Wieje na drodze z Krakowa

Dziś wieje, na drodze z Krakowa na północ. Wieje pewnie też na drogach z Krakowa w innych kierunkach, ale Wiesiek nie jest w stanie tego sprawdzić. Zresztą „dziś” będzie jeszcze tylko przez dwie godziny. Potem północ, a zaraz po północy, jutro. Całkiem możliwe, że jutro też będzie wiało.

Wiesiek zaciera ręce. Kiedy wieje, jest w innym świecie. Mentalnie. Wtedy Zośka, żona Wieśka, z trudnością może się z nim dogadać. Wiesiek chodzi zamyślony, uśmiecha się do siebie, a kiedy pyta go, o czym myśli, odpowiada „o niczym”. Przyparty do muru mówi „takie sobie, nawet trudno powiedzieć, głupoty, nic ciekawego, śmiałabyś się”. „To bym się pośmiała” mówi Zośka, ale już poirytowanym tonem i Wiesiek przestaje wierzyć, że naprawdę by się śmiała. Tym bardziej milczy. Ona odbiera milczenie jak obrazę, więc w sekundzie jest wściekła, lecz Wiesiek, milcząc, przynajmniej nie oddaje złem za złe. Przy okazji nie powie też czegoś, czego potem musiał żałował.

O przepraszaniu Wiesiek nie myślał, bo o wiele łatwiej jest milczeć, niż potem próbować przepraszać. Czasem przepraszanie jeszcze bardziej denerwuje osobę przepraszaną, co jest doprawdy dziwne, bo nic tak przecież nie potwierdza racji przepraszanego, jak przeprosiny. Najwyraźniej jednak jest w przeprosinach coś drażniącego, może to, że przepraszany powinien, przynajmniej w teorii, wybaczyć. Lecz on, tu: ona, czyli Zośka, kiedy jest wkurzona, nie przebacza, bo musiałaby wyhamować szybko swoje wkurzenie, a to jej nijak nie pasowało. Może gniew ma w sobie jakiś składnik „świętości”, gniew nie może minąć tak od razu, bo to by znaczyło, że nie bardzo był uzasadniony. A człowiek, który się gniewa, a nie ma racji, wychodzi na idiotę.

O tym myślał Wiesiek jadąc autem, gdy światła wydobywały z ciemności przemykające kształty drogi z Krakowa. Nikomu teraz nie przeszkadzała zamyślona twarz Wieśka, mógł więc poświęcać się temu, co przywiewał mu wiatr, zachodni, zdaje się. Tak, zachodni, bo kierownicę Wiesiek musiał trzymać mocniej lewą ręką, żeby mu auto schodziło na prawo, od tego wiatru.

Po drodze jest miejscowość Widoma. Trochę śmieszna nazwa, tak, jakby mieszkała tam kiedyś jakaś niewidoma. I w pewnym momencie stał się cud, że przejrzała na oczy. Po dwudziestej drugiej, nocą, wyłączają we wsi wszystkie światła na drodze, może sołtys wychodził z założenia, że i tak wszyscy widzą. A może na przekór policjantom, którzy chcieliby łapać na terenie zabudowanym, ale jak jest ciemno, to dają spokój.

Gdy wieje tak mocno powietrze staje się przezroczyste. Na horyzoncie, albo blisko horyzontu, którego przecież nie widać, bo jest ciemno, migają ogniki. Wiesiek wyobraża sobie, że niejeden z nich stoi na rozwidleniu dróg. Że podchodzi do samotnej lampy w środku pól, przysiada u jej podstawy, sterczy tak przez pół godziny i słucha wiatru. Potem wybiera inny ognik na horyzoncie, zmierza do niego, i odnajduje lampę, tym razem na skraju lasu. Tutaj szum jest przeraźliwy. Wiesiek, jadąc autem, wyobrażał sobie tę przeraźliwość. I to, że las w lecie szumi inaczej niż w zimie. A świeże, wiosenne liście szumią delikatniej niż te wyschnięte, jesienne.

Na Rondzie Ofiar Katynia

Wiesiek nie mógł przestać myśleć o tamtej dziewczynie. To nie był pierwszy raz, kiedy myślał o dziewczynie, ale rzadko zdarzało mu się myśleć o właśnie takiej, w taki sposób, i tak długo.

