Znajda bezczelna

Do naszego domu trafiła mała kotka, znaleziona na drzewie. Zwróciła uwagę, bo miauczała przeraźliwie. Że to kotka – dowiedzieliśmy się od pani weterynarz. I że ma cztery miesiące. Biała, łatka czarna przy prawym uchu, łatka ruda – przy lewym.

Nasze trzy koty… co na to…? Najstarsza, matka, syczała ostro, gdy młoda podchodziła i przyglądała się ciekawie, patrząc tamtej „w twarz”. Starsza w końcu odwróciła się do młodej tyłem. „Spadaj”, „mam cię gdzieś”, „nie rozmawiam z tobą”, „nie widzę cię”, „nie interesujesz mnie”.

Młodszy rudzielec, syn owej matki, jest zbyt powolny i zamyślony, by zajmować się młodzieżą. Myśliciel, bujający w obłokach, ukrywa się w zakamarkach mieszkania. Jego siostra, najbardziej podobna do matki, ma najwięcej wigoru z tych trzech. Lecz ciągle za mało w porównaniu do znalezionej młodej-małej.

Mała, po dwóch dniach nieśmiałości, zaczęła szaleć w mieszkaniu. W ciągu minuty widzieliśmy ją w kuchni, potem w pokoju, na parapetach, półkach z książkami. Wchodziła nam na klawiatury komputerów, wskakiwała na kolana. Lubiła szarpać nam dłonie – ostrymi ząbkami i pazurkami. Odskakiwała nagle, obserwowała nas zza fałdów kołdry lub koca, i znów rzucała się nam na ręce. Przypomniałem sobie, że tak było kilka lat temu, nasze koty, wtedy młode, zachowywały się podobnie. Tak, miałem na dłoniach drobne ślady pod pazurkach i ząbkach, z półek spadały drobne bibeloty, trącane łapkami, a z kuchni wyrzucaliśmy te żywe futrzaki, gdy wchodziły na teren zakazany – stół i blat kuchenny.

Młodzieży się chce, starszym się nie chce. „Po co kombinować?” „Daj spokój”. „Niepoważna”. „Bezczelna”. „Bez szacunku dla starszych”.

Po tygodniu, w sobotę rano, zadzwonił telefon: „to nasz kot!” A już zaczęliśmy się do niej przyzwyczajać, bo przecież właściciele nie znajdują się często. Jednak za tą małą ktoś tęsknił.

Ostatni sen

Siostra mojej mamy (której nie ma od dziewięciu miesięcy) śpi od kilku dni. Są dwie możliwości. Jedna – już się nie obudzi. Druga – obudzi się na chwilę, zobaczymy się, może nawet porozmawiamy, potem zaśnie na dobre.

Rzeczywistość wybiera trzecie rozwiązanie. Ciotka obudziła się, otworzyła oczy, ale nie jesteśmy pewni, czy wiedziała, co robi, czy słyszała, co zanotowała jej świadomość.

„Żywi wiedzą, że umrzeć mają, ale umarli o niczym nie wiedzą” (Ekklezjasta 9, 5). To zdanie brzmi ujmującą melodią i kojącym sensem. Skoro nie ma po co wierzgać, w końcu pozostaje spokój, a owo zdanie jest najcelniejszym stwierdzeniem faktu. Jak dobrze, że nikt umarły nie smaży się w piekle ani nie płynie tajemniczą rzeką na drugi brzeg. Może się smażyć albo płynąć, lub lecieć bądź czołgać, ale o niczym nie wie.

Za to my coś wiemy. Dobrze wiemy, co.

Tuż przed północą

Tuż przed północą zerwał się zachodni wiatr. Pędził rozległymi polami na długich pagórkach, wdarł się w wąską dolinę u zbiegu dwóch wzniesień, która wyglądała jak wyżłobiona wielkim ostrzem dociśniętym od strony nieba. Zabrał stamtąd lepki zapach wilgoci, poniósł w górę, w szpaler nagich jesionów, wyznaczających drogę w stronę osiedla.

