Właśnie do lekarza…

…idziemy z dzieciakami. Dzisiejszy dzień stał pod znakiem czarnego nastroju. Sara przy temperaturze 39,5 stopni wmawiała mi, że jestem motylkiem. No, ona i na zdrowo ma takie pomysły, ale, wystraszony, próbowałem jednak zachować ludzką (nie: motylą) twarz. Beniamin nie ustępował jej w gorączce, za to dystansował – w płaczu. Obydwoje nie chcieli za nic w świecie opuścić ramion swojej matki. Przez cały dzień. W tej sytuacji nie mogło być mowy o moim chorowaniu, zająłem się po trochu śniadaniem, obiadem, praniem i innymi „drobnostkami”. Po południu pojawiła się zainfekowana babcia w maseczce chirurgicznej na twarzy. Pomyślałem, że taka maska może powodować niedotlenienie mózgu… Wieczorem – byłem u lekarza, który doprawdy nie mógł wyjaśnić tego, że po przejściu dwustu metrów serce wali mi jak dzwon a ciało rozgląda się za najbliższym łóżkiem. Inne objawy sugerują, że końska dawka antybiotyku mogła wypalić mi dziurę w żołądku lub gdzieś w pobliżu, więc zlecił kolejne badania i dał następny tydzień zwolnienia. Mam nadzieję, że koledzy z pracy ani ich bliscy nie zastrzelą mnie przy pierwszej okazji. Starania lekarza, laborantek itd. poszłyby na marne, za to rodzinie sytuacja by się wreszcie wyjaśniła – czy mogą na mnie liczyć, czy nie.


Zaliczeń w szkole podczas weekendu – przynajmniej tego mi nie żal…