Było to na Rondzie Ofiar Katynia. W sumie można powiedzieć, że tam się kończy Kraków. Tak, praktycznie się kończy. Autobusy jadąc ulicą Josepha Conrada skręcają w Armii Krajowej, jakby nawracały. Bo dalej jadą głównie te z numerami powyżej 200. Tuż za rondem ludzie, jak mrówki, wysypują się z miejskich autobusów, przechodzą na drugą stronę i czekają na podmiejskie. I na małe, międzymiastowe busy, jadące w stronę Krzeszowic.

Dziewczyna, która wysiadła, miała podkręcone rzęsy. I to była jedyna rzecz, która zasługiwała na uwagę. No może jeszcze starała się zachować spójność koloru: czarny t-shirt i czarne dresowe spodnie. Dwie części garderoby (to słowo zdawało się Wieśkowi na wyrost), opinały jej szeroką postać, duże biodra, nieproporcjonalne uda, talię, która wylewała się na boki. Kiedy dotarła na drugą stronę ulicy, stanęła i czekała na przystanku. Wiesiek jeszcze raz na nią spojrzał. Nie dowierzał, że widział te podkręcone rzęsy. Dziewczyna, może siedemnastoletnia, przed swoją szeroką, kwadratową buzię, podniosła smartfon. Wyraz twarzy miała na tyle straszny, że Wiesiek nie mógł oderwać od niej oczu, sam nie wiedział, co się dzieje.

Udając, że chce coś przeczytać z rozkładu jazdy, podszedł bliżej i rzucając okiem na ekran telefonu zobaczył wyraźnie jedno słowo: „spierdalaj”. Chwilę potem, patrząc błędnym wzrokiem na godziny odjazdów, które wcale go nie interesowały, Wiesiek zastanawiał się, kto kazał dziewczynie „spierdalać” i dlaczego. Kimkolwiek był ten ktoś, zasługiwał, żeby odpowiedzieć mu tym samym. Wiesiek nawet był pewien, że dziewczyna zaraz wystuka podobne słowo w odpowiedzi. Ale patrząc na jej jakby zdechłe oblicze zrozumiał, że tego nie zrobi.

Za miękka jest, pomyślał Wiesiek. Jak tamten jej pisze „spierdalaj”, to niech sam spierdala, skurwysyn jeden. Tylko ten ktoś, po tamtej stronie, mógł sobie pisać, żeby spierdalała, a ona nie. I taka była między nią a tamtym różnica, że on by spierdolił od razu, niechby napisała tylko pół słowa: spie…, i już by go nie zobaczyła. I nie miałoby znaczenia, że tego dnia podkręciła rzęsy, bo wszystko inne i tak miała do dupy, a rzęsy i tak były żałosne.

I tak się Wiesiek zastanawiał, co by na jej miejscu mógł odpowiedzieć, kiedy oprzytomniał: dziewczyny już nie było. Pięćdziesiąt metrów dalej rozpędzał się ciężko zdezelowany bus, zostawiając za sobą chmurę niebieskiego dymu.

Nokaut w białych rękawiczkach

– Tylko nie potknij się o moje buty.

Grzesiek otwiera drzwi od mieszkania. W zasadzie – od kawalerki. Kawalerka nie jest jego. Ale Grzesiek szuka mieszkania. Kupi najprawdopodobniej w ciągu pół roku. Zadłuży się do końca życia. Grzesiek nie jest młody.

W mieszkaniu, w którym nikt nie przewiduje obecności kobiety, nie warto utrzymywać porządku. Nie ma takiej potrzeby. Zwłaszcza, kiedy mieszkaniec jest jeden. Samotny, jak to drzewo w na trawniku, przed wejściem do budynku, otoczone niskim, żelaznym płotem. Rozłożyste drzewo, bo żadne inne nie przeszkadza mu w rozpościeraniu konarów.

Za drzwiami wejściowymi i wąskim korytarzykiem otwiera się pokój w kształcie litery L. Jakby dwa pokoje, choć jeden. Z prawej strony futryna bez drzwi, prowadzi do kuchenki. Do łazienki wchodzi się z przejścia, po jego drugiej stronie umieszczono szafki na ubrania.

– Pod ścianą stanie pianino, będzie przychodzić córka, uwielbia grać. To mieszkania załatwiła mi Aśka. Po tym, jak okazało się ostatecznie, że mam się wynieść. To bardzo ładnie z jej strony.