Dotarłszy do pierwszej linii zabudowań zwolnił, kluczył między ogródkami i domkami jednorodzinnymi. Pierwszy poczuł go Oklo, którego dom wysuwał się od zachodniej strony. Oklo stał na małym balkonie, wysuniętym poza opadającą linię dachu. Potem wiatr rozwiał włosy Lakeh, stojącej nieco na północ, dalej dotarł do Fritza, Halmy, Nanatta i innych. Wszyscy zwróceni w zachodnią stronę, w ciemne niebo i ledwo widoczne pasma pól. Pierwsza fala wiatru przesuwała się przez samotne osiedle, które nie było częścią miasta, nie leżało na peryferiach, przez którego środek biegła droga bez początku i bez końca.

Ostatni poczuł wiatr na twarzy Morton, tkwił na swoim balkonie po wschodniej tronie osiedla. Kiedyś on osiedlił się tu jako pierwszy. Każdy następny przybysz stawiał dom na zachód od Mortona i kolejnych. Najkrócej mieszkający był najdalej wysunięty na zachód i to on pierwszy odczuwał wiatr, każdej nocy, tuż przed północą.

Morton odetchnął spokojnie, przesunął ręką po czole, pomarszczona skóra dłoni zetknęła się z siwymi, rzadkimi włosami. Mijała północ. Chłonął jeszcze przez chwilę wiatr twarzą, potem raz zakręcił drewnianą kołatką, którą trzymał, jak zawsze, w lewej dłoni. Ostry dźwięk podniósł się i poleciał na wskroś wiatru, dotarł do Oklo, usłyszeli go wszyscy. Wtedy odwrócili się, skierowali na wschód, czując teraz powiew na plecach i z tyłu głowy. Wiatr biegł dalej, by za kilka godzin przywołać wstające zza horyzontu słońce.

Zegar w kuchni

Zegar w kuchni przemierza teraz wszystkie godziny poprzedniego dnia. Przemierza sam, na spokojnie, jeszcze raz. Gdy nikt go nie widzi, puszcza wskazówki wstecz. Czuje się bezpieczny w ciemności. Słuchem nie można zdemaskować jego zwyczaju. Jeśli ktoś się budzi i chwiejnym krokiem zdąża do toalety, słyszy zwykłe tykanie. Nikomu nie przychodzi do głowy badać, w którą stronę kręcą się wskazówki. Zdarzyło się kiedyś, że tuż po północy spragnione dziecko zapaliło lampkę nad zlewem i nalewało sobie wody. Spojrzało na zegar i nie zauważyło niczego niezwykłego.

To przecież naturalne, że wyrwany ze snu człowiek sprawdza, która jest godzina. Jednak nikt nie zajmuje swojej głowy obserwacją wskazówek. Ot po prostu, rzut oka, potem kiwnięcie głową i to wszystko. Nikt nie zauważa może też dlatego, że w nocy mózgi śpiących cofają się w czasie i powtarzają, każdy na swój sposób, wydarzenia dnia.

W którą stronę płynie czas w nocy? Pociągi jeżdżą według rozkładu jazdy, elektrownie elektryczne i serwery portali pracują według skwantyzowanych programów. Nienasyceni fejsbukowicze liczą chwile ilościami lajków, a śpiącym, w kilka sekund, mija historia połowy życia. Dlatego zegar nie sądzi, że robi coś złego. Po prostu przydaje śpiącej rodzinie kilka godzin życia. A przy okazji czyści i reguluje koła zębate, które przy jednostronnym ruchu ścierają się nierównomiernie.

Słońce wzeszło krwawo. Powtórka z lekcji przyrody

Słońce wzeszło. Krwawo, rdzawo. Tak samo jak w czerwcu i lipcu. Prawie tak samo.

Nas nie oszuka. Uczyliśmy się geografii, fizyki, trochę astronomii. Wzeszło nad domem Kwiatkowskiego. A w czerwcu wschodziło u Murawskiego. Różnica jest spora. Teraz słońce wschodzi zupełnie gdzie indziej. Już mniejsza o to, gdzie zachodzi. Na samym wejściu się spóźnia, tak przynajmniej dwie godziny. Wcześniej też ucieka.

Słońce chce być z nami coraz krócej. „Mam gdzie indziej więcej roboty”, tak się tłumaczy. Wszyscy tak się tłumaczą, kto dziś nie ma więcej roboty? Wiemy, że słońca nie da się powstrzymać, uczyliśmy się trochę astronomii. A z lekcji przyrody wiemy, co to oznacza. Żółte i czerwone liście na przykład. Na samym początku to nawet przyjemne, ale potem spadają i zostawiają nagie gałązki, gałęzie, konary, całe korony. Chodzimy wśród szeleszczących liści, ale też krótko, do pierwszego deszczu. Który musi nadejść i szybko nadchodzi. Potem liście zmieniają się w bryję, jeśli się ich zawczasu nie posprząta. Wszystko zmienia się w bryję, nawet bielutki śnieg. Niektórzy mówią, że zima to jedna wielka bryja, ja wolę powstrzymać się od oceny. Wolę o tym nie myśleć.

