O wpół do trzeciej zaczął szczekać pies. Jakiś mały, bo połowa szczeków brzmiała jak u szczeniaka, a połowa – schodziła tonacją w dół, zdradzając doświadczenie. Szczekał w nastroju radosno – żałosnym, jak piesek, który za ogrodzeniem dostrzega swojego kolegę, lecz jednocześnie zdaje sobie sprawę, że się nie spotkają. Jego głos pobrzmiewał się drobniutkimi, ledwo słyszalnymi echami, odbitymi od ścian okolicznych domów. Tego echa nie słyszy zwykły człowiek, ale audiofil lub średnio doświadczony realizator dźwięku – tak. Szczekał w idealnej ciszy. Gdy skończył, zaczął dopowiadać jego starszy kolega, kilka zabudowań dalej, głębokim, niskim dźwiękiem, lecz widocznie tylko z obowiązku, bo szybko skończył. Kiedyś psów w okolicy było więcej i zaledwie krótki alert jednego z nich wywoływał feerię ujadania.
Zapadła cisza. Na zewnątrz. Lecz nie we mnie. W mojej głowie słyszę szum, podobny do dźwięku przyciszonego telewizora, gdy wyciągnięto z niego antenę, a po ekranie szalały wtedy dzikie mrówki – z czasów, gdy nie było jeszcze telewizji kablowej ani satelitarnej. Spokojnie, z tym szumem żyję już, jak pamiętam, jakieś trzydzieści lat. To nie od wypadku, po nim zostało tylko leciutkie pogwizdywanie, tu przy lewym uchu, albo coś jak "wiuchanie" skrzydła kondora, gdy leci.
Wychodzę. Szmer pościeli głośny jak przejazd samochodu. Nakładanie kapci, lekkie szurnięcia, stęknięcie drzwi w tej ciszy są jak wyroki potępienia mnie – tego, który zawinił. Siadam i piszę. Wojciech Kuczok, w dzisiejszej (wczorajszej) Wyborczej mówi – trzeba ciągle pisać, wtedy rzadziej dopada pisarska pustka. Ale ja – po co mam pisać? Nie jestem pisarzem i już nie będę. Kim jestem?
Jednego tygodnia robię po kilkaset zdjęć każdego dnia, obrabiam i wysyłam. Przez następne dwa tygodnie kręcę a potem montuję jakiś film, robię DVD, projektuję etykiety, drukuję, przyklejam. W międzyczasie odpowiadam na facebooku jakiemuś "zdeklarowanemu specjaliście od teatru" na jego kompletnie pomylone twierdzenia i zarzuty, i zastanawiam się, czy już go kasować czy jeszcze za chwilę, by z jak najmniejszym wstydem pełnić funkcję PiaRa (domorosłego, oczywiście). Tworzę grafikę do Internetu, czego nigdy tak naprawdę się nie uczyłem i czego nie umiem, i dyskutuję z wykształconymi humanistami na tematy, które oni znają lepiej ode mnie. Jedną ręką puszczam muzykę do spektaklu, a drugą – piszę tekst o "podróży cukrzyka przez świat", albo klecę w głowie pomysł na trzydziestosekundową animację, bo w mojej firmie chcą ich więcej i więcej.
Tak, sam jestem sobie winien, że wszystko po łebkach. Zgadzam się, naprawdę. Nie udaję. To wszystko w imię adrenaliny i testosteronu, powodujących chwilowe szczęście, ostatecznie niszczących organizm. Patrzę na mojego syna, widzę, że on ma to samo, i wtedy ogarnia mnie przerażenie. Bo pal pięć, gdy chodzi o mnie, ale jego powinienem czegoś więcej nauczyć, a przynajmniej – próbować mu uświadamiać.
Na zewnątrz cisza, a w kuchni brzęczenie lodówki zagłusza szum mojego mózgu. To lepiej. I tykają dwa zegary, w proporcji 1:3,5. Zaszczekał pies po drugiej stronie miasteczka, może na tę schodzącą mgłę. Przejechał samochód długim mlaśnięciem opon. Czasem, gdy naprawdę nie ma o czym myśleć, to myślę kim jest kierowca, dlaczego właśnie teraz jedzie i dokąd. I czy gra mu radio, czy zimno ma w kabinie jak jasny gwint, czy klnie czy raczej jest spokojny i pogodzony ze swoim losem. Czy może nie myśli o niczym, bo prowadzenie samochodu przecież tego nie wymaga…