Instagram, Facebook, Microsoft, Apple i cała reszta

Instagram właśnie skasował konto mojej córce. Z ciekawości zaglądnąłem do Regulaminu. Zaglądnijcie, bo to jest bardzo pouczające. Zresztą te same zapisy znajdziecie np. w licencji używania systemu Windows czy Apple, a już szczególnie tam, gdzie coś jest Wam oferowane „za darmo” (choć to oczywiście ściema). Warto zapamiętać – firmy, dostarczające nam popularne oprogramowanie, nie odpowiadają zupełnie za nic. Jeśli Wasze dane, Wasza praca, Wasza kreowana marka, Wasze lajki, pewnego dnia znikną, to ani Microsoft, ani Apple, ani Instagram, Facebook i wszyscy inni – nie biorą za nic odpowiedzialności i formalnie nie mają z tym wiele wspólnego, bo to wszystko będzie Wasza wina. Wasze zaangażowanie, praca, to po prostu dobra zabawa, którą zawsze mogą przerwać, bez podania powodu, słowa ostrzeżenia. 

Przechodził przez cmentarz

Z cyklu Zapisy znalezione

Lato, wieczór, cmentarz. Był zawsze obok naszego domu i ogrodu. Za nim, w oddali, pagórki, ciągnące się długimi falami, po horyzont. Trzydzieści lat temu widok pagórków nieco przesłoniły nieduże bloki i kotłownia z wysokim kominem. Potem dobudowano garaże w polach. Zostały dwie przerwy, dwa „okna”, przez które widać dalekie pagórki. Jedno wychodzi na południowy zachód, drugie na północ, między wysokimi drzewami o cienkich pniach i rozłożystych koronach. A groby, te w nowej części cmentarza, lśnią polerowaną czernią.

Latem, wieczorem, jak dziś, pomarańcz koloruje obraz pagórków. Maluje też chmury od strony zachodniej, na pomarańczowo. Lekko pomarańczowe zdaje się nawet niebo, choć dziecko powiedziałoby, że jest niebieskie. Bezruch. Między płaszczyznami granitu, w oddali, przesuwają się postacie. Kobieta, starsza kobieta, młodsza kobieta z mężczyzną. Cmentarz dzieli dwie części miasteczka i ludzie czasem skracają drogę idąc od przystanku autobusowego w stronę bloków.

Skręciłem w prostopadłą alejkę, gdy zza załomu muru cmentarnego wyszedł wprost na mnie mężczyzna w średnim wieku. Wpierw wydał mi się młodszy, ale kiedy szedł tak w moją stronę (ale wcale nie do mnie), im bliżej był, tym starszy się okazywał, nie tracąc jednocześnie tego pierwszego, młodzieńczego wrażenia. Dogonił mnie i wtedy usłyszałem, że coś mówi. Myślałem, że do mnie i przyspieszyłem kroku, żeby nie stracić słów.

– Byłem dziś pierwszy dzień w pracy, po urlopie. Układałem sprawy, przypominałem sobie, co zostawiłem trzy tygodnie temu. Tylko dziś rozwiązałem problemy, z którymi zmagałem się całe tygodnie. Odpowiedź przyszła sama, nie wiadomo skąd.

„To chyba jednak nie do mnie” – pomyślałem, ale facet zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Nie przeszkadzało mu, że szedłem obok niego.

– Jak zatrzymać ten stan? Jak nie zamknąć się w tunelu? Jak się nie stłamsić, nie zacząć dusić, dławić, jak siebie nie miażdżyć? Jak się bronić, jak dystansować, czy omijać, unikać, czy pracować mimochodem, czy udawać, czy tłumaczyć, nic nie mówić, być prostacki, współczujący? 

Tu popatrzył na mnie nagle, a właśnie patrzyłem na niego i nie miałem szansy się wycofać, udać, że wcale go nie słucham i tylko przez przypadek tak idę obok. Nie znieruchomiał, nie zatrzymał się, desperacko próbowałem odczytać, z jakim na mnie patrzy zamiarem. Popatrzyłem mu w twarz, czoło, usta, na końcu w oczy, zaniepokojony, co w nich zobaczę. Ale ust nie zacisnął, czoła nie zmarszczył. Patrzył na mnie spokojnie i z wyczekiwaniem, jak na przyjaciela, czekając odpowiedzi, dobrej rady. Co miałem powiedzieć? Podciągnąłem ramiona do góry, podniosłem, otworzyłem dłonie i zatrzymałem się w tym geście, bo zrozumiałem, że naprawdę nie wiem. I choć ten wzrok sprawił, że chciałem mu pomóc, to przecież nie mogłem udawać, że wiem. Zaufał mi, a ja, zobowiązany, szczerze i uczciwie nie mogłem go zbyć byle odpowiedzią.

