Trzynaście minut na krakowskich Plantach

Dziesięć, może trzynaście minut na krakowskich Plantach. W słońcu. Dwadzieścia wolnych minut między próbą, a spektaklem.

Wysokie gałązki drzew pokryły się już drobniutkimi, zielonymi centkami. Tak szybko! W ciepłym słońcu rozlewającym się po ulicach nawet miasto wygląda całkiem nieźle. Oczywiście, gdzie mu tam do lasu. Ale rywalizacji lasu z miastem nie należy się spodziewać, zresztą człowiek wyszedł z lasu do miasta, i choć teraz często marzy o powrocie, to mało przekonująco prezentują się te fantazje.

Choćby dziesięć, trzynaście, a może nawet dwadzieścia minut na słońcu, a już pojawia się wdzięczność: Jeszcze raz, i tej wiosny, chcecie się zazielenić. Bo ktoś inny, na waszym miejscu, pomyślałby: Sorry, mam dość miejskiego kurzu i hałasu. Usycham.

Ćwiczenia z pisania o niczym (znów)

Znów to samo – wrażenie, że nie powinienem ot tak sobie iść spać. Że pozostało coś do napisania, a może wyrzucenia z siebie. To coś tkwi tam gdzieś, wewnątrz, ale nie wiem gdzie, nie wiem, jak to namacać, wyłowić, chwycić. A może to bzdura, złudzenie, taki po prostu rozstrój żołądka.

Dziś było wiele emocji… Nie jestem w stanie ich podsumować. Może to jedno wrażenie – że żyję za szybko, i umykają mi one. To zaniedbanie, wykroczenie, przestępstwo, grzech może nawet – żyć i nie odczuwać tego, co się przeżywa. To zaprzeczenie sensu życia, bo skoro już doszło do tego, że żyję, czuję, myślę, to jakimś nieporozumieniem, mówiąc delikatnie, jest to, że się znieczulam na przeżycia i lekceważę moją świadomość. Jakbym wracał tym samym do jakichś atawistycznych odruchów życia instynktownego, które oczywiście ma sens w przypadku zwierząt, ale przecież nie po to jestem człowiekiem, jakimś splotem okoliczności.

Jestem człowiekiem, ale nie po to, by tworzyć teorie. Nie teraz, jeszcze nie na tym etapie. Mój etap – to zauważać, tak po prostu. A może i jedno i drugie – bo zauważanie czegoś aż się prosi o stworzenie teorii tego. Lecz z kolei zauważenie czegoś następnego często modyfikuje, o ile nawet nie rujnuje dotychczas zbudowaną teorię. Tak więc sumując – sensem jest zauważanie rzeczy, przez co wzrasta świadomość. Budowane teorie są natomiast czymś pobocznym, roboczym, są o tyle dobre, o ile prowadzą do kolejnych odkryć. Jeśli natomiast zamykają horyzont dostarczając przyjemnego wrażenia wszechwiedzy – należy je jak najszybciej zrewidować i najpewniej – porzucić.

A teraz, wobec powyższego, teoretycznego bebłania, jeden konkret, mianowicie – jedno z miejsc z mojego miasteczka, na które gdy patrzę, nie mogę wyjść z podziwu, że coś takiego istnieje. Co więcej – zwykle nie zwracam na nie uwagi, przechodząc, gdyż nie widzę w nim nic szczególnego. Tak się do niego przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie, żeby było tu inaczej. I kiedy wreszcie będzie inaczej – to chyba go nie poznam, i to niepoznanie będzie mnie uwierać, jak zgrzyt w samym środku ćwierkającego lasu. Oto ten obraz:

Piękno, którego zwykle nie dostrzegam

W zasadzie powinienem zrobić to zdjęcie we wtorek lub piątek, kiedy jest tu targ, i zamiast samochodów na parkingu – widać stragany. Ale jestem zbyt niecierpliwy. Prawda, że to jest…… piękne to nieodpowiednie słowo. To jest – niesamowite. To coś z gatunku trąby powietrznej, zjawiska, którego nie da się okiełznać, które po prostu jest obok nas i wszystko, co można zrobić, to dziwić się……

Dobranoc.

