Nić sensu na pianinie

Ćwiczę improwizację na pianinie i wyraźnie słyszę, kiedy urywa się nić sensu. Albo kiedy pojawia się znowu, albo kiedym umiem ją chwycić i trzymać się jej, albo kiedy znów znika, pozostawiając mnie z niczym. Gdy dźwięk za dźwiękiem, i dźwięk za dźwiękiem, i nie ma nic, nie wiadomo po co to, z czego wyszedłem, do czego zmierzam.

Nić sensu bierze się z trudno uchwytnego paliwa. Gdzie są jego pokłady? W podróży na przykład, bo po powrocie z każdej nić pojawia się wyraźnie, aż dziwne, skąd ona, skąd. Trzeba wtedy grać i nagrywać siebie od razu, zanim za drugim, trzecim razem rozpuści się między palcami, zatrze we mgle. 

A może z tych fragmentów bezsensu też zrobić walor? Tak na wszelki wypadek, gdy nić się urwie, zaniknie, to i z bezsensu stworzyć muzykę, uparcie i konsekwentnie. Zamienić w żart, obśmiać siebie, puścić oko do publiczności…

Oparcie

Łatwiej grami się z metronomem niż bez. To ciekawe. Metronom daje mi oparcie, którego brak wewnątrz mnie. Mobilizuje mnie, wprowadza porządek do gry. Interesujący symptom. Przenoszę to na resztę mojego życia, na inne moje przedsięwzięcia – za mało determinacji, mobilizacji, wewnętrznej energii, pulsu.

Wieszanie (prania) kontra granie (na pianinie)

Jest późno, wszystko co trzeba w ciągu dnia już zrobione. Prawie wszystko. Zostało – ćwiczyć na pianinie i powiesić pranie. Dwie rzeczy. Za którą złapać się najpierw? Zważywszy, że już niewiele zostało sił i całkiem możliwe, że w trakcie wykonywania jednej czynności okaże się, że na drugą nie starczy energii, samozaparcia, wytrwałości. Logicznie, według zasad przekazywanych przez rodziców, najpierw obowiązki, potem przyjemności. Czyli najpierw pranie. Granie na pianinie, według obecnie obowiązujących w rodzinie standardów, nie należy do obowiązków. Nieważne, że dla grającego wcale nie musi być przyjemnością.

Ale z drugiej strony granie na pianinie wymaga sporo uwagi i koncentracji. Z trzeciej strony – wieszanie prania to też nie byle co, choć tak zdarzało mu się kiedyś myśleć. Są odpowiednie zasady, szczegółowe i ogólne, zupełnie jak podczas grania na pianinie. Skarpet nie można ot tak sobie rzucić na sznurki. Nie mówiąc o majtkach, slipkach, a już spodniach czy koszulach!

Trzeba więc wybierać co spartaczyć, albo raczej wystawić na ryzyko niepowodzenia, niedorobienia. Przecież pranie, na sznurkach, jakkolwiek nie powieszone, zawsze jakoś wyschnie, prędzej czy później. A fałszywe dźwięki, zaćwiczone na klawiaturze, stawiają pod znakiem bezsensu ćwiczenie w ogóle. W pomiętej koszuli można jakoś chodzić, najwyżej trudniej ją potem wyprasować, ale przecież nic wielkiego się nie stało, zawsze można to poprawić. A takie byle jakie granie zostawia ślady na długo, na tygodnie i miesiące. Zresztą ćwiczy się po to, aby następnie zagrać koncert, a zaćwiczone błędy to wstyd o wiele większy, niż stłamszone nieco spodnie.

Tak więc – granie. Potem wieszanie. Ale ale, podczas grania mógłby całkiem zapomnieć o tym, że pranie czeka. Gdyby do rano pozostało w misce, to nie tylko nie spełniłby obietnicy: „tak, powieszę”, ale poddane w wątpliwość zostałoby również przyszłe granie. Tak więc nie można dopuścić do pominięcia wieszania prania.