Zrobiliśmy kilka kroków, po których on znów popatrzył w asfalt, kilka metrów przed siebie, i tak poszedł. Ja stanąłem. Szedł w tę przerwę południowo–zachodnią, przez co jego sylwetka rytmicznie oddalała się na tle coraz bardziej pomarańczowych i coraz ciemniejszych pagórków.

Drobny przekręt

– Wiesiek, posłuchaj. Był upalny czerwiec. Otworzyłem drzwi taksówki zapraszającym gestem i popatrzyłem na nią. Była dostojną kobietą, która już nigdzie nie musiała się spieszyć. Zamknąłem lekko drzwi mercedesa i sam wsiadłem po drugiej stronie.

Opowieść, którą usłyszałem w drodze z podmiejskiej, malowniczej miejscowości do centrum Krakowa, była odtwarzana spokojnym, cichym głosem. Nawet przepisy kucharskie, którymi wymieniają się kobiety przez telefon, zawierają więcej emocji. Ona była dyrektorką zespołu szkół zawodowych dla kobiet. I opowiedziała mi o swoim śledztwie.

Objęła stanowisko jako młoda, niezbyt doświadczona zarządzająca. Po pewnym czasie zaniepokoiły ją drobne nieścisłości. Zaczęła samodzielnie analizować księgi, spędzała nad nimi całe noce, uczyła się księgowości jednocześnie ją weryfikując. Słuchałem, jak w końcu współpracowała z milicją i prokuraturą, a potem występowała w sądzie.

Zapadł mi w pamięć pewien sposób na przekręt – księgowa zamieniała miesiąc i dzień w dacie, tam, gdzie było to możliwe. W ten sposób przerwany zostawał ciąg przyczynowo–skutkowy, następstwo czasu dla wydarzeń, ludzi, miejsc. W tych załamaniach czasoprzestrzeni dało się uszczknąć duże sumy, odprowadzić w bok pieniądze, a wyciek pozostawał trudny do ustalenia.

Wiesiek, teraz posłuchaj. Nasza rzeczywistość zawiera tak wiele szczegółów, połączeń szczegółów, kolejności szczegółów, konfiguracji, konstelacji, kompozycji szczegółów, przypisania szczegółów do osób, miejsc i czasu, szczegółów dotyczących innych szczegółów, odwrotności szczegółów, całek i różniczek szczegółów… Jeśli ktoś będzie chciał zamienić ze sobą dwa szczegóły, zrobi to. Wieśku, nie próbuj tego śledzić, wyjaśniać, prostować, odkręcać, poprawiać. A gdyby Ci przyszło do głowy – nie próbuj przepraszać! Pamiętaj — Twój delikatny uśmiech…

Zdolności i efekty

Nie wystarczą same zdolności, potrzeba jeszcze siły, która je uruchomi i pędzie je popędzać, gnać, ciągnąć, drążyć, doprowadzi człowieka do pasji, nie w znaczeniu „zainteresowania”, ale czegoś w rodzaju „szewskiej pasji” – nie dającej się pohamować chęci robienia czegoś, co jest związane ze tymi zdolnościami. 

Może to być potrzeba osiągania konkretnych, wymiernych wyników – np. w sporcie będzie to czas maratonu, wysokość poprzeczki, ciężar wypchniętej sztangi, liczba strzelonych goli, liczba zdobytych medali. Może to być potrzeba pokazania się, sławy – np. w zajęciach artystycznych. Może to być potrzeba osobistego zmagania się z czymś, bez domieszki sławy czy wymiernego wyniku. Ale bez tego „hopla” najbardziej zdolny człowiek nie wykrzesa z siebie niczego.

