W pierwszy dzień wiosny: dziękuję

Wiosna 23 marca 2020 roku, fot. Piotr Kubic


Wydaje się, że jesienno-zimowe mary odeszły w lekki cień, za sprawą np. dłuższego codziennie słońca. Rozjaśniło się wewnątrz (mnie), nawet bardziej niż na zewnątrz. Najlepszy znak, że jest lepiej – łatwiej mi rozmawiać z ludźmi, w środku więcej spokoju, na zewnątrz – więcej zdecydowania w decyzjach i mam nadzieję – uśmiechu.
Uśmiechu nie da się symulować, już widzę te memy, ze „uśmiech nic nie kosztuje”. To oczywiste uproszczenie, bo o ile jest raczej jasne, że za uśmiech „nie można zapłacić”, to jego szczere wywołanie przekracza czasem siły zwykłego człowieka.
Dziękuję Wam za każde drobne drgnienie które kierowaliście w moją stronę. Jesteśmy gatunkiem społecznym, niezaprzeczalnie.

Nie czytajcie mi z twarzy

Tak, wyraz twarzy jest najszybszym sygnałem, jaki wysyła człowiek i jaki jest odbierany przez innych. Z wyrazu twarzy czytamy emocje, a w ułamek sekundy później już „wiemy”, czy stoi on w zgodzie np. ze słowami i czynami, czy jest w sprzeczności. Wyraz twarzy tworzy interpretację człowieka zanim zdąży on cokolwiek powiedzieć, wyrazić, zbudować zdanie, wytłumaczyć. Twarz jest interpretowana przez innych zanim zdążą oni cokolwiek świadomie pomyśleć, zastanowić się, rozważyć.

Mimo tego, że proces ów jest automatyczny, błyskawiczny, nieunikniony, obezwładniający i bezdyskusyjny – proszę Was, nie czytajcie mnie z twarzy. Istnieją podejrzenia, zbierane przez lata, że twarz moja żyje własnym życiem, a ja o nim mało wiem. Nie chodzę z lusterkiem przed sobą, prawie się nie przeglądam przy innych okazjach. Przyznam, że rzadko patrzę sobie w oczy, bo są jakieś… przerażające? Przeraźliwe? Nie wiem, mam słabe pojęcie.

Prośba moja wynika z sytuacji, które pamiętam, a których nie potrafię wyjaśnić – kiedy ludzie patrzą na mnie i nagle coś się w nich zmienia. Są zaskoczeni, albo przestraszeni, twardnieją jakoś tak… Kiedy na to próbuję się uśmiechnąć, nierzadko sytuacja się pogarsza. Kilka razy ktoś zapytał mnie wprost (jestem mu za to bardzo wdzięczny): Piotrek, co ci się stało? Ja na to: Ale o co chodzi? Bo tak strasznie wyglądasz. Ja? Strasznie? Nic o tym nie wiem…!

Kwestia wynika też z przyczyn bardziej konkretnych i prozaicznych – coraz częściej jestem po prostu zmęczony. Częściej, ostatnio, muszę godzić przeciwstawne opcje, wymyślać nowe rozwiązania, częściej jestem niepewny. Częściej – jakbym mniej rozumiał świat, częściej bardziej wyczuwam ludzi i trudniej mi oderwać się od ich emocji. Coraz mniej jest ludzi, na których mógłbym się psychicznie oprzeć, czas widocznie, żebym to ja był oparciem dla innych, to jest zaskakująca konieczność, z którą trzeba się oswoić, pogodzić, znaleźć jej podstawy ale i granice. Młodsi patrzą i chcą widzieć człowieka, który wie, umie, rozumie, pomoże, wytrzyma, nie da ściemy.

Rozważałem chodzenie w ciemnych okularach, ale to jeszcze gorzej. Zakrywać twarzy nie mogę jak kobiety z Bliskiego Wschodu. Można bardziej unikać ludzi, ale to też staje się podejrzane. Nic się nie da zrobić…

Więcej, prędzej, dokąd…

Z wiekiem, z czasem, jest coraz więcej do załatwienia, zrobienia, tak ogólnie, generalnie, w życiu. Są to rzeczy trywialne, codzienne, w sumie nietrudne, ale każda wymaga zastanowienia, wejścia w jakąś sytuację, rozpatrzenia za i przeciw. Kiedyś trzy rzeczy załatwiałem przez pół dnia, teraz trzeba je zrobić w 30 minut, zajmując się jednocześnie pisaniem projektu, reagowaniem na telefony, notowaniem zadań, które trzeba zrobić później (kiedy będzie trochę spokoju, he he, czyli kiedy?), dyskusją z synem, który kolejnego dnia pod rząd chce zostać zwolniony z lekcji. A propos dyskusji – już wiem, że nie należy podawać wszystkich argumentów naraz, tylko dawkować, w zależności od tego, czy druga strona ma jeszcze chęć dyskutować.

