Okulary pułkownika

Tuż za drzwiami wejściowymi i krótkim korytarzykiem z dwoma oknami prowadzącymi do portierni, otwiera się w poprzek główny korytarz, z ladą na pierwszym planie i napisem: portiernia, szatnia obowiązkowa.

Chwila zawahania – i już starszawy portier, brzuchaty i łysawy, z dużymi szkłami okularów, trochę grubymi, zapytuje: państwo do kogo.

Rozglądając się po korytarzu można pożałować, że nie przyszło się jednak o siódmej trzydzieści rano, tylko o dziewiątej. Poczekalnia przypomina te na dworcach pkp, z pasażerami oczekującymi od nie wiadomo jak długo, na nie wiadomo kiedy nadjeżdżający pociąg. Rzędy plastikowych krzeseł, zamocowanych na wspólnej belce, są zwrócone w stronę świetlnej tablicy. Tu – zamiast godzin przyjazdów i odjazdów – symbole gabinetów wraz z numerkami.

Kolejka do rejestracji. Tam z przodu, przy okienku, starszy pan:
– Ja do ustalenia terminu.
– To na marzec – pada z drugiej strony – chciałby pan w innej klinice?
– Nie nie, w końcu dostałem skierowanie tutaj…

Jest kwiecień. Zakładając, co bardzo prawdopodobne, że klinika nie zapisuje na terminy wstecz, ani nie potrafi odwracać biegu czasu, można wnioskować to, co można wnioskować w tej sytuacji. Można wnioskować też i inne rzeczy, które, stojąc w owej kolejce, można zawczasu przemyśleć, przygotować odpowiedź. Jakąś wymówkę, usprawiedliwienie, albo nakreślenie sytuacji, nienachalne uspokojenie, delikatny uśmiech, albo nawet grymas – zawodu czy pokory…

W poczekalni – oczywiście porządnie, schludnie, wszystko jest pod kontrolą, każdy czeka na numerek, spokojne głosy rejestratorów (jest jeden młody mężczyzna) powiadamiają o wszystkim, nie cofają się przed żadnym pytaniem, wyjaśniają, jeśli trzeba, to głośniej i powoli, i jeszcze raz, bez drgnienia powieki, zmarszczenia twarzy. Tak!

Obawy płonne, zresztą, nie mogły być inne… Nie wszyscy jednak muszą czekać następnej wiosny. Pod gabinetem biały fartuch, pielęgniarka, od drzwi otwartych do drzwi zamkniętych, i od zamkniętych do następnych, otwiera je, zamyka… W chłodnym świetle korytarza pobłyskują błyskawicznie jej czerwonawe oprawki okularów:
– Tu za dużo pacjentów, tu nie czekać, w poczekalni; pan teraz, potem pani; pacjentka z ostrego – panie Zdzisiu, przyniesie pan krzesło, gdzie mam posadzić.
Pan Zdzisiu, portier. Wracając, zakłada ręce z tyłu.
– Doktor Marek operuje ucho, może za czterdzieści minut – czerwone oprawki drgają w rytm słów – Nie wiem, tak, może, czekać, nie poradzę.
Doktor Marek, wysoki i chudy, lekko siwiejące włosy, żwawy; głos dźwięczny, ciepły, słowem, przystojny:
– Pani Ewo, gdzie ja mogę przyjąć?
– Wszystko zajęte, może na strobo?
– Na strobo… ale co ja na strobo… no dobrze, na razie na strobo. Kartę trzeba wyciągnąć.
Nieduży mężczyzna w brązowym garniturze sprzed
trzydziestu lat, z grubym krawatem, którego gładki materiał to kontrast do
pomarszczonej twarzy; gorliwie:

– Panie doktorze, już wyciągnąłem.
 
Strobo zdaje się też zajęte, doktor Marek zagląda do gabinetów:
– Halinko, masz teraz fotel wolny, ja dosłownie na minutkę, nie pogniewasz się? Nie mam gdzie przyjąć pułkownika Armii Krajowej.
Halinka pochylona nad biurkiem, pisze, z drugiej strony pacjent, pochylony nad biurkiem. Halinka do doktora Marka:
– A pamiętasz zapalenie ślinianki?
ka jedenaście, Halinko, inne choroby ślinianki – doktor Marek.
Doktor Marek wyciąga z kąta aparat na kółkach, pułkownik już na fotelu, Halinka do pacjenta:
– Przydałby się panu rezonans – do doktora Marka – A jak u nas z rezonansem?
– Zepsuty. Ale jak napiszesz na skierowaniu, że pilne…
– Pilne nie pilne, zepsuty nie zepsuty… Fundusz nie daje, wszystko postawione na głowie. 
Doktor Marek i pułkownik znikają w ukłonach. Halinka odwraca się do fotela:
Sprzątać po nim mam, wpadł, aparat wyciągnął, kable zostawił, żebym się przewróciła? A to co?!

Na małym stoliku na kółkach, obok pojemnika ze szpatułkami, lusterkami, wziernikami, wypinały swoje soczewki okulary pułkownika.

Powracamy na ziemię…

Wczoraj w nocy – torby spakowane, samochód spakowany… Cała rodzina miała mnie opuścić dziś rano na prawie tydzień. Powód wyjazdu – praca tłumaczenia Ioany.

W nocy – kaszel Sary, długo nie mogła przestać. Poprzedniej nocy – też trochę kaszlu. Dziś przed wyjazdem – do lekarza. I… zmiany w oskrzelach, w płucu… Zmiana planów.

Jeszcze liczyłem na zwolnienie lekarskie, i że zostanę sam z córką na kilka dni. A jednak… W gąszczu argumentów zgłaszanych przez kobiety… Z których jeden brzmiał: a jak ci spadnie cukier, to kto cię będzie ratował… a dziecko na twojej opiece… Powiedziałem: dziecko będzie mnie ratować, ono ma zapalenie oskrzeli a ja cukrzycę, to sobie poradzimy. Tym argumentem pogrzebałem swoje szanse…

Jeszcze: wizyta u lekarza podniosła mi ciśnienie. Lekarka:
– Może nastąpić spore pogorszenie stanu dziecka.
– Jakie mogą być tego objawy – spytała Ioana, nieźle wystraszona niespodziewaną diagnozą, szybką zmianą planów, załatwianiem zastępstwa za siebie.
– To pani nie wie? Pierwszy raz ma dziecko zapalenie? – lekarka z pretensją w głosie.
No dobrze, można wysłuchać napomnienia. Ale co z tymi objawami? Cisza. Dociera do mnie, że nie usłyszymy tego od niej. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego. Zmęczona, zdenerwowana? Przecież pracuje dopiero drugą godzinę po świętach. Może nie wie? W takim razie lepiej nie pytać. Może tak oczywiste, że nie chce strzępić języka na takie głupoty, powinniśmy sami wiedzieć. Może więc w internecie się znajdzie, może jakaś encyklopedia. Myślę tak sobie i narasta we mnie wściekłość. Pytam w końcu oschle:
– To jakie mogą być te objawy?
– Wymioty, gorączka.

Jest w tym jakieś nieporozumienie. Chciałbym wiedzieć – jakie. Nie chcę konfliktów w gabinecie. A może to taki styl po prostu. Trzeba pytać do skutku i tyle.