Możliwe są różne kombinacje. Np. człowiek ma ogromne zdolności matematyczne, ale przyjemność sprawia mu kopanie piłki. Robi to w każdej wolnej chwili, ogląda mecze, czyta książki instruktażowe. Dobrym piłkarzem nie będzie nigdy, bo np. ma słabe serce, albo niekorzystne ukształtowanie stóp. Mimo to cały jego wysiłek zużywa na grę w piłkę, a matematyką zajmuje się na tyle, na ile wymaga jego proste, codzienne życie. Co z tego, że stojąc w kolejce do kasy potrafi obliczyć kwotę szybciej, niż kasjerka na komputerze? To akurat go wcale nie cieszy.

Zdolności i pasja to tylko dwa elementy, a na drodze do sukcesu jest ich jeszcze wiele. Ktoś świetnie gra na fortepianie, ale ma poważne trudności zagrać przed publicznością. Jeśli ich nie przełamie, jego gra jest dla otoczenia stracona, a i on sam niewiele z nią pocznie.

W wielu zawodach bardzo ważne jest przekonanie ludzi do siebie. W innych – konieczność spędzania wielu godzin przy biurku, a ktoś zdolny np. do programowania, grafiki komputerowej lub pisania tekstów jest jednocześnie kinestetykiem, i dłużej jak pół godziny nie wysiedzi. I żegnaj kariero.

Obrastam

Na moim domowym biurku – ulotki, płyty, pisma z ZUSu, umowy, faktury, sprzęt elektroniczny, konieczność unowocześniania, czyli nowy, ciągle nowy sprzęt. Dowody coraz szerszej działalności przyjaciół, znajomych, artystów, stowarzyszeń, organizacji pożytku publicznego – prace graficzne, ceramiczne, malarskie; pomysłowe, świetne grafiki, efekty wysiłku twórczego wielu ludzi, którzy są ze mną związani, albo nie są związani.

Programy teatralne z moimi zdjęciami, płyty wideo, nad którymi pracowałem, czasopisma z artykułami, które napisałem. Nie ma tego wiele, ale trzeba znaleźć na nie miejsce. Książki, artykuły prasowe warte przeczytania, rekomendacje znawców, przyjaciół, przypadkowo znalezione i zatrzymane. Kalkulator węglowodanów dla cukrzyka, broszura o zbawiennym wpływie aloesu oraz koralu. Kalendarze od znajomych, nadmuchiwane serduszko-balonik, które dzieciom szkoda wyrzucić, filmy na płytach DVD, które warto zatrzymać.

Takie rzeczy są na moim biurku, czekają tygodniami. Większość z nich powinna znaleźć swoje miejsce – w segregatorach, na półkach – według określonego klucza, bo inaczej są bezużyteczne. Jeśli nie przegląda się regularnie swoich rzeczy, to tak, jakby się ich w ogóle nie miało.

Na półce po lewej ciągle leżą dwa segregatory, każdy z dwustu płytami DVD – to moje archiwum zdjęć, dawno już przegrane na twarde dyski. Archiwum płyt trzeba więc wyrzucić, bez sentymentu. Ba, należałoby je zniszczyć w niszczarce. Niszczarki nie mam. Przerażające, w jakim tempie obrastam przedmiotami, rzeczami, drobiazgami. 

Myślę o tych szczerych duszach, które chcą mi coś zostawić na pamiątkę, a to bardzo doceniam. Ale z każdą rzeczą rośnie problem banalny – składowania, a w przypadku usunięcia – wyrzutów sumienia i nostalgii. Organizm nie jest zdrowy, jeśli nie wydala proporcjonalnie do konsumpcji. Koniecznie trzeba pozbyć się nadmiaru nostalgii i… wydalać, wyrzucać, czyścić, opróżniać, niestety… To nie te czasy, kiedy na jeden, jedyny prezent urodzinowy czekało się cały rok. Teraz mamy najzwyklejszy problem skonsumowania ogromu, który na zalewa. Patrzę w pracy, jak kolega grafik produkuje nieprzerwany ciąg materiałów, jak wkłada to serce, wiedzę i wyczucie, a jak krótko one żyją, czasem kilka dni, i są zastępowane przez kolejne.