W samym centrum bryi, w największym kryzysie, słońce opamięta się wreszcie, mam nadzieję. Do tej pory tak było, lekcje przyrody podtrzymują nas na duchu. Trzeba dobić do dna, by zobaczyć, że za dużo się pracuje. Wtedy zaczyna się wracać. Mówię mu o tym teraz, ale nie chce słuchać. W końcu samo zobaczy.

Pejzaż, fot. Piotr Kubic

Chomik przekroczył granicę

Zaobserwowaliśmy granicę życia. Dokładniej: granicę śmierci. Jeszcze inaczej: koniec życia. W zasadzie to nie koniec życia w ogóle, tylko jednego życia, co wynikło zapewne z ekspansji innego życia. Bywa, że jedno życie działa przeciwko innemu życiu. Dlaczego tak jest, to rzadko nawet przychodzi takie pytanie do głowy. A co dopiero jakieś próby odpowiedzi.

Wygląda na to, że namnożone bakterie (albo wirusy) w płucach naszego chomika doprowadziły do zatrzymania jego funkcji życiowych. Proste. Trochę bardziej skomplikowany byłby nieco tylko dokładniejszy opis tego, jak się to stało. Nawet mnie to ciekawi. Przecież taki chomik to skomplikowana struktura, i nie statyczna, lecz dynamiczna. Zachodzą w niej (oczywiście w żywym chomiku) setki, tysiące, chyba trudno policzalna liczba procesów. Coś z czymś się łączy, coś wędruje po organizmie, coś się kurczy coś rozwiera, a to wszystko razem nazywa się określeniem: chomik żyje. Z zewnątrz widać to tak, że się rusza, oddycha, biega, wysuwa pyszczek w nadziei na jedzenie i tak dalej.

Chomik to w ogóle niezłe urządzenie. Futerko, łapki, malutkie uszy. Co tam będę wyliczał. Żył własnym życiem. Spał w dzień, w nocy biegał, jak spaliśmy. Zbudzony nagle w południe odgryzał się wściekle, prawie przegryzał nam palce. Gdyby tak rozpatrzeć celowość takiego systemu jak chomik, to nie jest ona zbyt jasna. Żyje a potem umiera. I co z tego. Ciekawe, że nawet najdokładniejszy opis jego funkcji życiowych, które doprowadziły do powstania futerka, łapek, uszu i lekko wścibskiego pyszczka, a potem zostały przyhamowane i w końcu zatrzymane z powodu skomplikowanych zależności i interakcji z innymi organizmami żywymi (nota bene bez porównania mniejszymi od niego samego), nie zbliżyłyby nas (przeczuwam) do poznania celowości jego istnienia.

Uściślijmy, chomik ciągle istnieje. W tym momencie jest w korytarzu.

Tak więc zgłębianie samego mechanizmu, sposobu funkcjonowania chomika, wraz z jego biologiczną genezą i epilogiem, wydaje się zajęciem hobbystycznym, bo nie zbliżającym do kwestii zasadniczej. O wiele bliżej tej kwestii zdaje się prosta obserwacja: chomik jeszcze pół godziny temu się ruszał (bo oddychał), a teraz nie rusza się w ogóle. Możemy jeszcze poczekać, może zacznie się ruszać.

Ale chomik i tak porusza się w naszej wyobraźni. Widzimy, jak biega po podłodze, wychyla mordkę będąc trzymanym w dłoni, trzeba podłożyć drugą dłoń, żeby nie wypadł. Widzimy jak zajada z miseczki. Rusza się teraz czy się nie rusza, czy to ważne, skoro wszyscy wiemy, pamiętamy i ciągle widzimy, że się rusza.