Centralne miejsce w pokoju zajmuje stolik turystyczny, a na nim sprzęt do odtwarzania muzyki dawnej. Głośniki szeroko rozstawione, na dużym stole pod oknem i ruchomym stoliczku przy kuchni. Obok dwa pudła z płytami CD, muzyką głównie Bacha.

– To nawet nie jedna dziesiąta moich zbiorów. Jeszcze nie zdążyłem przenieść.

Otwieramy piwo i słuchamy. Sprzęt ma dwadzieścia pięć lat, został zaprojektowany do odtwarzania nagrań kwartetów smyczkowych, orkiestr symfonicznych, klawesynu i klawikordu. Nawet dawne płyty Jean Michelle Jarre’a czy Tangerine Dream, te nawiązujące do motywów baroku, brzmią szlachetnie. Co dopiero dobry fortepian, którego dźwięk brzmi nieziemsko tutaj, w pustych ścianach, stosów książek na podłodze, wśród czasopism, rachunków, zaświadczeń z banku i ZUSu. Na stole dobre słuchawki i laptop. 

– W zasadzie rzadko tu bywam, przecież pracuję. Ale mam wszystko, ogrzewanie, ciepłą wodę, działającą lodówkę i pralkę, internet. Wróciłem do biegania. Kiedy nie mogę spać, nawet o czwartej nad ranem, wychodzę i biegam. Wiesz, ten nokaut w białych rękawiczkach, który dostałem, ma swój powab.

Słuchamy prostego utworu Bacha granego na fortepianie. Wydaje się banalny, ale Grzesiek opowiada, że napisano na jego temat całe tomy analiz. Siedzimy milczący, jest pierwsza w nocy, my nieobecni ciałem, podróżujący duchem, i staje się jasne, że obcujemy z czymś, czego umysł kobiety nie jest w stanie ogarnąć.

Baba w tramwaju

W tramwaju, przy oknie, siedzi kobieta. Nie, to dziewczyna. Ale raczej kobieta. Kobieta czy dziewczyna? Zależy, gdzie popatrzeć. Jak na twarz – dziewczyna. Jak na resztę – kobieta.

Kobieta to mało powiedziane. Wręcz – baba. Albo ktoś, kto za parę lat, najwyżej dziesięć, będzie babą. Twarz zwiastuje jakie to było, jeszcze do niedawna, małe, niewinne dziewczątko. Aż tu nagle, może w pół roku, może w osiemnaście miesięcy, wyrosły nogi jak u koszykarki, ręce wyciągnęło z ramion, teraz rozłożystych. Uda i kolana ledwo się mieszczą między rzędami siedzeń. Dobrze, że siedzi, gdyby stanęła, niektórzy mogliby się przestraszyć.

W dłoni trzyma smartfon, przed twarzą. Obejmuje długimi palcami jak odnóża tarantuli. A twarz ciągle niewinna, duże oczy i wystające kości policzkowe nie pasują. Nie pasują do reszty, jeszcze nie pasują. Ona jeszcze nie wie, co się stało. Może zaczyna się orientować dopiero. Powoli odkrywać, co ją czeka. Los baby. Jakby się nie starała, jakie by nie miała gołębie i dziecięce serce, będzie babą i już. Ludzie ją nauczą. Bez wyjścia. Wystarczy, że będą musieli patrzeć na nią z dołu.

Zakochałem się w klawiaturze

Ona jest u mnie w pracy. Czasem udaje mi się na niej pograć. Stoi w kącie, w wąskim przejściu, zamknięta w skrzyni. Wytaczam ją, otwieram skrzynię i już mogę grać. Z początku nie wydawała mi się niezwykła. Raczej była zbyt lekka. Ale potem, jakimś dziwnym sposobem, zaczęła mi świetnie leżeć w dłoniach. Jakby odgadywała, co chcę zagrać. Na niej prawie się nie mylę, trafiam w dźwięki, gram niezwykle równo, frazy same się układają, palce skaczą to tu to tam, wzrasta tempo. Wprost trudno mi uwierzyć – to ja gram, naprawdę, i naprawdę da się tego słuchać.

Inaczej jest z klawiaturą, którą mam w domu. Na niej głównie ćwiczę. Ale jest coraz gorzej. Ona stała się jak z waty, przestałem ją czuć. Czasem najprostsze frazy nagle się koślawią. Rytm się rozpada, nie wiem, co gram, co chcę grać i po co. A przecież znam ją od dawna, sam ją wybrałem, bo wtedy wydawała mi się fantastyczna.