O tych sprawach, rzeczach, które trzeba załatwić, nikt już nie chce słuchać. To nieciekawe, powtarzające się jak mantra, codzienne wątki. O zmęczeniu nikt nie chce słuchać, ani o momentach chwilach radości. Człowiek na moim etapie staje się nudny, powtarzalny, skupiony na sobie, o zmęczonej twarzy, której nie podratuje wymuszony uśmiech.

Najpiękniejsze chwile interakcji z ludźmi okazują się jednocześnie bardzo męczącymi. Czy powiedziałbym kiedyś, że radość męczy? Paradoksalnie – do najszczęśliwszych chwil zaczynają należeć te, w których po treningu wieczorem, zmęczony fizycznie, gdy już wszyscy śpią, w ciemności usiądę w kuchni przy książce. Na chwilę – tyle tylko, żeby zjeść zalecany po treningu posiłek. Cisza, bezruch, żadnego ludzkiego bodźca, na który reagowałby mój układ nerwowy.

Naprawa starego samochodu

W naszym dwudziestoletnim aucie zaczęła się odsuwać tylna szyba. Sama. W tylnych prawych drzwiach, podczas jazdy. Otwiera się i zamyka, rytmicznie. Jakby program obsługujący wycieraczki przełączył się na obsługę szyby.

Gdyby szyba była odsuwana korbką, z pewnością nie wpadłaby na pomysł, żeby się odsuwać. Zresztą przypuszczam, że to nie szyba wpadła na ten pomysł, tylko np. sterownik elektroniczny. Sterownik jest gdzieś z przodu samochodu, a szyba z tyłu. Ale i tak nią steruje, pomijając przełączniki służące pasażerom. Elektroniczna Inteligencja się zbuntowała…? Komunikują się za pomocą kabli. Może to jakiś kabel zamókł? Przez kilka dni pada deszcz. Ale w który miejscu zamókł? Może jest zwarcie? Może prądy błądzące, śladowe, interpretowane przez sterownik jako życzenie kierowcy?

Cóż, jutro Ioana ma jechać do pracy i zabrać ze sobą Beniamina. Nie będzie to praktyczne, jeśli w ciągu 40 kilometrów szyba będzie się otwierać i zamykać. Zresztą po kilku minutach szyba pozostaje otwarta, nawet nie da się jej zamknąć. Co robić?

Nie ma czasu na półśrodki. Nie ma sensu naprawy. Poszukiwania usterki, poszukiwania elektryka…? Jest 22:00 wieczorem, jutro samochód potrzebny o 6:00. Wpisuję w google symbol samochodu i dodaję: jak rozebrać tylne drzwi. Otrzymuję filmik, co prawda po angielsku, ale spoko. Okazuje się, że konstruktorzy zawiesili tapicerkę tylnych drzwi na kilku wieszakach-zatrzaskach, a całość zabezpieczona jest dwoma małymi, niepozornymi wkrętami, bardzo dostępnymi z zewnątrz. Odkręcam wkręty i pociągam za rękojeść w górę – cały boczek drzwi odchodzi od blachy, otwierając wnętrze. Jest! Silnik podnoszenia szyby, a przy nim – złącze elektryczne.

Trochę zajmuje czasu rozłączenie złącza – w końcu nikt go nie dotykał przez 20 lat. Podważam śrubokrętem, naciskam dźwigienki zatrzasków, by uwolnić wtyczkę. W końcu kabel odskakuje, ukazując osiem styków. Osiem…? Po co aż osiem kabli do silnika obsługującego szybę? Widocznie tak trzeba – nie tylko zasilanie, ale i czujniki: krańcowe, przeciążeniowe, by np. nie przytrzasnąć palców podczas zamykania.

Teraz już koniec. Szyba pozostaje zamknięta na zawsze.