Niecodzienność chyba

Jedziemy z Sarą na rowerze. Albo może z Beniaminem? Chyba tak, z Beniaminem. Jadąc od rynku w stronę stacji kolejowej droga spada w dół. Jest tam skrzyżowanie, pod koniec górki. Beni jedzie przede mną, a ja patrzę, jak samochody i motocykle śmigają przed nami przez skrzyżowanie we wszystkie jego strony. Myślę, że jadą stanowczo za szybko, około 90, a przecież to miejsce niebezpieczne. Zastanawiam się, jak tamtędy przejedziemy, bo szaleńcy jadą nieprzerwanym strumieniem. I rzeczywiście, nie mogę wprost uwierzyć w to, co widzę, ale nagle wyprzedza nas niski motor z ogromną, szeroką oponą z tyłu, jadąc z szaleńczą prędkością napotyka przed sobą samochód, który zjechał na drugą połowę jezdni. Jest za późno, bo cokolwiek zrobić, motor wbija się w maskę, motocyklista jak wyrzucony sprężyną kręci w powietrzu opętańcze młynki, i leci dalej, spadając pod pawilonem handlowym. „Hamuj!” krzyczę do Beniamina (czy może Sary, już sam nie wiem), widzę, że hamuje jak może najlepiej, ale w końcu dociera do motocyklisty i przewraca się o niego.

Gdy dojeżdżam na miejsce wypadku, ludzie z auta już naciągają na niego od przodu jakąś opończę. Zastanawiam się dlaczego, przyglądam się, a auto przypomina starą drewnianą łódź, z odpadającą czerwoną farbą, i teraz – rozbitym dziobem. „To pewnie dlatego…” myślę. Podchodzę do kobiety i chłopaka z motocykla – okazuje się, że jechało nim dwoje. Ruszają się, podnoszą, mówią, że nic im nie jest. „Ale proszę państwa, warto zgłosić się do szpitala na badania, to może być tylko złudzenie” – mówię. Nie za bardzo reagują.

Opera Krakowska

Nagle jestem w centrum miasta, chyba Krakowa, przy Plantach. Jest noc, zdaje się, że wyszedłem właśnie z pracy. Ale puszczam sms do domu, że przyjdę później, bo idę z grupą do klubu.

Klub nie był w piwnicach, wprost przeciwnie – na jakimś piątym piętrze budynku. Niski strop, miękkie kanapy, układ pomieszczenia – w kształcie litery T i jedno okno wychodzące teraz w ciemność. Są tam różni ludzie, m.in. blondynka o ciepłym, wzbudzającym zaufanie głosie z miłą modulacją. Przysiaduję się to tu, to tam, w końcu patrzę na zegarek – jest dwudziesta druga. Czas iść, nawet niektórzy wychodzą, ale mnie jakoś nie do wyjścia, zastanawiam się, dlaczego. Może dlatego, ze blondynka nie zamierza wychodzić? „No bez przesady” – myślę, wychodzę w końcu, schodzę schodami w dół, ale okazuje się, że są dwie klatki schodowe – jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet, bo to najwyraźniej jest akademik. Ja oczywiście mylę klatki, ale zaraz pokornie wracam do męskiej. Im bliżej wyjścia – jest coraz zimniej, niepokoi mnie to, bo jestem przecież jeszcze chory. Wreszcie spostrzegam powód – mam na sobie tylko w koszulkę i slipki. „O kurcze, reszta ubrania została chyba w klubie, przy wieszaku”, wracam tam, a tam ciemno, ale ktoś jest i rusza się. Wzdragam się, bo mam wrażenie, że zaraz zobaczę w ciemności nagie ciała, ale kiedy wzrok przywyka okazuje się, że nie – siedzą przy stolikach i jedzą coś jak grysik albo kleik, z czegoś jak drewniane, okrągłe deski do krojenia. I wtedy chyba się obudziłem.

Czy moje codzienne życie nie jest na tyle ciekawe, by wreszcie we śnie dało mi spokój.

