To widok z okna przychodni i szpitala. Z oddziału wewnętrznego trzeba było przejść długim korytarzem całą kardiologię, by go zobaczyć. Nie byłoby w nim nic szczególnego, ot zwykłe zaplecze szpitala, gdyby nie to, że stał się on obiektem pożądania dla kogoś, kto nie mógł wyjść poza oddział. Dla kogoś, kto nie był pewien, czy jeśli wreszcie wyjdzie, to o własnych siłach.
Budynki na pierwszym i drugim planie, pochodzące z lat socjalizmu, choć nie urodziwe, jednak przypominają dzieciństwo: wiosenne przechadzki nowymi tropami, po lekcjach, kiedy zamiast iść do domu, uczeń włóczył się poznając miasteczko. Z tej włóczęgi najsilniejszy pozostał zapach ziemi, schnącej po śnie w zimowych śniegach.
Większą tęsknotę wzbudzał horyzont. Za pierwszą i drugą linią drzew rozpoczynają się pola. Tam po glebie ślizga się wiatr, rozpędza się za szeregiem zabudowań i hamuje dużo dalej, gdy dopada następnych.
To zdjęcie zrobiłem w piątek, odbierając wyniki. Inaczej się podchodzi do okienka mając w pamięci ostatnie wieści od przyjaciół, walczących o życie. Nim wezmę do ręki kartkę z cyferkami i kliszę z opisem, zdążę pomyśleć, że może i mnie przyjdzie przeczytać z niej fatalne wieści.
Ale jeszcze nie tym razem. Dziś to tylko niewielkie ślady po zapaleniu płuc. Antybiotyk kończę we wtorek.