Jest na to sposób. Postawić miskę z praniem na komórce, na stołku, tak, by przed pójściem spać, kiedy będzie szukał telefonu, znalazł pranie. Wtedy, choćby padał z wyczerpania (po graniu), domyśli się, z pewnością, co trzeba z praniem zrobić. Jakoś się powiesi, lepiej lub gorzej, ostatkiem sił.

Wieszając pranie zauważył, że składa się w większości z jego skarpet, koszul i tak dalej. To szczęście, pomyślał, bo w razie uwag dotyczących niedbałości, użyje argumentu, że to i tak jego ubranie, więc jakby co, to sam się będzie wstydził. Zresztą skarpet nie widać, przynajmniej na pierwszy rzut oka. A koszulę przyciśnie swetrem, wyprasuje się w drodze do pracy, tym bardziej, że w busie ścisk będzie.

Wieszając zauważył jeszcze jedno – bieliznę córki coraz trudniej odróżnić od bielizny jej matki. Po rozmiarze – stało się prawie niemożliwe. Ciekawe…

Wracając z suszarni i odkładając miskę zauważył jeszcze jedną rzecz do zrobienia dzisiaj. Dlatego czym prędzej otworzył laptopa i zaczął pisać. Na blogu. Już teraz spokojny: obowiązki najpierw, na koniec – przyjemności.

Kilka notatek z rzeczywistości

1. Na ulicy przed domem pojawiły się koleiny w śniegu. To sukces. Śnieg ledwo pokrył trawę na skarpach po obu stronach ulicy. Gdyby trawa była strzyżona, śnieg przykryłby ją całkowicie. Ale na naszej ulicy, na szczęście, nikt nie kosi trawy, a już na pewno nie kosiarką. Kiedyś wujek kosił kosą, dla królików. Ale królików już nie ma.

Skoro są koleiny w śniegu na ulicy, na asfalcie, to znaczy, że drogowcy nie posypali. I dobrze, że nie posypali, bo od posypki psują się buty i rdzewieją samochody. Co z tego, że siedmiokroć zabezpieczone przed korozją. A buty zimowe, kiedyś, też się tak nie psuły. Że mniej wtedy sypali, to fakt, ale i skóra na butach była chyba lepsza. Niech żyje śnieg, niech przestaną narzekać niedojdy i kiepscy kierowcy. Kiedyś ojciec zawrócił z drogi dopiero jak mu się „maluch” zawiesił na spodzie auta i koła zawisły w powietrzu. To było między wsiami, gdzieś tam w stronę Nowego Korczyna. Ojciec zostawił nas w aucie, matkę z dwójką dzieci, i poszedł do wsi po łopatę. Dopiero wtedy ojciec powiedział: wracamy. A dziś, ten śnieg co spadnie, ledwo parę centymetrów, to dziecinada, nic więcej

2. Kiedy Beniamin usypia, lubi mieć kogoś obok siebie. Czasem woła ojca, jak ojciec jest w domu. Ojciec kładzie się obok niego, Beniamin się do niego przytula. Trwa to kilka minut. Potem Beniamin odwraca się na plecy, albo do ściany i zaczyna oddychać miarowo. Ojciec wtedy wie, że syn jeszcze nie śpi. I jeśli ojciec wstanie, to Beniamin westchnie i powie głośno „ja wcale nie śpię”. A rano będzie przysięgał, że nic takiego nie mówił.

Ojciec więc musi poczekać jeszcze chwilę. Nie ma nic do roboty, patrzy na zgaszoną lampę na suficie, zerka na syna. Beniamin ma wielką twarz jak na dziewięciolatka. Dziewięć? A kiedyż on się urodził? To ma chyba osiem. Tym gorzej. Wielki chłop, na ośmiolatka. Jak dobrze pójdzie i chłopak dożyje osiemnastki, będzie z niego monstrum. Może nawet w drzwiach się nie zmieści. Ojciec leży i nie mając nic do roboty, próbuje wyobrazić sobie syna, który przerasta go o co najmniej głowę. Czy to możliwe? Pewnie, że możliwe. Trzeba się zacząć przyzwyczajać już teraz, w wyobraźni.