Gram więc w domu, ale tęsknię do tamtej. Słucham niezgrabnych, nieskładnych akordów, melodii, które do niczego nie prowadzą, i marzę, że gdybym miał tamtą, wszystko byłoby inaczej. Dlaczego inaczej, jakim sposobem – tego nie wiem, ale byłoby na pewno.

Podejrzewam jeden powód. Tamta klawiatura jest dziesięć razy droższa. Jest elegancka jak wyjściowy garnitur albo wieczorowa suknia. To powinno wyjaśnić wszystko. Ale jakoś nie wyjaśnia. Bo czuję, że w tej mojej, domowej, tkwi duży potencjał, może nawet większy. Jest bardzo wrażliwa, a ja nie mogę poradzić sobie z jej wrażliwością. Ona więcej ode mnie wymaga – więcej uwagi, staranności, koncentracji i znakomitego słuchania. Sęk w tym, że ja się chyba nią znudziłem. Nie chce mi się jej słuchać, zdaje się nieciekawa, przezroczysta, moje myśli mkną ponad nią gdzieś…

Nie mogę jej rzucić. To na niej zagram koncert. To już postanowione.

Wkładałem talerze do szafki, gdy…

Wkładałem talerze do szafki, gdy usłyszałem za sobą głos: tato, wyglądam dobrze?

Stałą przede mną córka, na ramieniu miała szkolny plecak. Na blado-ciemnogranatowym golfie, na którym w poprzek biegły z rzadka cienkie, białe paski, zobaczyłem naszyjnik z jaskrawymi, różnokolorowymi paseczkami z miękkiego tworzywa, nawleczonymi na rzemienny, wąski pasek. Zlustrowałem ją wzrokiem i znów popatrzyłem w twarz, a wtedy wyciągnęła do mnie rękę: popatrz, umyłam też zegarek. Plastikowy pasek był liliowy, z białym obramowaniem. Liliowy kolor przebijał też między czarnymi floresami na plecaczku.

– Jest okej. Fajnie. Może tylko golf ma trochę za słaby walor, taki trochę wyszarzały. Ale włosy spięte inaczej niż zwykle – dopiero teraz zobaczyłem.

Dzięki! – uściskała mnie – cześć!

Tomuś

Poznałem go na czwartym roku studiów, po wyborze specjalizacji. Był spokojny, jakby speszony, ale świetny w matematyce. Kiedy potem spotkaliśmy się po dziesięciu latach, opowiedział mi pewną historię. Historię niezwykłą, nieprawdopodobną, może głupią, absurdalną…? W każdym razie historię, w której główną rolę gra kobieta.

Spotkaliśmy się wtedy na starym mieście, na ulicy, na której kamienice z jednej strony jaśniały odnowionym tynkiem, a z drugiej – poczerniałe ściany czekały na swoją kolej. Do artclubu  schodziło się po schodkach. Była zima, śnieg i wtorek, drugi po poniedziałku najgorszy dzień tygodnia, jak na chodzenie do clubu, szczególnie zimą. Zamówił dwie szklanki piwa, były wysokie i wąskie, jedna dla mnie, druga dla siebie.

Tomuś zaczął bez wstępów, że od ośmiu lat jest żonaty i naprawdę kocha swoją żonę. Jednak w ciągu ośmiu lat nie mógł pozbyć się pewnej przypadłości – nie był w stanie namówić swojej kobiety na pójście do łóżka. No to nie było tak, że oni tego w ogóle nie robili. Robili to wtedy, kiedy ona chciała. Tomuś zresztą wyczuwał jej chęci dość dobrze, nauczył się tego w ciągu ośmiu lat, a nawet wcześniej, już po czterech latach. Tak marzył sobie, że w ciągu czterech, może pięciu lat to i ona mogłaby się nauczyć jego fazy na seks. Ale jej jakoś nie wychodziło. Może się nie starała.

Tak około piątego roku Tomuś poczuł rozdarcie. Rozdarcie, jak mu się teraz wydaje, rosło i wcześniej, ale dopiero wtedy Tomuś zdał sobie z niego sprawę. W końcu był mężczyzną normalnym i zdrowym, tylko trochę speszonym. W każdym razie zauważył, że nierzadko ma ochotę, ale na ochocie musi poprzestać, bo nic więcej nie jest w stanie zrobić. Tak, z tego wyraźnie zdał sobie sprawę.

