Wczoraj rano włączyłem ten utwór. Kiedy muzyka grała – składałem stanowisko do filmowania – statywy, lampy, kamera. Energia muzyki podnosiła senną atmosferę styczniowego dnia, do bezlistnych drzew za oknem, na krakowskich Plantach, dodawała kolory, jakby pąki miały już tuż tuż, wystrzelić.
Dziś zimowy poranek ten sam, lecz w głowie sam „włączył się” ten utwór i kręci, kręci. Nie zostawia spokoju, podrywa mięśnie i ścięgna, wstrzykuje do żył hormony. Jak się uspokoić, jak… od niej się uwolnić…
Tak, kiedy byłem nastolatkiem, słuchałem zespołu Kombi. Zresztą słuchało się tego, co wpadło w rękę – jakie było środowisko, jakie czasy, jakie otoczenie. Pamiętam, kiedy ojciec kupił gramofon – mówiło się „adapter”, bo „gramofon” brzmiał staroświecko. Ha ha, to właśnie przykład myślenia z mojego środowiska tamtych lat. Więc skoro kupił adapter i rozpakował, to okazało się, że nie ma w domu żadnej płyty. Skoczył więc do centrum (200 metrów, a mieszkaliśmy na granicy miasteczka) i kupił to, co znalazł w sklepie, który zresztą zaraz zamykali, a było popołudnie. Wtedy to jeszcze nie była płyta Kombi.
Okładka krążka „NOWY ROZDZIAŁ” miała w sobie ówczesną nowoczesność – napis zrobiony z kresek, jakie znaliśmy tylko na pojawiających się dopiero wyświetlaczach elektronicznych (mówiło się: ciekłokrystalicznych, ale w tym wypadku chodziło o diodowe).
Potem dziwna okładka „Kombi 4” (golarka i krater jakby księżycowy, przynajmniej było co analizować), a potem – „Tabu” – taki graficzny standard. Piszę o tym, bo chodzi o emocje i wspomnienia – brzmienie tych utworów na głośnikach stereo, które udało się zdobyć do pokoju nastolatka, otwarte okno i zapachy wszystkich pór roku po kolei, dwójki i piątki w szkole (bez szóstek), nakładanie czarnych krążków i ich zdejmowanie, pakowanie do foliowych woreczków i tekturowych okładek. Żadne klikanie, przewijanie kciukiem, żadne setki i tysiące kawałków do wyboru.
Przechodząc do sedna – spotkałem teraz nagranie utworu, który kiedyś wypełniał moje cztery ściany:
Jest OK – myślę, widząc Zbyszka Fila – bo naprawdę dobry jest i wolę jego (przepraszam Grzegorza). Widzę, że będzie orkiestra, więc – ciekawe! Utwór start, keyboardy na pierwszym planie, a potem w kamerze – piłujący drewno ludzie z kwartetu. Ich nie słychać. Wszystko wypełnia to, co znałem – elektronika. W obrazie – orkiestra jest, w dźwięku – nie ma.
O, zdrada! Przepraszam, ale orkiestra tylko do obrazka? Dlaczego? Elektronika jest na dziesiątkach nagrań, które można znaleźć wszędzie, a orkiestra – to rarytas, to niezwykłe, może tylko jeden taki koncert. I co? Orkiestry nie słychać. Na ujęciu z góry miła kobieta patrząca w obiektyw kamery i dająca smyczkiem po strunach. Czy wiedziała, że smyczkiem macha tylko dla kamery?
I nagle przypominam sobie moment, w którym zrozumiałem różnicę między orkiestrą – klasyczną, symfoniczną – słowem: orkiestrą unplugged, a orkiestrą elektroniki. To było podczas koncertów Jean-Michel’a Jarre’a w Chinach. On też wpadł na pomysł zagrania z orkiestrą, tam – tradycyjną, oryginalną, chińską. Przez wiele lat, gdy słuchałem tego nagrania, słyszałem głównie elektronikę Jarre’a, a pomijałem – chińczyków na ich instrumentach. Ale kiedy wreszcie wpadli w ucho, cios był nagły i powalający.
Trzeba posłuchać od 42 minuty i 10 sekundy. Odkrycie, którego dokonuje mózg, kiedy otworzy się w nim pewna klapka: elektronika nie wytrzymuje próby w zetknięciu z tradycyjnym instrumentem. A grupa instrumentów, orkiestra doświadczonych muzyków, mających za sobą tysiące lat tradycji – po prostu miażdży te XX-wieczne skrzyneczki z kabelkami, gałeczkami i wskazówkami. One wydają się jak z papieru, pomalowane w kolorowe błyszczące wzorki, podczas gdy stare instrumenty niosą w sobie los miliardów Chińczyków zmagających się z wielowiekowym losem.