Zmęczenie niezmęczenie

Zmęczenie psychicznie. Nie od razu jest jasne, bo w ferworze zajęć wszystko wydaje się OK. Pojawia się jednak typowy objaw – wrażenie, że „wszystko dzieje się za wolno”. Ludzie za wolno chodzą na ulicach, na schodach, w przejściach, zagradzają, wchodzą mi pod nogi. Za wolno jadą samochodami, wolno skręcają, nie mogą się zdecydować, a przecież – nie ma czasu…!

Ktoś chce coś powiedzieć, ale tak długo trzeba czekać, aż się wypowie, szuka słów, a przecież trzeba pchać rzeczy do przodu, a nie gadać! Zadania, które do tej pory rzekomo można było gładko wykonać, teraz „nagle” są problemem. Zmęczenie psychiczne to też chwiejność nastroju. Od euforii, kiedy się udaje, do dramatu – z błahego powodu. To nagle ogarniająca rozpacz, której trudno znaleźć realne przyczyny, choć przyczyny powierzchowne zawsze są pod ręką.

Zmęczenie psychiczne to gubienie rzeczy, wyjście do drugiego pomieszczenia z utratą pamięci – po co wychodzę, to urywanie się wątków w rozmowie, przeskakiwanie z tematu na temat. To zmęczenie to też chęć, żeby dalej coś robić, nawet kiedy niekoniecznie trzeba coś robić. To wygląda jak uzależnienie, bo na chwilę pomaga znów – powrót do komputera i rozpoczęcie pracy. Nicnierobienie to brak czegoś, pustka, wręcz ból.

Więc ucieka się dalej, do aktywności. Trening fizyczny pomaga przywrócić klarowność umysłu, ale też tylko na jakiś czas. Trening taki pomaga usnąć, to jest dobre, ale jeśli nie ma wystarczającej ilości czasu na sen, to przebudzenie nie poprawia sytuacji. Zaburzenia snu są poważnym sygnałem, że kierat się zaczął – ten, w którym kręcę się już tylko w kółko, i tylko kwestią czas jest, kiedy padnie ciało.

Fatalne jest to, że w takim stanie coraz trudniej jest się uśmiechnąć. Nawet przy próbach – wychodzi grymas, który przez otoczenie jest odczytywany źle, ma się rozumieć. Utrata dobrego kontaktu z otoczeniem może skutkować daleko idącymi konsekwencjami. W końcu pozostaje niewielka grupa osób, którzy jeszcze chcą rozmawiać. Cofnąć ten trend nie jest łatwo, im dalej się zabrnie, tym więcej czasu i wysiłku, żeby znów przekonać ludzi do siebie.

Uzależniony od pracy leży w ogrodzie, przytwierdzony pasami do trawy, z głową skierowaną wyłącznie w niebo i patrzy na przepływające obłoki. Czuje ból całego ciała, potworne ssanie w środku tułowia, swędzenie skóry na głowie, ale nie może się podrapać. Jest przełom czerwca i lipca, wiatr przepycha chmury i przelotne deszcze. Nagle zbiera się na burzę, to i dobrze, bo ten człowiek może i potrzebuje wstrząsu. Nie chodzi o uderzenie pioruna, ale o pogodzenie się z losem – o sytuację, w której naprawdę nic nie można zrobić, choć wszystko wydaje się walić na głowę, i że to koniec. Przewalają się gromy, pioruny biją gdzieś dalej, chciałbyś, żeby spadł rzęsisty deszcz, może nawet ulewa, żeby coś zabolało mocniej niż to odrętwienie, żeby walec przejechał. Tego już nikt nie wie, co będzie, czy spadnie tylko kilka kropel, a może trawa wokół uziemionego przybierze kolor rozpryskującej gleby w ulewie. Chodzi o to wrażenie kompletnej porażki, gdy nic nie można zrobić i wreszcie należy przestać. Porażka, która wyzwala.

6,22 % to prawie jak u zdrowego

Nie chodzi o promile alkoholowe 🙂

Odebrałem dziś badania lekarskie z wynikiem parametru Hba1c. Określa on „leczenie” cukrzycy. To znaczy – na ile udaje się to „leczenie”. „Leczenie” piszę w cudzysłowie, bo tej choroby nie leczy się tak, jak innych chorób, z prostego powodu – jej się nie da wyleczyć. Tak zwane „leczenie” polega na nieustannym ratowaniu sytuacji. Pacjent ratuje się codziennie, cotygodniowo, comiesiecznie i wieloletnio – aż do śmierci, a umierając – ciągle jest cukrzykiem 🙂

W smartfonie mam aplikację, która co 5 minut odczytuje na głos poziom cukru. Co 5 minut analizuję, czy poziom zmierza w dobrą stronę. Dwanaście razy na godzinę, od wstania z łóżka rano do położenia się w łóżku wieczorem. Kiedy śpię – aplikacja co 5 minut sprawdza poziom i jeśli wyskoczy poza zakres – budzi mnie alarmem.