Może z powodu rozdarcia, a może poprzez tę szczególną wrażliwość, którą zyskuje się, gdy człowiek jest rozdarty, Tomuś zaczął dostrzegać u koleżanek z pracy te momenty, chęci, marzenia, kiedy one chciały. Świetnie je wyczuwał, trzeba przyznać, więc koniec końców pozostało już naprawdę niewiele, w zasadzie nie musiał wiele robić, wystarczyło porozumiewawcze spojrzenie, drobne gesty, niby przypadkowe dotknięcie i potem wspólne kroki, w tę samą stronę. Jedno się nie zmieniło. Tomuś nie był w stanie uwieść żadnej kobiety, jeśli ona akurat nie chciała być uwiedziona.

Jak to bywa, pewien stan rzeczy nie może trwać w nieskończoność. Ta jedyna kobieta, którą kochał, dowiedziała się, zresztą po prostu wyczuła, bo kobiety czują takie rzeczy. A i mężczyźni też wyczuwają. Kończyliśmy trzecią kolejkę wysokich szklanek, gdy Tomuś opowiedział mi o tej ważnej rozmowie. Zdarzyła się wieczorem, raczej w połowie nocy, a było już nad ranem, przy stole w kuchni, na którym stały dwa zimne kubki: herbatki zielonej i herbatki z anyżem. Tomuś pił z anyżem. Ustalili wspólnie, ale mówiła tylko ona, Tomuś potakiwał: że z kobietami (innymi) koniec. Na co Tomuś zgodził się od razu. Zgodził się szybko, bo speszyła go jej wyrozumiałość, wielkoduszność kobiety, którą kochał.

Powiecie mi, że to się nie zdarza, szczególnie u kobiet, takie pobłażanie. Nie wiem, wtedy nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, bo Tomuś siedział naprzeciwko mnie, patrzył spokojnym wzrokiem, a ja wiedziałem, że jego wzrok jest przenikliwy, mimo łagodności i lekkiego speszenia. Tomuś w ogóle świetnie wyczuwał ludzkie nastroje, nie tylko kobiece. Bałem się, że zauważy, że podejrzewam, że zmyśla. Jego zmyślanie nie byłoby przecież dziwne, biorąc pod uwagę sześć pustych szklanek, jakie stały między nami.

Jak się potoczyła ta historia? Tomuś miotał się między chęcią, zniechęceniem i beznadzieją, zaczął notować dni apetytu obecnej, jedynej kobiety. Jak więzień, który na ścianie wypisuje daty. Zaczął od urodzin swojej żony, bo przypuszczał, że kiedy jak kiedy, ale wtedy powinna chcieć. Jednak nie. Dopiero następnego dnia zobaczył w jej oczach iskierki. Pojawiły się i kolejnego dnia. Przy czwartej szklance piwa Tomuś wyciągnął wyświechtany zeszyt. Otworzył go i położył przede mną. Zobaczyłem szereg liczb:

2 3 5 7 11 13 17 19 23 29 31 37 41 43 47 53 59 61 67 71 73 79 83 89 97 101 103 107 109 113 127 131 137 139 149 151 157 163 167 173 179 181 191 193 197 199 211 223 227 229 233 239 241 251 257 263 269 271 277 281 283 293 307 311 313 317 331 337 347 349 353 359

Czy wiem, o co chodzi? – zapytał mnie. Nie wiedziałem, zresztą w tamtym momencie myślenie nie było już moją mocną stroną. Zamieszałem głową nieokreślony znak w powietrzu. „To są liczby pierwsze” powiedział Tomuś. „Po trzech latach sprawdziłem, bez wątpienia. To dni pożądania mojej żony. Począwszy od daty jej urodzin. W ciągu trzech lat jest zgodność stuprocentowa. Średnio wypada więc raz na pięć dni. To nieźle, co?”

Popatrzył na mnie. Tym razem nie było w jego wzroku nic ze speszenia. Jego twarz promieniała szczęściem, szczęściem teraźniejszym i tym przyszłym, przepowiedzianym poprzez rząd cyferek.  Poczułem się, jakbym właśnie wrócił z wyprawy na Księżyc.

puste molo i kobieta

Tekst umieszczony również na blogu Patrz!