Może podczas koncertu Kombi i pracy nad miksem utworu „Za ciosem cios” również objawiła się ziejąca pustką przepaść? Której nie udało się uniknąć inaczej, jak ściągając do granic słyszalności poziomy orkiestry? Może nijak nie kleiła się elektronika z żywym instrumentem (u Jarre’a jednak trochę się klei), więc decyzja była jedna – syntetyką przykryć wszystko? Przykryć nawet te dwie gitary elektryczne, które sobie tam pogrywają gdzieś… Na przodzie – keyboardy (przepraszam: legendarne syntezatory), perkusja otoczona pleksi i gitarzyści, nie mniejsi figuranci niż orkiestra z tyłu – dająca z siebie wszystko. Ale co z tego, skoro nawet dźwięk wielkiego bębna na finale też został zmieciony elektroniką.
Dla porównania – Peter Gabriel, również zwykle grający nie byle jaką elektroniką – zdecydował się na koncert z orkiestrą. Wygląda to i brzmi zupełnie inaczej.
To zupełnie inna jakość, to inny świat, który tworzy orkiestra – od najprostszych instrumentacji, do współczesnych, wręcz atonalnych. Tu też jest rozziew – między zespołem i głosem Petera, ale cieszy nieuciekanie od niedoskonałości kosztem sztuczności i nieprawdy. Głos Gabriela brzmi tak, jak brzmi, cóż, nie jest on wokalistą klasycznym. Lecz koncert ujmuje, muzyka jest piękna, z odlotem, oddechem.
Mam przed sobą nuty. To rękopis Zygmunta Koniecznego. Mam nauczyć się je grać. Byłem na próbie dziś rano, potem było wiele innych spraw. Jednak kiedy nastaje wieczór, w mózgu zaczynają kręcić się tamte dźwięki jak kołowrotek. Umysł nie chce się zatrzymać, powracają obrazy z godzin dnia. Jeszcze silniej powracają dźwięki. Jak je uspokoić, zagłuszyć?
Spotkania z ludźmi. Napotkany człowiek niesie problem i ma nadzieję, że ten drugi, napotkany, mu pomoże. A tak trudno ludziom się dogadać. Był zamordyzm, było prościej. Marzyliśmy o wyzwoleniu, zrzucaliśmy winę na despotę, a wszyscy robiliśmy, co każe. Teraz usilnie szukamy kogoś, by wskazać – to przez niego! Głupie katharsis…
Kształtowanie człowieka nigdy się nie kończy, wbrew sceptykom. Wywieranie wpływu na własne dziecko, gdy dogłębnie zdać sobie z tego sprawę, wywołuje uczucie paniki.
Kiedy nastaje wieczór, umysł nie chce przestać. Życie jest tak piękne, że szkoda spać.
Śni mi się, że gram na pianinie. Regularnie, co kilka dni. Ale przecież od kilkunastu tygodni nie gram, z premedytacją.
W czwartej klasie szkoły podstawowej byłem dwa miesiące w sanatorium. Tam początkowo nie miałem dostępu do pianina, więc chodziłem po długich, wysokich korytarzach (stare budownictwo) i w rytm kroków, w głowie, w wyobraźni, płynęła u mnie muzyka. Bolała pustka, brak dźwięków płynących od strony klawiszy, a w ten sposób dało się ten ból trochę uśmierzyć.
Teraz, nie grając z premedytacją, działam, na to wygląda, przeciwko własnej naturze, przeciwko czemuś, co jest silne we mnie. Ale poświęcam tę naturę, granie, z którego nie będę miał pieniędzy, na które nawet nie będą przychodzili ludzie, nawet za darmo, bo trzeba o to zadbać i dobrze pogłówkować marketingowo, żeby przyszli. Poświęcam to na rzecz np. robienia filmików. Boli pustka, w jaką wtłaczam się, która skutkuje przeniesieniem grania na tworzenie czegoś innego, na czym można ewentualnie zarobić, a którą nawet łatwiej propagować w internecie, wśród ludzi, która nie jest z definicji abstrakcyjna, jak muzyka.
8 czerwca o godzinie 21:00 w Krakowie, w Teatrze Barakah przy ul. Paulińskiej 28.
Wkraczam na pustelnię. Aby w sobotę jak najbardziej rozwinąć skrzydła, teraz składam je, zwalniam ich ruchy, może nawet lekko zwiążę, na chwilę. Posucha w sferze natchnienia minie, kiedy zewnętrzne i wewnętrzne bodźce odsunie się daleko. Mózg nie znosi pustki, zacznie tworzyć, gdy pustkę odczuje. Musi ją odczuć czasem boleśnie, musi się znudzić, by potem poderwać.