Moje miejsce

„To jest dom, to miejsce, w którym mógłbym mieszkać”. Zatrzymałem samochód, żeby sfotografować wierzby stojące w dwóch rzędach, w dolinie, podświetlone z tyłu niskim słońcem. Wracając do auta popatrzyłem na dom z białej cegły. Stał cichy, samotny – bez obejścia, bez stajni, stodoły, bez nawet śladu ogrodzenia. Za nim, w stronę lasu, wznosił się ostro pagórek, tak nagle, że wyglądając z okien na parterze można było dostrzec zapewne tylko trawiasty stok, w odległości już kilku metrów. Wokół ani śladu zwykłej, gospodarskiej aktywności – żadnych narzędzi, wiader, pojemników. Trawa nie wydeptana. Otoczenie domu zamykało się w rzędzie dużych drzew z lewej strony, za którymi stało gospodarstwo sąsiada. Zaś z drugiej strony przechodziła polna droga prowadząca pod las, wzdłuż niej znów rząd wysokich drzew.

Przy ścianach domu znalazły swoje miejsce młode drzewka. Tak blisko ścian, że gdyby ktoś w domu mieszkał, na pewno nie pozwoliłby, żeby odrosły od ziemi. Jedno z drzew zagradza podwójne, szerokie drzwi garażu, zarośnięte trawą. Na drzwiach wisi kłódka. Szyby w oknach są całe, choć z ram złuszczyła się niemal zupełnie farba. Były białe, kiedyś. W oknach – resztki zasłon, pomiędzy którymi prześwitują jakieś belki i podpory stojące krzywo. Rynny są całe, choć lekko pogięte, dach również bez widocznych ubytków.

Z balkonu od strony drogi zaczął odpadać miejscami beton, balustrada przyrdzewiała. Można by ją odnowić, podobnie jak okna. Ale bez zbytniej ingerencji, by nie sprawić wrażenia, że oto człowiek wziął tu sprawy w swoje ręce, rozsiadł się rubasznie i podporządkował sobie wszystko, co w granicach obejścia może podporządkować. Zrobił to, bo nie podobała mu się trawa taka, jak sama rośnie, krzewy jakie zwykle są i drzewa, bo urosły tam, gdzie chciały, a nie gdzie zaplanował człowiek. 

W ogóle nie ma tu granic między tym, co moje, gospodarskie, a tym, co zewnętrzne i co mnie nie dotyczy, więc nie obchodzi. Brak tu płotu z lichego, ale kształtnie wyciętego w fabryce drewna, malowanego nowoczesną farbą, przypominającą plastik. Brak zielono-pastelowej siatki ogrodzenia, brak jaskrawych odcieni drzwi, okien, dachu, ścian, brak podjazdu do garażu i kostki brukowej przed drzwiami. W tym ukrytym, cichym domu, chciałbym mieszkać. No tak, ale on jest taki, bo w nim właśnie nikt nie mieszka…

Robię zdjęcie od strony lasu i wracam do auta. Wtedy słyszę odgłos, szczęk. Na pierwszym piętrze ktoś otwiera okno balkonowe. Czekam i patrzę, aż wychodzi mężczyzna, chudy i stary, człowiek w czapce z daszkiem o wyblakłej czerwieni. Mówię „dzień dobry” i czekam, co odpowie. Możliwość w zasadzie jest jedna – zapyta mnie, co tu robię. Lecz ciekawi mnie ton jego głosu, bo widzi w moim ręku duży aparat fotograficzny, a to powoduje różne emocje.

Zaczynamy rozmawiać. Pokazuje mi, że myliłem się myśląc, że nikt tu nie mieszka, bo przecież z lewej strony jest wyraźnie wydeptana ścieżka prowadząca do drzwi. Nie sprawdzam, przyznaję mu rację. Widzę, że ponad jego głową wystaje ze ściany wspornik z dwoma izolatorami, do których zwykle dochodzą kable z energią elektryczną. Mówi, że radzi sobie bez prądu. Zimą pali w piecu i wskazuje ręką w głąb mieszkania. Na moje słowa, że mógłbym tu mieszkać odpowiada, że jest do kupienia działka tuż obok. Nie, ta działka nie jest jego.

Mieszka tu od urodzenia. Ten dom został zbudowany w 1980 roku, poprzedni nie istnieje. Nie miał żony ani dzieci. A reszta rodziny rozeszła się daleko stąd.

