Widok z okna

Widok z okna szpitala

To widok z okna przychodni i szpitala. Z oddziału wewnętrznego trzeba było przejść długim korytarzem całą kardiologię, by go zobaczyć. Nie byłoby w nim nic szczególnego, ot zwykłe zaplecze szpitala, gdyby nie to, że stał się on obiektem pożądania dla kogoś, kto nie mógł wyjść poza oddział. Dla kogoś, kto nie był pewien, czy jeśli wreszcie wyjdzie, to o własnych siłach.

Budynki na pierwszym i drugim planie, pochodzące z lat socjalizmu, choć nie urodziwe, jednak przypominają dzieciństwo: wiosenne przechadzki nowymi tropami, po lekcjach, kiedy zamiast iść do domu, uczeń włóczył się poznając miasteczko. Z tej włóczęgi najsilniejszy pozostał zapach ziemi, schnącej po śnie w zimowych śniegach.

Większą tęsknotę wzbudzał horyzont. Za pierwszą i drugą linią drzew rozpoczynają się pola. Tam po glebie ślizga się wiatr, rozpędza się za szeregiem zabudowań i hamuje dużo dalej, gdy dopada następnych.

To zdjęcie zrobiłem w piątek, odbierając wyniki. Inaczej się podchodzi do okienka mając w pamięci ostatnie wieści od przyjaciół, walczących o życie. Nim wezmę do ręki kartkę z cyferkami i kliszę z opisem, zdążę pomyśleć, że może i mnie przyjdzie przeczytać z niej fatalne wieści.

Ale jeszcze nie tym razem. Dziś to tylko niewielkie ślady po zapaleniu płuc. Antybiotyk kończę we wtorek.

Maleje świat

– Tato, tu wszystko wydaje mi się teraz mniejsze!

Uśmiecham się na te słowa, rozpiera mnie wewnątrz, ale mogę się tylko uśmiechać, bo całej masy skojarzeń, historii i opowieści nie jestem w stanie przekazać. Wróciliśmy po dwóch tygodniach do domu i córka mówi, że dom stał się mniejszy. Co to znaczy? Że po prostu urosła? Odkrycia własnych dzieci to drugie życie rodziców. Zaskakują, bo nie spodziewałem się, że Sara w takim wieku może już to zauważyć.

Dziecko

Dziecko

Krótki kurs języka rumuńskiego

By uniknąć nieporozumień chciałbym wyjaśnić niektóre sformułowania, które można tu usłyszeć np. na ulicy.

După masa
Będąc na ulicy albo w autobusie w porze południowej nie zdziwcie się bardzo, kiedy usłyszycie powyższe słowa. Nie mają one żadnego związku ani z masażem ani z tylno-środkową częścią ciała. Oznaczają po prostu "po obiedzie".

Fak (rum. fac, np. eu fac)
Rumuni bardzo często używają tego słowa, ale znów nie ma ono prawie nic wspólnego z jego tak samo brzmiącym odpowiednikiem amerykańskim. Oznacza zwykłe "robię", np. "robię pierogi" albo "robię porządki".

Kupa Europiana (rum. Cupa Europiană)
Zbliżają się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i te dwa słowa można ostatnio usłyszeć częściej. Ich polskie tłumaczenie to "Mistrzostwa Europy".


Wrażenia krytyczne

Przeczytałem właśnie recenzję, która wygrała konkurs ogłoszony przez naszą firmę. Tak, tekst jest świetny. Moje wrażenie potwierdza to, co już tutaj kiedyś napisałem – sto razy wolę przeczytać dzieło, albo posłuchać to, co mówi sam twórca, niż przedzierać się przez popłuczyny, jakie pozostawiają po sobie krytycy. Sorry, ale to muszą być popłuczyny, bo krytyka, choćby doszła do mistrzostwa, istnieje tylko dzięki dziełu (choćby temu najbardziej prymitywnemu, a może właśnie dzięki niemu). To są popłuczyny z definicji, krytyka nigdy nie przerośnie dzieła, co najwyżej będzie mu do pięt dorastać. Wszelkie starania – erudycyjne, analizujące, syntezujące, nawiązujące, dystansujące i tak dalej – to stawianie babek w piaskownicy.