Zwykli odbiorcy nie są w stanie dostrzec pracy, która się za twórczością kryje. Koncerty ludzi, którzy oddali swe życie muzyce i grają świetnie, przechodzą jak letnia mżawka, której nikłe ślady zaraz suszy słońce. Grzegorz Turnau miał rację – nim napiszesz wiersz pomyśl i sprawdź, czy w ogóle jest sens. Rośnie we mnie poczucie bezsensu.

Ściana po sąsiedzku

Z mojego nowego pokoju wychodzi się na półpiętro. Gdy otwieram szeroko drzwi, widzę przed sobą spływającą w lewo, w dół, balustradę schodów. Do balustrady są trzy kroki, a jeśli duże, to dwa. Z lewej strony balustrada przerywa się, żeby można było wejść na schody. To niezbyt szerokie przejście ograniczone jest z lewej obłą ścianą, a z prawej, u podłogi, okrągłym cokolikiem, z którego wyrasta wspornik balustrady. Gdy idę zamyślony, patrzę w dół i szukam wzrokiem drogi między tymi dwiema krągłościami. Gdybym nie uważał, mógłbym się potknąć o cokolik, ale to tylko kwestia przyzwyczajenia i wydeptania niewidzialnej ścieżki, w mojej pamięci. Wydeptuję ścieżkę już na poważnie, już nie ma odwrotu, już większość gratów zniesionych, już tu, w tym pokoju, zostawiam okrycie i ściągam z siebie plecak, zaraz po przyjściu. Te drzwi jeszcze nie moje, jeszcze nie trafiam ręką na wyłącznik światła, bo powinien być po prawej, a jest po lewej. Ale to tylko kwestia czasu i powstania mapy pamięci. I odruchów. Które sprawią, że przestanę dostrzegać to, co dostrzegam. Dlatego próbuję zachować ten stan jeszcze przez chwilę, próbuję jeszcze się dziwić, zanim zdziwienie rozpłynie się, i ta niecodzienność stanie się codziennością, w której najpierw powoli, a potem z coraz większą potrzebą, a potem rozpaczliwie, zacznę szukać niecodzienności.

Wychodzę z pokoju, zamykam drzwi na klucz i idę go oddać na portierni. Odwracam się i pomiędzy obłą ścianą a cokolikiem, w głębi, po drugiej stronie schodów, dostrzegam pustą ścianę. Zawsze tu była, przechodzę obok niej od szesnastu lat. Dopiero teraz ją widzę i wiem, że za każdym wyjściem będę stawał z nią twarzą w twarz. „Witaj! Będziemy sąsiadami. Nikt Cię do tej pory nie widział, teraz ja będę.”

Kanał dr. Wilgi

Kanał dr. Wilgi na youtube:

– Typowe objawy, osłabienie, swędzenie, pieczenie podskórne ud, łydek, ramion, przedramion, ból głowy, uczucie dezorientacji, spadku koncentracji, kłopoty z pamięcią, szczególnie chwilową, można wyleczyć w zasadzie tylko w jeden sposób. Przygotowujemy łóżko, można wymienić pościel, potem bierzemy ciepły prysznic, niezbyt gorący, ważne, by zmyć dokładnie całe ciało, również głowę. Koncentrujemy się ze spokojem na każdej części ciała, możemy sprawdzić, czy nie ma zmian, których nie zauważyliśmy w ostatnim czasie, szczególnie w okresie wzmożonej aktywności, która sprawiła, że nie zwracaliśmy uwagi na palce, dłonie, stopy, skórę na brzuchu, udach. Przyglądamy się sobie w lustrze. Może to wydawać się niektórym z państwa niewiarygodne, ale są ludzie, którzy nie oglądają się w lustrze przez kilka dni, czasem i tygodni. Poprzez te czynności niejako powracamy do siebie. Celem jest mentalny powrót do swojego umysłu poprzez powrót, zainteresowanie się znów swoim ciałem. Wymienione objawy to efekt tego, że ciało upomina się o zainteresowanie.

Warto spożyć dobry posiłek, może być przed kąpielą lub zaraz po niej, przed pójściem do łóżka. Nie musi to być posiłek, który w ścisłym znaczeniu tego słowa zasługuje na miano „zdrowego”. Ważniejsze, by był przez państwa spożywany w atmosferze pełnej afirmacji. Zresztą jak wszystkie działania, które podejmujecie w ramach „leczenia”. Kładziecie się do łóżka i zasypiacie. Gdybyście mieli problemy z zaśnięciem, nie podejmuje żadnych kroków. Nie mówię tu oczywiście o zażywaniu środków nasennych, to jest w ogóle nie do pomyślenia. Mam na myśli to, by nie np. czytać książki, nie słuchać muzyki, na pewno nie oglądać telewizji. Można wsłuchać się w dźwięki otoczenia, jeśli nie są zbyt absorbujące.