Wieszanie (prania) kontra granie (na pianinie)

Jest późno, wszystko co trzeba w ciągu dnia już zrobione. Prawie wszystko. Zostało – ćwiczyć na pianinie i powiesić pranie. Dwie rzeczy. Za którą złapać się najpierw? Zważywszy, że już niewiele zostało sił i całkiem możliwe, że w trakcie wykonywania jednej czynności okaże się, że na drugą nie starczy energii, samozaparcia, wytrwałości. Logicznie, według zasad przekazywanych przez rodziców, najpierw obowiązki, potem przyjemności. Czyli najpierw pranie. Granie na pianinie, według obecnie obowiązujących w rodzinie standardów, nie należy do obowiązków. Nieważne, że dla grającego wcale nie musi być przyjemnością.

Ale z drugiej strony granie na pianinie wymaga sporo uwagi i koncentracji. Z trzeciej strony – wieszanie prania to też nie byle co, choć tak zdarzało mu się kiedyś myśleć. Są odpowiednie zasady, szczegółowe i ogólne, zupełnie jak podczas grania na pianinie. Skarpet nie można ot tak sobie rzucić na sznurki. Nie mówiąc o majtkach, slipkach, a już spodniach czy koszulach!

Trzeba więc wybierać co spartaczyć, albo raczej wystawić na ryzyko niepowodzenia, niedorobienia. Przecież pranie, na sznurkach, jakkolwiek nie powieszone, zawsze jakoś wyschnie, prędzej czy później. A fałszywe dźwięki, zaćwiczone na klawiaturze, stawiają pod znakiem bezsensu ćwiczenie w ogóle. W pomiętej koszuli można jakoś chodzić, najwyżej trudniej ją potem wyprasować, ale przecież nic wielkiego się nie stało, zawsze można to poprawić. A takie byle jakie granie zostawia ślady na długo, na tygodnie i miesiące. Zresztą ćwiczy się po to, aby następnie zagrać koncert, a zaćwiczone błędy to wstyd o wiele większy, niż stłamszone nieco spodnie.

Tak więc – granie. Potem wieszanie. Ale ale, podczas grania mógłby całkiem zapomnieć o tym, że pranie czeka. Gdyby do rano pozostało w misce, to nie tylko nie spełniłby obietnicy: „tak, powieszę”, ale poddane w wątpliwość zostałoby również przyszłe granie. Tak więc nie można dopuścić do pominięcia wieszania prania.

Jest na to sposób. Postawić miskę z praniem na komórce, na stołku, tak, by przed pójściem spać, kiedy będzie szukał telefonu, znalazł pranie. Wtedy, choćby padał z wyczerpania (po graniu), domyśli się, z pewnością, co trzeba z praniem zrobić. Jakoś się powiesi, lepiej lub gorzej, ostatkiem sił.

Wieszając pranie zauważył, że składa się w większości z jego skarpet, koszul i tak dalej. To szczęście, pomyślał, bo w razie uwag dotyczących niedbałości, użyje argumentu, że to i tak jego ubranie, więc jakby co, to sam się będzie wstydził. Zresztą skarpet nie widać, przynajmniej na pierwszy rzut oka. A koszulę przyciśnie swetrem, wyprasuje się w drodze do pracy, tym bardziej, że w busie ścisk będzie.

Wieszając zauważył jeszcze jedno – bieliznę córki coraz trudniej odróżnić od bielizny jej matki. Po rozmiarze – stało się prawie niemożliwe. Ciekawe…

Wracając z suszarni i odkładając miskę zauważył jeszcze jedną rzecz do zrobienia dzisiaj. Dlatego czym prędzej otworzył laptopa i zaczął pisać. Na blogu. Już teraz spokojny: obowiązki najpierw, na koniec – przyjemności.

Biała, pusta kartka, czeka

Siada przed kartką papieru. Jest pusta, biała, dziewicza.
– Dawno się nie widzieliśmy – mówi pokornym tonem.
Kartka milczy.
– Tak, wiem, że to moja wina. Miałem cię zapisywać regularnie, nawet jeśli nie codziennie, to na pewno częściej, niż raz w tygodniu. A ostatnio… Kiedy to było ostatnio…?