Widok z okna

Widok z okna szpitala

To widok z okna przychodni i szpitala. Z oddziału wewnętrznego trzeba było przejść długim korytarzem całą kardiologię, by go zobaczyć. Nie byłoby w nim nic szczególnego, ot zwykłe zaplecze szpitala, gdyby nie to, że stał się on obiektem pożądania dla kogoś, kto nie mógł wyjść poza oddział. Dla kogoś, kto nie był pewien, czy jeśli wreszcie wyjdzie, to o własnych siłach.

Budynki na pierwszym i drugim planie, pochodzące z lat socjalizmu, choć nie urodziwe, jednak przypominają dzieciństwo: wiosenne przechadzki nowymi tropami, po lekcjach, kiedy zamiast iść do domu, uczeń włóczył się poznając miasteczko. Z tej włóczęgi najsilniejszy pozostał zapach ziemi, schnącej po śnie w zimowych śniegach.

Większą tęsknotę wzbudzał horyzont. Za pierwszą i drugą linią drzew rozpoczynają się pola. Tam po glebie ślizga się wiatr, rozpędza się za szeregiem zabudowań i hamuje dużo dalej, gdy dopada następnych.

To zdjęcie zrobiłem w piątek, odbierając wyniki. Inaczej się podchodzi do okienka mając w pamięci ostatnie wieści od przyjaciół, walczących o życie. Nim wezmę do ręki kartkę z cyferkami i kliszę z opisem, zdążę pomyśleć, że może i mnie przyjdzie przeczytać z niej fatalne wieści.

Ale jeszcze nie tym razem. Dziś to tylko niewielkie ślady po zapaleniu płuc. Antybiotyk kończę we wtorek.

Maleje świat

– Tato, tu wszystko wydaje mi się teraz mniejsze!

Uśmiecham się na te słowa, rozpiera mnie wewnątrz, ale mogę się tylko uśmiechać, bo całej masy skojarzeń, historii i opowieści nie jestem w stanie przekazać. Wróciliśmy po dwóch tygodniach do domu i córka mówi, że dom stał się mniejszy. Co to znaczy? Że po prostu urosła? Odkrycia własnych dzieci to drugie życie rodziców. Zaskakują, bo nie spodziewałem się, że Sara w takim wieku może już to zauważyć.

Dziecko

Dziecko

Krótki kurs języka rumuńskiego

By uniknąć nieporozumień chciałbym wyjaśnić niektóre sformułowania, które można tu usłyszeć np. na ulicy.

După masa
Będąc na ulicy albo w autobusie w porze południowej nie zdziwcie się bardzo, kiedy usłyszycie powyższe słowa. Nie mają one żadnego związku ani z masażem ani z tylno-środkową częścią ciała. Oznaczają po prostu "po obiedzie".

Fak (rum. fac, np. eu fac)
Rumuni bardzo często używają tego słowa, ale znów nie ma ono prawie nic wspólnego z jego tak samo brzmiącym odpowiednikiem amerykańskim. Oznacza zwykłe "robię", np. "robię pierogi" albo "robię porządki".

Kupa Europiana (rum. Cupa Europiană)
Zbliżają się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i te dwa słowa można ostatnio usłyszeć częściej. Ich polskie tłumaczenie to "Mistrzostwa Europy".


Wrażenia krytyczne

Przeczytałem właśnie recenzję, która wygrała konkurs ogłoszony przez naszą firmę. Tak, tekst jest świetny. Moje wrażenie potwierdza to, co już tutaj kiedyś napisałem – sto razy wolę przeczytać dzieło, albo posłuchać to, co mówi sam twórca, niż przedzierać się przez popłuczyny, jakie pozostawiają po sobie krytycy. Sorry, ale to muszą być popłuczyny, bo krytyka, choćby doszła do mistrzostwa, istnieje tylko dzięki dziełu (choćby temu najbardziej prymitywnemu, a może właśnie dzięki niemu). To są popłuczyny z definicji, krytyka nigdy nie przerośnie dzieła, co najwyżej będzie mu do pięt dorastać. Wszelkie starania – erudycyjne, analizujące, syntezujące, nawiązujące, dystansujące i tak dalej – to stawianie babek w piaskownicy.