Po określonym czasie budzicie się i powtarzacie czynności od początku. Ważne, by nie ustawiać budzika, aby wybudzenie nastąpiło samoistnie. Zwykle czas snu waha się między 2,5 a 4 godziny, co oznacza, że potem następuje pora kolejnego posiłku. Będzie to albo posiłek główny, albo dodatkowy, np. drugie śniadanie lub podwieczorek. Można opuścić kąpiel, o ile nie wystąpiła nadmierna potliwość, choć zwykle, przy tego rodzaju objawach potliwość występuje. Nie należy dopuścić do wychłodzenia ciała, więc jak najszybciej przebieramy się w suche ubranie, a poprzednie wrzucamy do pralki nastawiając lekki program. Warto wtedy zamienić posiłek z prysznicem. Sprawdzamy pościel, jeśli nadaje się ona do ponownego użytku, kładziemy się i zasypiamy…

Jestem właśnie między etapem spożywania posiłku i pójścia do łóżka. Sprawdzam pościel, jest ok…

Rabat na tłumaczenie

Pani Weber tłumaczy dla całego miasteczka. Najczęściej tłumaczy przysięgle – niemieckie dowody rejestracyjne i umowy kupna sprzedaży. Oddając jej dokumenty i umawiając się na dzień następny, Józek dodaje na samym końcu rozmowy, mimochodem, jednym tchem, jedno pytanie: jaką kwotę mam przygotować? Sto pięćdziesiąt, mówi również jednym tchem pani Weber i podobnie mimochodem.

Zakup samochodu to nie byle co, święto w rodzinie, zapłacić trzeba i nie ma co się targować, pięćdziesiąt w tą pięćdziesiąt w tamtą to żadna różnica. Pani Weber mogłaby spuścić trochę, właśnie np. pięćdziesiąt, w komputerze na pewno ma gotowy szablon, tylko zmienia dane, drukuje i przybija pieczątkę tłumacza przysięgłego. Takie tłumaczenia ma w małym palcu, a nawet ją nudzą, prawdę mówiąc ma ich dość. Ale robi to dla swojego syna, a może i wnuczka, bo dziś młodzi mają ciężki start. Co z tego, że skończył studia, dwa staże, trzy języki i nawet pracował jako wolontariusz. Wyjechać za granicę nie chciał, a jak zechciał, to już przestało się opłacać. No więc niech już będzie dla wnuczka (albo syna), tak sobie myśli Józek i się nie targuje.

Józek nie wie, że syn (lub wnuczek) miał na oku świetną pracę, ale się spóźnił na rozmowę kwalifikacyjną. Zawalił, nie da się ukryć, a w takim razie powinien ponieść konsekwencje, czyli jego matka (lub babka) powinna mu cofnąć obiecane sto złotych, jakie miał dostać z jej ostatniego tłumaczenia. Ale też nie była to całkiem jego wina, bo wtedy, w wielkim mieście wojewódzkim, gdzie miał się stawić na rozmowę, władze zaplanowały akurat remont dwóch największych ulic. Nie jeździły tramwaje, a autobusy – bardzo okrężną drogą. Syn (wnuczek) nie wziął taksówki, bo w domu się nie przelewa, a jego matka (babka) nie bierze za tłumaczenia aż tyle, że on się mógł taksówkami rozbijać.

Wygląda więc na to, że Józek nie tylko wesprze polsko-niemiecką rodzinę, ale i poniesie konsekwencje lekkomyślnie zaplanowanego remontu, nad którym pomstowała lokalna prasa, której Józek nie czyta. Nawet gdyby czytał, to by się nie domyślił, że ma z tym związek, więc tak czy inaczej, na rabat nie mógłby liczyć.