Wynik HBa1c = 6,22% jest dla mnie sukcesem. Co prawda jest poza zakresem zdrowego człowieka, ale jestem już bardzo blisko, bo „zdrowy” zakres leży między 4 a 6%. W przypadku mojej choroby, mojej specyfiki – to duże osiągnięcie. Przez wiele lat miałem gorsze wyniki, ale dzięki nowoczesnej technologii mogłem je poprawić.

Dzięki technologii i nieustannym staraniom. Ciągłym kalkulacjom, obserwacji, przewidywaniom. To jest praca przez 7 dni w tygodniu, prawie 24 godzin na dobę, bo kiedy budzę się rano odczytuję wyniki z nocy, analizuję i przed następną nocą wprowadzam poprawki.

Skoro taki okazał się wynik, można postawić sobie kolejny cel – zejść poniżej 6%. Ideałem wydaje się 5,5% – to pewnie mniej niż u wielu „zdrowych” – tzn. takich, u których nie okazała się jeszcze cukrzyca, ale którzy jedząc bez zastanowienia i nie dbając o siebie mają z pewnością już niezłe rozjazdy z normą1. Żeby poprawić wynik trzeba znów zmienić styl życia, żywienia, poszukać najsłabszych punktów, poszukać więcej informacji, poczytać. Kimś się zainspirować, komu się udało.

1 Zdarza się, że zdrowi ludzie, tzn. tacy, którzy nie mają zdiagnozowanej cukrzycy, zakładają sobie czujniki glukozy, żyją normalnie i obserwują, co dzieje się w ciągu doby. Wtedy okazuje się, jak niekorzystny wpływ mają pokarmy o dużej zawartości węglowodanów i wysokim indeksie glikemicznym. Organizm początkowo jest w stanie regulować glikemię, ale po pewnym czasie dochodzi do choroby.

Nowa formuła potrzebna

Szukam formuły na siebie, na swój wizerunek, zachowanie. Jest to związane ze zmianą w wyglądzie. Przez wiele lat wyglądałem dość młodo, teraz pozostaje z tego już coraz częściej tylko mimika, ruchy, żarty, anegdoty. Twarz coraz bardziej pomięta, zmęczona, brzydka. Jest taki próg, za którym wygląd człowieka staje w sprzeczności z tym, co robi i mówi. Wtedy pojawia się śmieszność, politowanie, wręcz odraza.

Z wiekiem nasilają się również inne cechy – gadatliwość. Człowiek ma coraz więcej do powiedzenia i to głównie o przeszłości. To jest zrozumiałe, zwłaszcza wobec faktu, że ten człowiek zdał sobie sprawę, że życia zostało mu coraz mniej. Więc coraz częściej wraca do tego, co było. Ale przypominacie sobie osoby, które ciągle opowiadają o czymś, o kimś z przeszłości? I co, fascynujecie się tymi opowieściami? Być może. Ale do czasu.

Jest sposób, żeby wyrzucać z siebie słowa a nie stać się namolnym – np. pisać. To o wiele lepsze niż obserwować, jak ludzie usuwają się na bok na odgłos moim kroków lub widok cienia. Pisać, pewnie, można pisać, i nie spodziewać się, że ktoś to będzie czytał. Można sobie stworzyć czytelnika i pisać dla niego.

Cechą szczególną nieco późniejszego wieku jest dokonywanie wielu kolejnych odkryć. Jest ich nie mniej niż w młodości. Tylko że te odkrycia są coraz bardziej zastanawiające (niż cieszące), również – zatrważające 🙂 I coraz mniej jest tych, z którymi można się nimi podzielić.