Przyszła mi do głowy myśl, że przemawia przeze mnie zazdrość. Tak, to jest wyjście z tej sytuacji! Z pewnością przemawia 🙂

Do śmierci…

…jak się przygotować? Dziś wpadła mi myśl – to tak, jak przygotować się do snu wieczorem. Z tym też nie mogę się pogodzić, co dzień prawie tak samo. Jak to zrobić, aby spokojnie zakończyć sprawy dnia, następnie toaleta, przebranie do pidżamki i powolne dojście do łóżka. Potem – jeden ruch – pod kołdrę, westchnienie, przesunięcie wzroku po suficie, wsłuchanie się w szmery, i zamknięcie oczu…

Życie z cukrzykiem, czyli z samym sobą

Chwilę wcześniej, leżąc na brzuchu, szperałem w komputerze, kiedy dotarło do mnie z całą pewnością, że mam hipoglikemię (czyli – zbyt niski poziom cukru).

Rozpoznawania hipoglikemii cukrzyk się uczy, podobnie jak każdy człowiek uczy się rozpoznawania swoich uczuć – rozdrażnienia, smutku, wściekłości, nudy, uwielbienia i tak dalej. Wykrywania hipoglikemii cukrzyk musi się nauczyć, to podstawowy warunek, by móc w miarę normalnie żyć. Dlaczego to takie ważne? Ponieważ hipoglikemia to pierwszy krok do utraty świadomości. A tego nikt by sobie nie życzył, zwłaszcza, kiedy jest np. na ulicy, w pracy lub kiedy prowadzi samochód. A szczególnie, że tracąc przytomność można się już nie obudzić. A kiedy już się obudzi, to resztę dnia i tak ma straconą.

Hipoglikemia jest uczuciem, podobnie jak inne uczucia. Tyle tylko, że jest to uczucie subtelne, o delikatnym kolorycie, z którego nie od razu można zdać sobie sprawę. Może lepiej pasowałoby słowo: wrażenie. "Mam wrażenie, że mi spada [cukier]" myśli sobie cukrzyk. To mieszanina niepokoju, napięcia, zniecierpliwienia. Ucisk w klatce piersiowej. Napięcie oczu. Coś jak wtedy, kiedy sobie myślisz "chyba zostawiłem włączone żelazko w domu".

Każdy czuje to inaczej, każdy się tego uczy, jak miłości, nie przymierzając. Oczywiście są objawy wspólne, kiedy sytuacja nabrzmiewa – drżenie rąk, strużki potu, zawężenie pola widzenia, bełkotliwa mowa, problemy z kojarzeniem, pamięcią. Lecz one pojawiają się, gdy jest już niestety, trochę późno. To znaczy – kiedy trzeba się na poważnie ratować.

To ciekawe, że uczucia wywoływane przez chorobę można włączyć do swojego panteonu przeżywania – w postaci pierwotnej. Stojąc w galerii przed obrazem doznaje się wrażeń. Słuchając muzyki czuje się, jak przyspiesza serce. Thriller wywołuje zalewające fale strachu. Hipoglikemia w swojej czystej postaci odczuwania jest jednym z takich wrażeń, tyle, że czystym, ponieważ pojawia się bez widocznego bodźca wywołującego. I co jeszcze ciekawsze – dzięki hipoglikemii doskonalę się w sondowaniu własnych uczuć, wrażeń – szczególnie tych subtelnych, ledwo zauważalnych.

OK, doszedłem do siebie (zjadłszy trochę krówek, pomarańczę i kawałek czekolady). Mogę więc iść spać. Dobranoc!

Nocą

O wpół do trzeciej zaczął szczekać pies. Jakiś mały, bo połowa szczeków brzmiała jak u szczeniaka, a połowa – schodziła tonacją w dół, zdradzając doświadczenie. Szczekał w nastroju radosno – żałosnym, jak piesek, który za ogrodzeniem dostrzega swojego kolegę, lecz jednocześnie zdaje sobie sprawę, że się nie spotkają. Jego głos pobrzmiewał się drobniutkimi, ledwo słyszalnymi echami, odbitymi od ścian okolicznych domów. Tego echa nie słyszy zwykły człowiek, ale audiofil lub średnio doświadczony realizator dźwięku – tak. Szczekał w idealnej ciszy. Gdy skończył, zaczął dopowiadać jego starszy kolega, kilka zabudowań dalej, głębokim, niskim dźwiękiem, lecz widocznie tylko z obowiązku, bo szybko skończył. Kiedyś psów w okolicy było więcej i zaledwie krótki alert jednego z nich wywoływał feerię ujadania.

Zapadła cisza. Na zewnątrz. Lecz nie we mnie. W mojej głowie słyszę szum, podobny do dźwięku przyciszonego telewizora, gdy wyciągnięto z niego antenę, a po ekranie szalały wtedy dzikie mrówki – z czasów, gdy nie było jeszcze telewizji kablowej ani satelitarnej. Spokojnie, z tym szumem żyję już, jak pamiętam, jakieś trzydzieści lat. To nie od wypadku, po nim zostało tylko leciutkie pogwizdywanie, tu przy lewym uchu, albo coś jak "wiuchanie" skrzydła kondora, gdy leci.