Pewnie pani Weber miałaby niższe stawki, gdyby pracowała gdzie indziej, nie jako nauczycielka. Wtedy jej tłumaczenia dowodów rejestracyjnych i umów traktowałaby jako hobby, a nie znaczące źródło finansowe. Lecz dyrektor szkoły właśnie dlatego ją zatrudnił, bo wiedział, że jest tłumaczką przysięgłą i w razie nasilenia żądań nauczycieli a nawet strajku, przynajmniej ona nie będzie roszczeniowa. Wszyscy wiedzieli, że tuż przed lekcjami lub zaraz po lekcjach przyjmuje potrzebujących tłumaczeń, a sądząc po stawce nie było jasne, która praca była jej główną, a która dodatkową. Zresztą sam dyrektor również jeździł samochodem z Niemiec i otrzymał znaczący rabat na tłumaczenie.

Wracając do syna (wnuczka), nie był on całkiem niezaradny. Każde sto złotych zarobione na tłumaczeniu przez matkę (babkę) inwestował w fundusze inwestycyjne i spodziewał się, że kiedyś wynagrodzi jej to wsparcie. Najpierw, oczywiście, postarałby się o samodzielne mieszkanie, potem mały domek na działce rolnej zamienionej na budowlaną, nowy samochód, bo starych nie opłaca się już dziś kupować. Auta z Niemiec wnuczek by nie ściągnął, nie. Nawet, jeśli jego matka (babka) dałaby mu sto procent rabatu na tłumaczenie.

Wyobraźnia Józka nie sięgała tak daleko, by podejrzewać syna (wnuczka) pani Weber o tak szerokie plany. Józek nie podejrzewał, że płacąc o pięćdziesiąt złotych więcej zwiększa zdolność inwestycyjną swego kraju. Pod warunkiem oczywiście, że syn (wnuczek) inwestował w rodzime instytucje inwestycyjne. Co zresztą jest bardzo wątpliwe.

To zupełnie nieistotne

To zupełnie nieistotne, zupełnie.

Kiedyś akcyzę za samochód sprowadzony z zagranicy można było zapłacić na miejscu w urzędzie celnym (pewien bohater opisał to w tekście Dziewczyny z agencji). Teraz boksy kasowe stoją martwe, szyby mają zasłonięte starymi roletami. Dziś, po złożeniu wniosku, pobiera się wycinaną nożyczkami małą karteczkę z koszyczka stojącego na stolikach w poczekalni. Kartkę nr 2 otrzymuje się od bardzo miłego urzędnika celnego, który wyjaśnia, że teraz wpłaty dokonuje się przelewem. Gdzie? Gdziekolwiek – na poczcie, przez internet, gdzie kto chce. Na pewno nie w urzędzie.

Opłacenie podatku akcyzowego jest konieczne, by zarejestrować pojazd i móc nim jeździć. Czasem, ale tylko czasem, zależy nam na tym, by móc jeździć jak najszybciej. Dlatego czas oczekiwania na zaksięgowanie kwoty na koncie urzędu celnego trwa średnio tylko trzy dni.

Wacek ma wszystko, żeby dokonać przelewu przez internet. Loguje się na swoje konto w mBanku i wpisuje nazwę odbiorcy, numer konta, kwotę oraz wypełnia pole „tytułem” dokładnie tak, jak mu polecił urzędnik. Wypełnia to, co trzeba, tak jak zawsze, kiedy robi przelew. I kiedy klika „wyślij” sprytny portal mBankowy w ułamku sekundy oblicza, że ten numer konta należy do jaśnie najwyższego urzędu skarbowego lub tym podobnego. I, że, w takim razie, nie będzie tak prosto.

Pojawia się teraz o wiele bogatszy formularz, w którym Wacek musi zaznaczyć odpowiednie symbole, okresy, daty. Jakie okresy? Jakie symbole? Wacek konsultuje się z konsultantem który stwierdza, że wszystko, co potrzebne, Wacek powinienem otrzymać od urzędnika i że inaczej nie da rady. Nie da rady! Biedny konsultant ostrzega Wacka, że za jego drobne sugestie co do wypełnienia formularza odpowiada i tak Wacek. Wacek się boi, ale próbuje. Wymyśla różne symbole i daty, ale wtedy nie ma gdzie wpisać numeru konta (który pobrał z koszyczka w poczekalni). A jak pojawia się okienko do wpisania numeru konta, to dalej nic już nie działa.