Przyszła mi do głowy myśl, że przemawia przeze mnie zazdrość. Tak, to jest wyjście z tej sytuacji! Z pewnością przemawia 🙂

Do śmierci…

…jak się przygotować? Dziś wpadła mi myśl – to tak, jak przygotować się do snu wieczorem. Z tym też nie mogę się pogodzić, co dzień prawie tak samo. Jak to zrobić, aby spokojnie zakończyć sprawy dnia, następnie toaleta, przebranie do pidżamki i powolne dojście do łóżka. Potem – jeden ruch – pod kołdrę, westchnienie, przesunięcie wzroku po suficie, wsłuchanie się w szmery, i zamknięcie oczu…

Życie z cukrzykiem, czyli z samym sobą

Chwilę wcześniej, leżąc na brzuchu, szperałem w komputerze, kiedy dotarło do mnie z całą pewnością, że mam hipoglikemię (czyli – zbyt niski poziom cukru).

Rozpoznawania hipoglikemii cukrzyk się uczy, podobnie jak każdy człowiek uczy się rozpoznawania swoich uczuć – rozdrażnienia, smutku, wściekłości, nudy, uwielbienia i tak dalej. Wykrywania hipoglikemii cukrzyk musi się nauczyć, to podstawowy warunek, by móc w miarę normalnie żyć. Dlaczego to takie ważne? Ponieważ hipoglikemia to pierwszy krok do utraty świadomości. A tego nikt by sobie nie życzył, zwłaszcza, kiedy jest np. na ulicy, w pracy lub kiedy prowadzi samochód. A szczególnie, że tracąc przytomność można się już nie obudzić. A kiedy już się obudzi, to resztę dnia i tak ma straconą.

Hipoglikemia jest uczuciem, podobnie jak inne uczucia. Tyle tylko, że jest to uczucie subtelne, o delikatnym kolorycie, z którego nie od razu można zdać sobie sprawę. Może lepiej pasowałoby słowo: wrażenie. "Mam wrażenie, że mi spada [cukier]" myśli sobie cukrzyk. To mieszanina niepokoju, napięcia, zniecierpliwienia. Ucisk w klatce piersiowej. Napięcie oczu. Coś jak wtedy, kiedy sobie myślisz "chyba zostawiłem włączone żelazko w domu".

Każdy czuje to inaczej, każdy się tego uczy, jak miłości, nie przymierzając. Oczywiście są objawy wspólne, kiedy sytuacja nabrzmiewa – drżenie rąk, strużki potu, zawężenie pola widzenia, bełkotliwa mowa, problemy z kojarzeniem, pamięcią. Lecz one pojawiają się, gdy jest już niestety, trochę późno. To znaczy – kiedy trzeba się na poważnie ratować.

To ciekawe, że uczucia wywoływane przez chorobę można włączyć do swojego panteonu przeżywania – w postaci pierwotnej. Stojąc w galerii przed obrazem doznaje się wrażeń. Słuchając muzyki czuje się, jak przyspiesza serce. Thriller wywołuje zalewające fale strachu. Hipoglikemia w swojej czystej postaci odczuwania jest jednym z takich wrażeń, tyle, że czystym, ponieważ pojawia się bez widocznego bodźca wywołującego. I co jeszcze ciekawsze – dzięki hipoglikemii doskonalę się w sondowaniu własnych uczuć, wrażeń – szczególnie tych subtelnych, ledwo zauważalnych.

OK, doszedłem do siebie (zjadłszy trochę krówek, pomarańczę i kawałek czekolady). Mogę więc iść spać. Dobranoc!