3. Na ulicy zniknęły koleiny. Ha, jednak drogowcy posypali! Nie mieli wyjścia, przecież rano i tak obsmarują ich w internecie. Jakby drogowcy mieli patent na drogowe cuda i łapali spadający śnieg zanim dotrze do asfaltu. Szkoda tych kolein. Ale na pocieszenie pojawia się mgła. Wychodzi spomiędzy domów osiedla. Niech będzie chociaż mgła.

Agregat i promieniowanie reliktowe

Agregat milczy po drugiej stronie ulicy. Nic nie szumi, nie buczy za oknem, jest bardzo cicho. Pewnie też dlatego, że spadł śnieg. Śnieg wycisza, tak powiedział kiedyś tata. Albo raczej mama, bo z tatą nie rozmawiał tak często. Albo jednak tata, bo kiedy już coś powiedział, to brzmiało właśnie tak zdecydowanie, definitywnie. Chociaż mama, w sumie, też miewała ostateczne zdanie, tylko że ono, na pozór, brzmiało tak, jakby można było z nim dyskutować.

No nieważne, zdaje się, że oboje rodzice mieli rację, gdy wtedy on, mały chłopczyk, spytał wieczorem, dlaczego zrobiło się tak cicho. W tamtych czasach nie było agregatu… Chociaż… Może jednak był? Po drugiej stronie ulicy, na pustej przestrzeni, na kawałku pola, ziemi, wybudowano pawilon spożywczy „Społem”. Czy i wtedy coś tam, wieczorami, nie terkotało, nie burczało?

Od dziecka usypiał z towarzyszącym hałasem. Silniejszym w lecie, bo głośniejszym, przy otwartych oknach. Chociaż… tamte okna były na tyle krzywe, że i w zimie niewiele tłumiły dźwięków. Nie to co te teraz, plastikowe. Ten agregat teraz jest na tyle głośny, że i przez plastikowe okna przedostaje się jego łoskot. Ciekawe, przypomina odgłos samolotu, gdy się leci przy prędkości przelotowej. Albo samochodu na autostradzie, gdy szum powietrza wokół karoserii miesza się z pomrukiem silnika, na średnich obrotach, przy prędkości sto czterdzieści na godzinę.

Ale dziś jest cicho. Może z powodu lekkiego mrozu? Agregat chłodniczy nie musi chłodzić, skoro już jest chłodno na zewnątrz. Nie wiadomo…

Druga strona ulicy to jak sąsiednia galaktyka. Tak było zwłaszcza wtedy, gdy był mały i nie wolno mu było samemu przechodzić przez ulicę. Nawet zbliżać się do niej. A teraz, gdy jest starym koniem i może iść tam kiedy tylko chce, to tego nie robi. Specjalnie. Kładąc się do łóżka tuż po północy nawet nie odchyla zasłony w oknie, żeby tam spojrzeć. Przeciwnie, wyobraża sobie, że ten lekki jazgot naprawdę dobiega z innej galaktyki, rozpływa się w przestrzeni jak pozostałości Wielkiego Wybuchu, promieniowanie reliktowe. A on, usypiając, czuje się spokojnie, częścią Kosmosu, Wszechświata, w którym czas przestaje się liczyć. I nawet gdyby miał nie obudzić się rano (dlatego teraz pisze, żeby zostawić po sobie ślad, w razie czego), to nie miałby żalu (gdyby mógł wtedy czuć żal), bo gdy czas przestaje się liczyć, to „teraz” jest, było i będzie zawsze.

Wsłuchując się w chłodniczy agregat, może spokojnie zasnąć.

dworzec przez szybę autobusu

Miliony i miliardy

Najlepsze teleskopy sięgają tak daleko w kosmos, że obserwują obiekty sprzed miliardów lat. Wiek naszego Wszechświata ocenia się na niecałe czternaście miliardów – przeczytał gdzieś Leszek. Leszek nie pamięta, gdzie przeczytał o tym, ale ta cyfra zapadła mu w pamięć. Gdyby rozdzielać ją na poszczególne miliardy, to nie wydaje się tak dużo. Czternaście. Ale każdy miliard to przecież tysiąc milionów.