Wacek mówi biednemu konsultantowi, co myśli o mBanku, nadmieniając, że to nie jego (konsultanta) wina, że on (Wacek) tak myśli.

Kiedy tak patrzę na tę sytuację przypomina mi się wczorajsza próba spektaklu Hanocha Levina „Płomień żądzy” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, w Teatrze Bagatela (tytuł oryginalny: „Jakiś i Pupcze”). I tak mi się nachalnie przypomina zdanie wypowiadane przez jedną z postaci, akurat swata, który miotając się między młotem a kowadłem (rodziną pani młodej i pana młodego) zatrzymuje się nagle i wypowiada przez zaciśnięte zęby słowa: „jak ja was wszystkich nienawidzę”.

Ale i to nieistotne.

Nowe BMW jak stary, złamany ząb

Mój znajomy pomyślał, że będzie jeździł nowym BMW. Ale nie chciał wydawać dwustu tysięcy złotych, wybrał więc formę finansowania, która nazywa się leasing. Jak w końcu wsiadł do takiego auta, to się cieszył, nietrudno sobie wyobrazić. Zresztą hasło firmy brzmi właśnie jakoś tak: „radość z jazdy”.

Cieszył się i ja też bym się cieszył, jak bym w końcu wsiadł i jechał. Cieszyłbym się, widząc różne kontrolki, jak się zapalają i gasną, bo nawet kontrolki firma BMW potrafi tak zaprojektować, żeby sprawiały przyjemność, kiedy mrugają. Było to na początku wakacji, w drodze na północ Polski, kiedy jedna kontrolka zapaliła się i nie zechciała gasnąć. Gdzieś pod Częstochową zdaje się, tak sobie przypominam, a opowiadała mi o tym jego żona, zauważył, że jedna kontrolka nie gaśnie, a jej świecenie nie jest już takie przyjemne, jak na początku. Zajechał więc do pierwszego lepiej wyglądającego warsztatu, bo po pierwsze stać go na dobrze wyglądający warsztat, a po drugie polubił BMW. Mechanik w warsztacie stwierdził, że trzeba dolać płynu do chłodnicy i na razie można jechać dalej, ale nie za daleko, i że trzeba oddać BMW do serwisu, zwłaszcza, że jest na gwarancji.

Nie dowiedziałbym się o tym, gdyby mój znajomy nie miał żony dentystki, i gdyby w połowie września nie złamał mi się ząb. U dentysty jest trochę jak u fryzjera, rozmawia się, jasna sprawa, bo jest czas i okazja, tyle tylko, że dentysta może sobie pozwalać na dłuższe monologi, w przeciwieństwie do fryzjera, u którego mówi zwykle klient. Na początku wizyty przyznałem, że zamierzam wymienić moje pełnoletnie BMW na inny samochód, a dentystka zapytała mnie, czy kolejnym autem też będzie BMW?

Nie miałem możliwości od razu odpowiedzieć, bo u dentysty rozwiera się raz szczękę a zamyka – i po kilkunastu minutach. Co mogłem robić, to słuchać, i słuchałem. Że teraz inne kobiety, te w biurach obsługi klienta, w serwisie jak i w centrali, śmieją się z jej męża, bo on pisze im całe elaboraty o tym, jak minęły wakacje, a on, zamiast jeździć nowiutkim BMW, dostał w zastępstwie starego, w którym musi zmieniać biegi, a tego nie robił od lat. Że dwa miesiące naprawiać BMW to nie jest zgodne z kartą gwarancyjną, a one mu odpisują, że co prawda naprawa ma trwać najwyżej dwa tygodnie, ale pod warunkiem, że części zamienne są dostępne, a tym razem tak się składa, że dostępne nie są. On im odpowiada, że mogą wyjąć potrzebną część z nowego samochodu, który stoi w salonie i włożyć do jego auta, bo przecież dwa miesiące naprawy to brak radości z jazdy u klienta oraz wstyd dla firmy (tak, naprawdę tak im napisał!) Ale na takie propozycje nie dostaje już odpowiedzi.

Poza pisaniem elaboratów niewiele może zrobić, bo auto tak naprawdę nie należy do niego, tylko do banku. Przecież wziął je w leasing. A w banku nikt nie sprawdza, czy on ma radość z jazdy, tylko czy płaci co miesiąc. I on płaci!