Wychodzę. Szmer pościeli głośny jak przejazd samochodu. Nakładanie kapci, lekkie szurnięcia, stęknięcie drzwi w tej ciszy są jak wyroki potępienia mnie – tego, który zawinił. Siadam i piszę. Wojciech Kuczok, w dzisiejszej (wczorajszej) Wyborczej mówi – trzeba ciągle pisać, wtedy rzadziej dopada pisarska pustka. Ale ja – po co mam pisać? Nie jestem pisarzem i już nie będę. Kim jestem?

Jednego tygodnia robię po kilkaset zdjęć każdego dnia, obrabiam i wysyłam. Przez następne dwa tygodnie kręcę a potem montuję jakiś film, robię DVD, projektuję etykiety, drukuję, przyklejam. W międzyczasie odpowiadam na facebooku jakiemuś "zdeklarowanemu specjaliście od teatru" na jego kompletnie pomylone twierdzenia i zarzuty, i zastanawiam się, czy już go kasować czy jeszcze za chwilę, by z jak najmniejszym wstydem pełnić funkcję PiaRa (domorosłego, oczywiście). Tworzę grafikę do Internetu, czego nigdy tak naprawdę się nie uczyłem i czego nie umiem, i dyskutuję z wykształconymi humanistami na tematy, które oni znają lepiej ode mnie. Jedną ręką puszczam muzykę do spektaklu, a drugą – piszę tekst o "podróży cukrzyka przez świat", albo klecę w głowie pomysł na trzydziestosekundową animację, bo w mojej firmie chcą ich więcej i więcej.

Tak, sam jestem sobie winien, że wszystko po łebkach. Zgadzam się, naprawdę. Nie udaję. To wszystko w imię adrenaliny i testosteronu, powodujących chwilowe szczęście, ostatecznie niszczących organizm. Patrzę na mojego syna, widzę, że on ma to samo, i wtedy ogarnia mnie przerażenie. Bo pal pięć, gdy chodzi o mnie, ale jego powinienem czegoś więcej nauczyć, a przynajmniej – próbować mu uświadamiać.

Na zewnątrz cisza, a w kuchni brzęczenie lodówki zagłusza szum mojego mózgu. To lepiej. I tykają dwa zegary, w proporcji 1:3,5. Zaszczekał pies po drugiej stronie miasteczka, może na tę schodzącą mgłę. Przejechał samochód długim mlaśnięciem opon. Czasem, gdy naprawdę nie ma o czym myśleć, to myślę kim jest kierowca, dlaczego właśnie teraz jedzie i dokąd. I czy gra mu radio, czy zimno ma w kabinie jak jasny gwint, czy klnie czy raczej jest spokojny i pogodzony ze swoim losem. Czy może nie myśli o niczym, bo prowadzenie samochodu przecież tego nie wymaga…

Piękno tkwi w szczegółach

Długo się zastanawiałem, dlaczego tak trudno przekonać ludzi do czegoś lepszego. A nawet jeśli już nie przekonać, to nawet opowiedzieć im o tym. I pokazać obecne niedogodności.

Problem w tym, że to coś lepsze polega na zawarciu szczegółów, które są poza możliwością zrozumienia wielu ludzi. Samo słowo szczegół oznacza, że to coś jest niewielkie, drobne, niełatwo zauważalne. Każdy z nas ma pewien próg zauważania szczegółów. Ten próg zależy od naszego doświadczenia i wrażliwości. Jedno i drugie zmienia się z czasem, zwykle – na lepsze. Ale jeśli ktoś nie jest w stanie dostrzec pewnych szczegółów, nigdy nie zrozumie, co one zmieniają i dlaczego kształtują wysoki poziom. Niestety, zbyt często i zbyt wyraźnie widać, że ktoś nie miał pojęcia, co projektował, o czym pisał, co planował.

Zwrócenie mu uwagi zwykle kończy się albo postawą osła: "Ależ o co chodzi? Przecież wszystko jest świetnie!", albo jastrzębia: "To pan, panie kliencie, nie przeczytał instrukcji, nie zauważył, nie chciało się panu, a przecież tam wszystko jest napisane!". Przykład z życia: "Automat połyka 2 złote? Bo pan ma fałszywą dwójkę!" "Chce pan złożyć reklamację? Proszę się zgłosić na ulicę taką i taką, złożyć pisemną reklamację, odpowiadamy w czasie 14 dni roboczych" (chodzi właśnie o automat parkingowy).