Komunikator, neverending brainstorm

Czy zwróciliście uwagę jak zmienił się sposób pracy grupowej pod wpływem komunikatorów? Tradycyjne spotkania zespołowe mogą być rozszerzone, czasem nawet zastąpione, poprzez grupę na komunikatorze. Zamiast rozwiązywać problemy podczas „burz mózgów” na fizycznych spotkaniach, można problem rzucić na grupie. Ludzie czytają i nie muszą odpowiadać od razu. Wiadomo, że wiele świetnych rozwiązań przychodzi nie w salach konferencyjnych, ale na spacerze, w wannie, po przebudzeniu rano. Grupa „komunikatorowa” tworzy jakby niekończące się spotkanie, które na bieżąco rejestruje problemy i je rozwiązuje w miarę możliwości. Oczywiście – ważne jest ścisłe ustalenie terminów, ale tak było zawsze, nie tylko w przypadku pracy rozproszonej.

Jest w tym inny problem – przenikania pracy zawodowej z życiem prywatnym…

Dramaturgia treningu

Dziś Antek postanawia odrobić trening rano, przed śniadaniem. Rower czeka, ustawiony na rolce. Za oknem śnieg i mróz, ale to za oknem, na zewnątrz, nie tu. Antek powoli wypija kubek wody, zakłada pulsometr i buty kolarskie, uruchamia trenażer, włącza aplikację. Aha, jeszcze zapas wody, jeszcze batony z energią, a specjalnie dla Antka – wstrzykiwacz z insuliną i program ciągłego pomiaru glukozy.

Na dziś przewidziany jest trening godzina sześć minut. Dziesięć minut rozbiegówki, dziesięć wybiegówki na końcu. Sedno to dwie serie, dwóch obciążeń – mniejsze 68% oraz większe 83%. Seria zaś składa się z trzech bloków: 3 minuty większego obciążenia a potem 1 minuta mniejszego obciążenia. Dalej 6 minut większego i 2 minut mniejszego. I jeszcze 9 minut większego i 3 minuty mniejszego. Brzmi skomplikowanie, ale Antek nie musi tego pamiętać, aplikacja pilnuje wszystkiego. Antek musi tylko pedałować. Tylko. Ha ha!

Tak po prawdzie – 83% obciążenia to wcale nie jest dużo. Jadąc w terenie prawie się tego nie czuje. Zagwozdka tkwi w tym, że trenażer wymusza ścisły rytm (fachowa nazwa: kadencja) oraz czas. Od nich nie ma ucieczki, no chyba, że Antek się podda i zejdzie z roweru. Lecz takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę.

Dramaturgia treningu rozgrywa się w umyśle Antka. Podczas rozbiegówki zachęca mięśnie do pracy. Nie chcą. Organizm jeszcze zaspany, zastany, nie tylko mięśnie, ale cały krwiobieg i układ oddechowy. Słabo, słabo. Pod koniec rozbiegówki nareszcie jest dobrze. Tak, może być dobrze, „znowu żyję”. Wtedy zaczyna się pierwsza seria. Jest dobrze, kręci się, kręci. Trzy minuty obciążenia 83% to bułka z masłem. Potem minuta „odpoczynku”, choć 68% to też niemało. Kolejne sześć minut i jest coraz ciężej, ale znośnie. Pojawia się lekkie kłucie w kolanie, nic nowego, przejdzie. Zaś 9 minut kolejnego wysiłku, sukcesywnie, powoli, minuta po minucie, doprowadza Antka do rozpaczy. Na posadzce jest już kałuża potu, serce mocno bije, ale nie bardzo mocno, a jednak brakuje siły. Antek zaczyna się zastanawiać, czy dotrwa do końca, bo przecież to dopiero pierwsza seria.

Trzy minuty „odpoczynku” zjawia się w końcu, z czego pierwsza minuta to paradoksalna walka z jeszcze większym bólem mięśni. Trzy minuty to trochę mało, zwłaszcza, że to nie taki sobie odpoczynek. Gdy przychodzą kolejne etapy obciążenia Antek odpływa mentalnie. Nachodzą go przeszłe wydarzenia z ostatnich dni, nie wiadomo dlaczego takie a nie inne. Konflikty z ludźmi, niezałatwione sprawy, problemy do rozwiązania. Antek rzadziej patrzy na licznik czasu treningu. Pedałowanie oddala się jakoś, kolejne sześć minut udaje się przetrwać bez rozpaczy. Jest ciężko, ale idzie naprzód. I znów można odpocząć przez 2 minuty.

