pola, z lewej krajobraz prowadził w stronę doliny i miasta. Stok wzgórza przecięty był wstęgą drogi, wznoszącą się stromo, z jednym, bardzo ostrym zakrętem. Teraz wokół cmentarza wybudowano domy, przy zakręcie – supermarket, mimo dużej stromizny i problemów z doprowadzeniem drogi dojazdowej.

Patrzę przez okno na piątym piętrze i porównuję to, co widzę, z widokiem pozostałym w pamięci. Jeszcze kilka spokojnych chwil, a potem pakowanie. Ostatni poranek w tym mieście, w tej podróży.

 

Oto zdjęcia mieszkańców tego miasta zrobione na ulicach

ulica



A tutaj zdjęcia z parku sportowego

rumuński park sportu