Cichy dom

Wszystko jest przeszłością, raczej – wyobraźnią

Wszystko jest przeszłością, bo przecież uchwycenie momentu „teraźniejszości” jest praktycznie niewykonalne… Powiedziałbym, że przyszłość, jakiej się spodziewamy, też jest już przeszłością. A ta przyszłość, która się stanie, i tak będzie inna od spodziewanej. A jaka będzie naprawdę – tego nawet nie zdążymy zauważyć, bo stanie się przeszłością w ułamku sekundy, i to na tyle ograniczoną, na ile zarejestrują ją nasze zmysły, ale i na ile zostanie zapisana w pamięci.

Dlatego z pomocą przychodzą nasze zdolności wyobraźni i projekcji. One wypełniają dziurawą jak sito percepcję oraz pamięć – wypełniają tym, co chcemy widzieć, przeżywać, doświadczać. Dlatego świat jest dla nas taki, jakim chcemy go mieć, bo jaki jest naprawdę – tego nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć…

Basia

Żeglując po zasobach YouTube.com trafiłem na Basię. Miałem kasetę Basi, gdy jeszcze nie marzyłem by nosić ze sobą odtwarzacz CD, tylko walkman kasetowy. Kiedy to jej słuchałem? W czarnych chwilach, gdy byłem studentem. Albo gdy jechałem pociągiem na kurs żeglarski nad Zalew Chechło. Czyli musiało być to jakieś dwadzieścia lat temu. Czyli nie pięć lat wstecz, nawet nie dziesięć…

Ten upływ czasu dotarł do mojej świadomości, gdy na youtube zobaczyłem koncert Basi z 2013 roku, ale nie chodzi rzecz jasna o koncert, ale o nią samą…

Popatrzyłem na podpis pod filmem, potem posłuchałem głosu i nie miałem wątpliwości – to Basia Trzetrzelewska. Ale obraz nie zgadzał mi się z tym, który zapamiętałem, jak mi się zdawało, kilka lat temu. Nie kilka lat, ale dwadzieścia…

Przesuńcie suwakiem i popatrzcie na zdjęcia Basi. Różnica jest ogromna. Nie chodzi przy tym o głupie pastwienie się nad losem kobiet w ogóle, nad zmieniającym się ich wyglądem wraz z czasem. Chodzi o sam upływ czasu, a raczej o to, co w trakcie tego upływu się zdarza. Jakie mnóstwo zdarzeń, które zmieniają nas, niepostrzeżenie z dnia na dzień, ale ogromnie z perspektywy zaledwie dziesięciu, dwudziestu lat.

Wraz z Basią, jaką zobaczyłem z 2013 roku zdałem sobie sprawę, że pewien rozdział mojego życia odszedł w sposób nieunikniony ale i niezauważony przeze mnie. Że rozdział się zamknął mimo, że twierdziłbym coś zupełnie przeciwnego, że przysięgałbym, że niewiele się zdarzyło. Może trzeba się nie tylko pogodzić, ale i dostosować, dopasować do innej roli, niż ta, którą pełniłem dwadzieścia lat temu, nawet o tym nie wiedząc. Może wreszcie mógłbym dogonić samego siebie, a może raczej dogonić to, czego po mnie się spodziewa społeczeństwo w moim wieku. Bo czyż nie są śmieszne zdjęcia pięćdziesięciolatków, którzy dziś ciągle ubierają się w skóry i ćwieki, jakby ciągle mieli siedemnaście lat…

Tuż przed północą

Zbliżała się północ. Dwa dni wcześniej temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni i nie chciała się podnieść, nawet w ciągu dnia, w południe. A co dopiero teraz, gdy światło latarki wydobywało z ciemności kształty podwórka. Jeszcze nie tak dawno te same ściany, sucha ziemia, oddawały ciepło zgromadzone podczas dnia. Teraz tkwiły martwe, wrogie wręcz. Między gałązkami iglaków, między oczkami ogrodowej siatki, przepływał zimny strumień powietrza, opływał to, co pozostało, nie sprzątnięte, po lecie. Turystyczne krzesełka, ogrodową huśtawkę o przekrzywionym daszku. Zakręcał za rogiem i miało się wrażenie, że powracał z drugiej strony budynku, dopadając przechodnia od tyłu.

Wychodząc z domu na trzy minuty szkoda nakładać kurtkę. Może nacisnąć na uszy czapkę, to wszystko. Dlatego ramiona przeszywa zimny wiatr, niespodziewany gość, którego tolerować można tylko przez chwilę. Lecz podwórko należy już do niego. Szepcze pozostałym liściom: czas się żegnać.