Nie jest tak źle, byle tylko wytrzymać jeszcze 9 minut. Tylko 9 minut. „Zobaczę” – myśli, przecież zawsze mogę zsiąść. Byle nie zsiąść za późno. Ciekawe, czy można przewrócić się na rowerze zapiętym do trenażera. Na pewno można, ale trzeba by chyba zemdleć. Na to się nie zanosi, chociaż kto wie. Mózg przecież nie włącza czerwonej lampki: uwaga, za 5 sekund reset. Ale można się zachwiać, tak na moment, i będzie za późno żeby złapać równowagę. Dlaczego tak słabo dziś? Było o wiele lepiej, jeszcze trzy tygodnie temu. Dzisiejszy trening należy do tych mniej wymagających, co jest nie tak?

Nagle Antek zdaje sobie sprawę, że kręci mu się nie tak źle. Ból mięśni zmniejszył się, nawet można by o nim zapomnieć. Oddech dość głęboki, ale nie tak ciężki, bez zadyszki. Jest dziwnie lekko, za lekko jakoś. Antek patrzy na cyfry wyświetlane przez aplikację – wszystko się zgadza, 83% obciążenia, kadencja 100, czas treningu dobiega godziny. Czyli… za chwilę koniec…? Ciekawe, mam wrażenie, że mógłbym zacząć od początku, jeszcze raz.

Na końcu obowiązkowy wybieg, 10 minut lekkiego kręcenia. Nuda, nuda, choć znów pojawia się ból mięśni. Tak trzeba. Antek wraca do codzienności. Puls maleje, oddech już całkiem lekki. Jest pięknie, choć Antek wie, że ta lekkość to złudzenie. Mokry od potu, przy uchylonym minimalnie oknie, nie czuje zimna. Po zakończeniu musi rozciągnąć mięśnie, szybko wziąć prysznic, ciepło się ubrać i zjeść lekki, niewielki posiłek. W organizmie już zaczęła się regeneracja, która będzie trwać przez cały dzień, nawet dłużej.

Regeneracja jest istotą rozwoju, nie sam trening. Podczas regeneracji organizm nadbudowuje swoje układy tak, by w przyszłości lepiej sprostały zadaniu, które właśnie doświadczył w czasie treningu. Dlatego tak ważny jest tryb życia w całości – odżywianie, dobry sen, brak większego stresu. Godzina, dwie godziny treningu mają wyzwolić procesy regeneracyjne, które działają nieprzerwanie całą dobę, do następnego treningu. Tę pracę organizm wykonuje ciągle, z tygodnia na tydzień. Alkohol, używki, kiepskie czy wręcz szkodliwe pożywienie – niweczą wysiłek treningowy. Najważniejszy jest sen. Jeśli nie masz czasu na sen, zapomnij o trenowaniu.

Najtrudniej jest zwolnić

Po tych wszystkich dniach wytężonej, ekspresowej pracy – najtrudniej jest zwolnić. Zwolnienie jest konieczne, w przeciwnym przypadku nastąpi katastrofa. Gdzieś jest w końcu zakręt, przed którym trzeba wyhamować, by nie przestrzelić drogi i wylecieć w pola.

Brak zwolnienia – to myśli kręcące się nieustannie. To niemożność zaśnięcia. A bez snu koniec nadchodzi szybko. Pojawia się drętwienie mięśni, wewnętrzna drżączka, w końcu zaczyna boleć całe ciało. Boli tym bardziej gdy zaczynam odpoczywać. Paradoksalnie i podstępnie – przestaje boleć gdy siadam do komputera. To fatalny znak – to uzależnienie. W tej sytuacji nie ma innego wyjścia – jak przez ból, który będzie trwał dzień, dwa trzy.

Mózg wypełnia się watą, która nie myśli. Na każde powiadomienie o mailu, smsie, wiadomości – reaguje niechętnie, potem – strachem, w końcu – agresją. Czasem odruchem obronnym jest zobojętnienie, to ratunek.

Najtrudniej nic nie robić, gdy w głowie ciągle powstają nowe skojarzenia, pomysły, gdy wydaje się, że tak niewiele dzieli od kolejnej fajnej sprawy, którą można by się zająć. Życie jest piękne, tylko że wtedy nie można tego wyrazić. Trzeba koniecznie – nic nie robić. Usiąść, położyć się, nawet gdy nie da się zasnąć. Nie dzwonić do nikogo, mimo poczucia winy, że tak dawno nie dzwoniłem.

Mam prawo czasem nic nie robić. A czasem to wręcz obowiązek.