Pozostaje ćwiczenie techniki, powolne, niespieszne, bardzo precyzyjne i bez emocji. Do wykonania praca rzemieślnicza, a na przeoranym polu wzejdzie natchnienie. Praca intelektualna już zrobiona – jest program, następstwo napięć, co i do czego prowadzi i na czym ma się skończyć. Więc teraz – rzeźbić, spokojnie, robić swoje. W sobotę, przed koncertem, tylko rozegranie się.
Grając na pianinie odkrywa nowe rejony. W sumie w życiu chodzi o to, żeby odkrywać. Tym razem – w sobie. Bo mimo, że od dawna pisze teksty, nie czuję się w nich tak, jak w graniu. W tekstach ciągle jeszcze nie za bardzo odkrywa, jakby nie złapał tej własnej nici, której by się chwycił i już nie puścił…
Podczas ćwiczenia, to wydaje się banalne, dziwne, ale na pewno jest znajome wszystkim, którzy ćwiczą na instrumencie, odkrywa się różne płaszczyzny, pola, rejony. Jednym z nich jest technika – typowa rzemieślnicza robota – którą trzeba odwalić. Ona nie jest taka sama każdego dnia, podlega tajemniczym wpływom – może zmęczenia mięśni, gorszego dnia, wynika może np. z niedoboru potasu w organizmie.
Inną płaszczyzną jest inspiracja – nastrój, empatia, dostrojenie do utworu, który zamierza grać. Czasem to dostrojenie nie wychodzi, w piersi jest pustka. Najgorsze podczas grania to czuć dwie fatalne rzeczy: że granie źle brzmi, bo technika nie dopisuje, oraz że granie nie ma sensu. Jeśli te dwie rzeczy zdarzą się podczas ćwiczenia, można z nimi walczyć, i warto: próbować coś zmienić, popatrzeć, poczuć od innej strony, dać sobie trochę wytchnienia – zwolnić tempo, grać lżej, może mniej dźwięków, jeśli pozwala na to utwór. Wyjściem jest dostroić granie do tego, co jest wewnątrz. Gorzej, jeśli wewnątrz zdaje się nie ma nic.
Ale to nie może być prawda, że nic. Przecież to, co wewnątrz, nie zniknęło nagle, choć było – jeszcze kilka dni temu. Z pewnością powróci, choć teraz wydaje się to nieprawdopodobne. Brak wyzwalacza, impulsu, który by ożywił, przypomniał, wydobył z głębszych czeluści duszy to, co na pewno nie zniknęło.
Czy można zagrać „nic”? Chyba można, ale nie na długo. Chyba, że grając „nic” spokojnie, pokornie, wyczekiwać na najmniejszą falkę, która może się pojawić na powierzchni, a musi się pojawić, bo idealnie spokojne morze nie istnieje. Byle tylko ją dostrzec, wskoczyć na nią (ostrożnie), popłynąć na niej, a zaraz urośnie, wesprze, podniesie, i już będzie dobrze.
Wróciłem do grania. Od lipca nie grałem, po prostu zdecydowałem, że nie będę grał. Po pierwsze dlatego, co tu owijać w bawełnę, nie utrzymam z tego rodziny. Po drugie – samo granie to za mało, jak się gra, trzeba dawać koncerty, inaczej to taka sobie zabawa. Po trzecie – jak grać, to porządnie, na maksimum możliwości – dbać o jakość techniczną ale i treść, czyli zawartość, czyli ducha, poczucie sensu, które ma być słychać w każdej nucie. A porządność oznacza czasochłonność – ćwiczenie plus dbałość o ciągłą inspirację. Salomon i z próżnego nie naleje, to samo jest w twórczości – człowiek nie jest studnią bez dna, w pewnym momencie wysycha i trzeba znów tam nalać. Skąd, jak? O to trzeba dbać – słuchać innych, nie wystarczy na youtube, trzeba też na żywo, przeżywać radości i smutki (to akurat najprostsze), rozmawiać z ludźmi, czytać. Najtrudniejsze – granie boli, bolą fałsze, poczucie bezsensu, gdy nie wychodzi, boli wspomnienie paradisu, tych chwil szczęścia, które się kiedyś osiągnęło podczas grania, a których nie można przywrócić na zawołanie, kiedy by się bardzo chciało. Na myśl o nich i o tym, że nie są tak wprost osiągalne, w piersi zaczyna coś drgać, rozpadać się, w panice, że to już nie powróci, albo że trzeba wyruszyć w daleką drogę z dala od ludzi, codzienności, obowiązków, żeby to znów odnaleźć, a ile codziennej pracy, żeby tam pozostać. I że nie stać mnie na to. Paradoks, człowiek boi się robić to, co bardzo lubi, z obawy, że pozostanie w pół drogi, z niczym, albo z czymś, co sprawi więcej bólu niż radości.