Kartka milczy. Tak, jak potrafią milczeć „one”, a kartka to właśnie „ona”. Dlatego nie jest zdziwiony. Wie, co teraz powinien robić – domyślać się, co ona myśli i czuje. W zasadzie to ma chęć ją zapisać, już z boku leży gotowe pióro, z nowym nabojem atramentu. Ale zanim skrobnie po białej powierzchni chciałby wiedzieć, że kartka zaakceptuje tekst, pisany jego ręką właśnie teraz. Nie mógłby pisać, jeśliby choć przypuszczał, że ona nie chce być zapisywana. Nie byłby w stanie zgwałcić.

Teraz milczą oboje. On wyobraża sobie, że ona jest zawiedziona, i że jej zawód musi po prostu minąć. Mógłby ją jakoś przekonać, ale z biegiem lat czuje, że wszystkie metody, sposoby, które miał w zanadrzu, wyczerpały się. Nie umie jej już niczym zaskoczyć, zresztą zaskakiwał ją wiele razy i przyzwyczaiła się do tego, a nawet zbrzydło jej bycie zaskakiwaną. Teraz on wie, że kiedy ona tylko przeczuwa, że będzie zaskoczona, już cierpnie jej skóra i już odwraca głowę, nawet chciałaby uciekać, albo przynajmniej być sama. Ale nie zrobi tego, bo nie chce mu sprawiać aż takiej przykrości. I on też nie chce jej sprawiać przykrości, więc przestał ją zaskakiwać. Milczące porozumienie, po latach.

Nie sprawianie komuś przykrości – to klatka, to więzienie, do jakiego ludzie sami się pakują. Ach, żeby można komuś sprawić przykrość, wtedy, kiedy ma się przemożną ochotę. Żeby ten ktoś wiedział, że ja, ty, on, ona, właśnie teraz chcemy przypalić jak rozpalonym żelazem, tak zmieszać z błotem, tak wyrzucić tę kupę, którą mamy w sobie, i żeby wystarczyło mrugnięcie okiem, by się porozumieć, na minutę, na pięć minut: „pozwól, zrób to dla mnie”.

Kartka leży, lecz teraz – jakoś inaczej. Coś się zmieniło, co innego wisi w powietrzu. Wybaczyła? On bierze pióro. Przykłada do jasnej powierzchni, stawia pierwszą kreskę. Nie czuje jej oporu, nie jest jak skamieniała, drętwa, nie wzdraga się, nie protestuje. Co najważniejsze – nie jest nieruchoma, drętwa, sparaliżowana. On zaczyna pisać, kreśli kolejne litery, wyrazy, patrzy, jak papier poddaje się kolejnym pociągnięciom. Już wie, że będzie dobrze, tego wieczora.

Kobieta, czyli ćwiczenia z pisania, niby o niczym

Zobaczył ją w tramwaju. Nie tylko ją, oczywiście, ale ona zwróciła jego uwagę. Czarne, nieprzezroczyste rajstopy na szczupłych, bardzo szczupłych nogach. I jasny, lekko kremowy płaszczyk, związany lekko w pasie i otwierający się u dołu. No i włosy, przycięte jak u bohaterki serialu „Dempsey i Makepeace na tropie”. Całkiem podobnie przycięte. W wąskim przejściu postawiła niewielką walizkę na kółkach.

Kiedy wyskoczył z tramwaju, od razu przebiegł przez ulicę. Tam, gdzie nie wolno. Rozejrzał się wcześniej, sprawdzając, po pierwsze, czy nie ma w pobliżu policji, a po drugie, czy coś go nie rozjedzie, tramwaj, samochód lub autobus. I rowerzyści, którzy bez świateł jeżdżą bez żenady, mimo mroku.

Skrótem, pędził na dworzec. Otworzyła się przed nim przestrzeń dworcowego placu, gdy ze zdziwieniem zobaczył przed sobą lekko kremowy płaszczyk lekko otwierający się ku dołowi, szczupłe nogi i usłyszał terkot walizki na kółkach, ciągniętej szybko po granitowych płytach. Jakim sposobem go wyprzedziła, nie widział. Szła męskim krokiem, cała jej postać, od głowy, przez ramiona i tułów, unosiła się i opadała sztywno. Lekko pochylona do przodu, nie przystawała do gracji płaszczyka, czarnych nieprzezroczystych rajstop i włosów przyciętych tuż poniżej twarzy. Niesamowite, jak kobieta stojąca może różnić się od kobiety idącej, tak bardzo, że wspomnienie bohaterki Makepeace nie miało siły powrócić.

Kobieta w drodze na dworzec