Nocą

O wpół do trzeciej zaczął szczekać pies. Jakiś mały, bo połowa szczeków brzmiała jak u szczeniaka, a połowa – schodziła tonacją w dół, zdradzając doświadczenie. Szczekał w nastroju radosno – żałosnym, jak piesek, który za ogrodzeniem dostrzega swojego kolegę, lecz jednocześnie zdaje sobie sprawę, że się nie spotkają. Jego głos pobrzmiewał się drobniutkimi, ledwo słyszalnymi echami, odbitymi od ścian okolicznych domów. Tego echa nie słyszy zwykły człowiek, ale audiofil lub średnio doświadczony realizator dźwięku – tak. Szczekał w idealnej ciszy. Gdy skończył, zaczął dopowiadać jego starszy kolega, kilka zabudowań dalej, głębokim, niskim dźwiękiem, lecz widocznie tylko z obowiązku, bo szybko skończył. Kiedyś psów w okolicy było więcej i zaledwie krótki alert jednego z nich wywoływał feerię ujadania.

Zapadła cisza. Na zewnątrz. Lecz nie we mnie. W mojej głowie słyszę szum, podobny do dźwięku przyciszonego telewizora, gdy wyciągnięto z niego antenę, a po ekranie szalały wtedy dzikie mrówki – z czasów, gdy nie było jeszcze telewizji kablowej ani satelitarnej. Spokojnie, z tym szumem żyję już, jak pamiętam, jakieś trzydzieści lat. To nie od wypadku, po nim zostało tylko leciutkie pogwizdywanie, tu przy lewym uchu, albo coś jak "wiuchanie" skrzydła kondora, gdy leci.

Wychodzę. Szmer pościeli głośny jak przejazd samochodu. Nakładanie kapci, lekkie szurnięcia, stęknięcie drzwi w tej ciszy są jak wyroki potępienia mnie – tego, który zawinił. Siadam i piszę. Wojciech Kuczok, w dzisiejszej (wczorajszej) Wyborczej mówi – trzeba ciągle pisać, wtedy rzadziej dopada pisarska pustka. Ale ja – po co mam pisać? Nie jestem pisarzem i już nie będę. Kim jestem?

Jednego tygodnia robię po kilkaset zdjęć każdego dnia, obrabiam i wysyłam. Przez następne dwa tygodnie kręcę a potem montuję jakiś film, robię DVD, projektuję etykiety, drukuję, przyklejam. W międzyczasie odpowiadam na facebooku jakiemuś "zdeklarowanemu specjaliście od teatru" na jego kompletnie pomylone twierdzenia i zarzuty, i zastanawiam się, czy już go kasować czy jeszcze za chwilę, by z jak najmniejszym wstydem pełnić funkcję PiaRa (domorosłego, oczywiście). Tworzę grafikę do Internetu, czego nigdy tak naprawdę się nie uczyłem i czego nie umiem, i dyskutuję z wykształconymi humanistami na tematy, które oni znają lepiej ode mnie. Jedną ręką puszczam muzykę do spektaklu, a drugą – piszę tekst o "podróży cukrzyka przez świat", albo klecę w głowie pomysł na trzydziestosekundową animację, bo w mojej firmie chcą ich więcej i więcej.

Tak, sam jestem sobie winien, że wszystko po łebkach. Zgadzam się, naprawdę. Nie udaję. To wszystko w imię adrenaliny i testosteronu, powodujących chwilowe szczęście, ostatecznie niszczących organizm. Patrzę na mojego syna, widzę, że on ma to samo, i wtedy ogarnia mnie przerażenie. Bo pal pięć, gdy chodzi o mnie, ale jego powinienem czegoś więcej nauczyć, a przynajmniej – próbować mu uświadamiać.

Na zewnątrz cisza, a w kuchni brzęczenie lodówki zagłusza szum mojego mózgu. To lepiej. I tykają dwa zegary, w proporcji 1:3,5. Zaszczekał pies po drugiej stronie miasteczka, może na tę schodzącą mgłę. Przejechał samochód długim mlaśnięciem opon. Czasem, gdy naprawdę nie ma o czym myśleć, to myślę kim jest kierowca, dlaczego właśnie teraz jedzie i dokąd. I czy gra mu radio, czy zimno ma w kabinie jak jasny gwint, czy klnie czy raczej jest spokojny i pogodzony ze swoim losem. Czy może nie myśli o niczym, bo prowadzenie samochodu przecież tego nie wymaga…