Ale wróciłem do grania po środowym koncercie jazzowym, na którym byłem. Paradoksalnie – zachęciły mnie niedoskonałości, które słyszałem. Pomyślałem, że ja też mogę, bo nie trzeba być idealnym, nie trzeba być nawet świetnym, żeby wyjść przed ludzi i zagrać.
A grać lubię, to jak podróż i przygoda. Na podróże w przestrzeni jakoś nie mogę sobie pozwolić, a przy klawiaturze… tak…
Gram 3 czerwca 2017 roku wraz z Pawłem Kupskim, który głównie śpiewa. Głównie, bo czasem gra też na gitarze. ArtCafe Barakah, Kraków, ul. Paulińska 28, godz. 19.00. Bilety 10 zł dostępne przed koncertem.
Drobne, nie tak liczne chwile wolności, gdy spod palców wychodzi coś, co zaskakuje mnie samego. Jak często można zaskakiwać samego siebie? Zwłaszcza, że przygotowanie godzinnego koncertu to dziesiątki i setki godzin ćwiczeń? Czy potem można jeszcze zaskoczyć samego siebie? Fatalne jest nudzić się przy własnym graniu. Złowieszcze. Granie to więc ciągła tęsknota do chwil, kiedy zaskakuje się samego siebie. To gonienie i zjadanie własnego ogona, którego czasem uda się dopaść, ale przeważnie – ucieka.
Na początek zastrzegam – co napiszę dalej, będzie o mnie, a nie o innych. Dla każdego jest dobre trochę coś innego, choć oczywiście jako ludzie spotykamy się w pewnych potrzebach (np. jedzenia, snu).
Tyle lat trzeba było, żebym się przekonał, że moje dawanie świadectwa wiary nie polega na mówieniu o Jezusie, na częstym wyliczaniu, co On dla mnie zrobił, na cytowaniu wersetów Biblii do każdej sytuacji życia. Byłem uczony, że życie dzieli się na świeckie i religijne, a człowiek religijny powinien mieć jak najmniej wspólnego z życiem świeckim. Mój opór przeciwko śpiewaniu na ulicy utworów religijnych wynikał ponoć ze wstydu – tak mi mówiono – a wiary człowiek nie powinien się wstydzić. Co wiem teraz – to jest nie do końca tak, jak słyszałem. W ogóle często bywa, że słyszę coś, ale po dokładniejszych moich badaniach okazuje się, że sedno tkwi trochę w innym miejscu.
Tak więc wcale nie musi chodzić o wstyd czy o strach, jeśli ktoś nie wymienia publicznie Boga i swojej wiary. Chodzi raczej o świadomość, że wiara nie jest taka prosta, ale jeszcze bardziej o to, że prawdziwa wiara jest czymś osobistym, intymnym.
Sprawy nieba zostały ukazane prostaczkom (tak powiedział Jezus), ale to nie musi oznaczać, że człowiek ma zostać w tym stanie do końca życia. Słowa „niech wasze słowa będą tak-tak, nie-nie” nie mają spowodować, że ignoruję, nie dostrzegam skomplikowania sytuacji. A życie jest skomplikowane.
Trudno o tym pisać ogólnie, najlepiej byłoby na przykładach, takich, jak ten: https://youtu.be/NhFvXCVqkhM?t=1m50s (od 1 minuty 50 sekundy). Muzyka bez słów, więc ktoś powie, że jest świecka (w dodatku – jazz). U mnie wyciska łzy i jest oczywiste, że opowiada o Bogu. Ale inni stwierdzą, że absolutnie nie. Więc jak jest naprawdę?
W piątek gram recital. Trudno opisać drogę, którą się przechodzi, by zagrać przed publicznością. Nie mam nawet siły pisać, bo angażuję się w ćwiczenie. Ile drobnych decyzji trzeba podjąć, nawet jeśli chodzi o same nuty – co, jak, w którym momencie. Oddzielna kwestia to zmaganie się z sobą – własną fizycznością oraz duchowością, obie potrafią być genialne, a czasem zadziwiające tępe.
Zapraszam – piątek 3 marca, godz. 19.00, Teatr Barakah, ul. Paulińska 28, Kraków.