Traktowanie w którym to właśnie klient, gość, pasażer jest winien. Na czym polega elegancja i godność traktowania? Nawet tych najtrudniejszych klientów? Elegancja i godność, która wcale nie uwłacza np. sprzedawcy. Słowo przepraszam nie uwłacza sprzedawcy ani nikomu, wprost przeciwnie – świadczy o szczególnej kulturze. Ciągle niewielu jest w stanie to pojąć, więc kluczą, zmyślają, winią klienta.

Planowanie przestrzeni sklepów, dworców itp. w taki sposób, aby dobrze czuli się tam pasażerowie i klienci…? Pomimo marmurów, automatycznych schodów i zawrotnych przestrzeni – miejsca pozostają zupełnie nieprzyjazne odwiedzającym z uwagi na brak wyobraźni co do potrzeb klientów. Trudno się w nich odnaleźć, trudno cokolwiek dowiedzieć, bo nikt nic nie wie. "Obsługa udziela informacji w trzech językach" – usłyszałem. Ale gdzie jest ta obsługa? Chyba, że właścicielom chodzi tylko o zysk i ułatwienie sobie życia.

Konkretnych przykładów można by mnożyć, choćby przyjeżdżając do Krakowa autobusem i próbując gdziekolwiek dojść. Zupełnie nieżyciowe, niepraktyczne i wręcz utrudniające życie "pomysły", o których nie wiadomo, czy w zamiarze miały być genialne, czy w ogóle ktoś się nad nimi zastanowił…

Trzy zdjęcia z Krajowego Terminala Lotniczego w Krakowie-Balicach.

Codzienność

Wieczorne rozmyślania przy zlewie.

Kładąc się spać pozostawiam kotwicę – jedną dobrą myśl, której mogę się uchwycić by powstać. Jeśli któregoś dnia jej zabraknie, jeśli zapomnę, przez niedbalstwo, niefrasobliwość, jeśli nie będzie mi się chciało podjąć tego ostatniego przed snem wysiłku – następnego dnia po prostu się nie obudzę.

Sentymentalna kiełbasa

W mojej izolatce uchyliłem okno, w ciemność. Już w południe poczułem zapach topniejącego śniegu. Chmury pędziły daleko za oknem, szaleńczo, poskręcane, tam gdzie kończy się kalenica naszej starej stodoły a zaczyna dach sąsiada. Ten zapach przywołuje uporczywie coś, czego nie mogę wydobyć dokładnie z zielonkawej toni pamięci. Lecz widocznie nie potrzebuje być wyraziste, by puścić w ruch machinę sentymentu. Podnieca chwilowo, pogrąża zaraz potem.

Może to wspomnienie przedwiośnia z sanatorium? Miałem jedenaście lat. Bezlistne, martwe konary drzew, skraj strumienia przepływającego z tyłu wiejskich domostw, którędy prowadziła ścieżka jaką szliśmy na spacerach. Czy może raczej Kraków i samotne włóczenie się opłotkami, nocą, w desperackiej ucieczce od powinności dnia. Może wieczorny powrót z nart – na nizinach pozostawało niewiele śniegu.

Niewiele śniegu na naszym podwórku. Mam widok jak z wieży kontrolnej, z pierwszego piętra. Pogasiłem światła, by dostrzec chwiejące się konary nad stodołą (byłą stodołą), i gdzieś tam coraz dalej drzewa ogrodu.

Ogrodu… Śliwa, jabłoń lub czereśnia (czy wiśnia?) – tylko takie drewno nadaje się do wędzenia kiełbasy. Wiem, bo ojciec (powinienem napisać – tata, ale to stawia mnie w pozycji synka) niedawno sporządził piec, ustawiony teraz tuż za furtką (widzę ją stąd, z mojej wieży). I po inauguracji przy pomocy szynki, przedwczoraj wyrychtował kiełbasę. Sam. Zresztą tak, jak trzydzieści lat temu, gdy hodowaliśmy te kwiczące, nieczyste stworzenia, które już martwe wieszano po kryjomu w garażu (nielegalnie), a wędzarnia była u wujka za płotem. Może więc ten sentyment to stamtąd? Człapiąc w dziecięcych bucikach szedłem za ojcem (tatą) sprawdzić, jak się wędzi.

Dziwne, że w ogóle czuję jakiś zapach, przecież mam katar. Lecz kiełbasa (delikatna, dzieło wręcz) pachnie. Pachnie u nas na stole, pachnie w całym domu – naszym drewnem. I wtedy dociera do mnie, że nie mam pojęcia o kiełbasie, a już na pewno o tym, jakie drewno do niej…