Dostał „fioła na punkcie roweru”, ale tak naprawdę wrócił do fascynacji z dzieciństwa. Babcia z płaczem narzekała, że kiedy gotuje obiad, to trudno jej wytrzymać, bo za oknem, na rowerze, wzburzając kurz na podwórku, w kółko, maniakalnie, jeździ wnuczek. Tak naprawdę dwóch wnuczków, bo kuzynostwo mieszkało razem. Stan maniakalny, ten sam, który dziś obserwować można na skateparkach.
Od dwóch lat jeździ znowu. Ma rower sprzed 20 lat, zwykłego górala, tak wtedy nazywanego, zanim ludzie dowiedzieli się, że samych górali jest wiele rodzajów. Kiedy popękały opony, wymienił je na szosowe. Na tych oponach, któregoś wieczora, przeleciał przez betonową barierę, na asfalt. Pierwszą częścią ciała, która dotknęła asfaltu, była głowa. Dziwne, że potem, przez kilkanaście tygodni, bolało raczej żebro, nie głowa. Od tamtego czasu jeździ w kasku.
O rowerze myśli kilka razy dziennie. Cierpi, jeśli nie może pojechać, odlicza dni i godziny. Zaczął myśleć o rowerze szosowym, ale tak tylko w marzeniach, bo pieniądze są potrzebne na ważniejsze rzeczy. W internecie znalazł porady, co warto byłoby kupić, a co jest zbędnym gadżetem. Po kilku miesiącach rodzina wsparła jego marzenia i wsiadł na prawdziwy rower szosowy.
Następnego dnia wykręcił sto kilometrów. Za dwa tygodnie zrobił sobie wycieczkę na sto sześćdziesiąt. Potem kolega wziął go na rajd wokół powiatu. Rajd rowerowy dla cukrzyka na insulinie to dodatkowe wyzwanie. Kiedy poziom glikemii spada, nie ma zmiłuj, trzeba zostawić grupę i żreć – kanapki, batony, pić sok. Trzeba to wszystko mieć ze sobą, inaczej zostaje tylko telefon na pogotowie. No to żarł kanapki, goniąc peleton, glikemię zmierzył tamtego dnia chyba ze dwadzieścia razy. W ogóle cukier spada ogromnie podczas jazdy rowerem. Jeśli cukrzyk zwykłego dnia bierze 30 jednostek insuliny, to na rajdzie weźmie może 5, albo jeszcze mniej. A kiedy złapie w końcu balans między wysiłkiem, jedzeniem i insuliną, może jechać i jechać, na koniec świata.
Tajemnica dalekich dystansów na rowerze polega na tym, że trzeba jechać powoli. W trakcie rajdu grupa jechała naprawdę powoli i po 140 kilometrach nasz bohater nie czuł się źle. Była godzina 16:30, postanowił sprawdzić, ile sił mu jeszcze zostało. Miał przeczucie… Wybrał trasę bez podjazdów, Charsznica, Falniów, Biskupice, Kamieńczyce… Była akurat niedziela, zabrakło mu wody, wiejskie sklepiki już zamknięte. W Czaplach Wielkich znajomi prowadzą motylarnię, poratowali wodą, bo woda jest najważniejsza, może nawet ważniejsza od jedzenia. Potem Słomniki. Ze Słomnik na Glinicę. Robiło się ciemno, wybierał znane sobie drogi, żeby po ciemku znów nie przelecieć przez jakąś głupią barierę albo nie wpaść w wiejską dziurę. Jest pewna technika pedałowania, która pozwala wycisnąć z nóg resztkę sił. Na ulicach miasteczka, tuż przed godz. 22:00, licznik przekroczył dwieście.