Liczbę „tysiąc” Leszek mógł sobie wyobrazić o tyle, że pamiętał, że chrzest Polski odbył się jakiś tysiąc lat temu. W każdym razie wydarzenie to wydawało mu się bliższe i bardziej realne, niż na przykład narodzenie Jezusa, dwa tysiące lat temu. Ale gdyby nawet pomnożyć tysiąc razy tysiąc, to mamy dopiero milion – tak sobie myślał Leszek – a gdzie tam jeszcze do miliarda.

Tak więc liczba czternaście miliardów, zapisywana krótko i zgrabnie „14 mld”, ładnie wyglądała na papierze, albo na ekranie monitora, ale nie znaczyła wiele dla Leszka. Zresztą, czy żył kiedykolwiek jakiś człowiek, który mógłby ogarnąć wyobraźnią czternaście miliardów?

W międzyczasie Leszek dowiedział się, że nie poznano planety, która miałaby warunki zbliżone do ziemskich. Na tyle zbliżone, żeby choć istniała na nich woda. A bez wody, jak twierdzą naukowcy, nie ma co oczekiwać życia, czyli choćby pół zielonego listka, nie mówiąc o jakimś komarze,  jaszczurce, tym bardziej psie, najlepszym przyjacielu człowieka. W ogóle kosmos wypełniony jest przeraźliwie zimną pustką, w której umieszczono ziejące ogniem i zabójczym promieniowaniem potwory. Czyli gwiazdy. Te, które oglądane z Ziemi migocą, wyglądają ja drobny, delikatny piaseczek, rozpylony w przestrzeni.

Leszek słyszał, że w jednej galaktyce mogą być miliardy gwiazd. A takich galaktyk są miliardy. Miliard pomnożony przez miliard – takiej liczby Leszek nawet nie umiał nazwać. Zresztą jakie to miało znaczenie. Leszek widział na filmie, że takie liczby zapisuje się matematycznie tak, że mieszczą się na bilecie tramwajowym. Krótko i elegancko.

A gdyby wziąć jedną gwiazdę, choćby tę najbliższą planety, na której urodził się Leszek. Setki takich planet utopiłoby się w dość przeciętnej gwieździe, jaką jest Słońce. Cóż dopiero sam Leszek mógłby począć w obliczu gwiazdy, skoro sam jest niedostrzegalną drobiną na powierzchni planety, na której spędzi całe życie.

Zresztą ta planeta to nic pewnego, jak dowiedział się Leszek. Życie Leszka zależy od tak wielu czynników, parametrów, że zaczęło mu się wydawać niemożliwe to, że jeszcze żyje.

Jak odreagować po męczącym dniu

Zasada jest prosta, żeby odreagować po całym dniu: nocą, po powrocie z pracy, siadasz do pianina i grasz – od razu, bez zastanawiania się, planowania, kalkulowania – to, co przejdzie przez palce. 

 

Biała, pusta kartka, czeka

Siada przed kartką papieru. Jest pusta, biała, dziewicza.
– Dawno się nie widzieliśmy – mówi pokornym tonem.
Kartka milczy.
– Tak, wiem, że to moja wina. Miałem cię zapisywać regularnie, nawet jeśli nie codziennie, to na pewno częściej, niż raz w tygodniu. A ostatnio… Kiedy to było ostatnio…?

Kartka milczy. Tak, jak potrafią milczeć „one”, a kartka to właśnie „ona”. Dlatego nie jest zdziwiony. Wie, co teraz powinien robić – domyślać się, co ona myśli i czuje. W zasadzie to ma chęć ją zapisać, już z boku leży gotowe pióro, z nowym nabojem atramentu. Ale zanim skrobnie po białej powierzchni chciałby wiedzieć, że kartka zaakceptuje tekst, pisany jego ręką właśnie teraz. Nie mógłby pisać, jeśliby choć przypuszczał, że ona nie chce być zapisywana. Nie byłby w stanie zgwałcić.

Teraz milczą oboje. On wyobraża sobie, że ona jest zawiedziona, i że jej zawód musi po prostu minąć. Mógłby ją jakoś przekonać, ale z biegiem lat czuje, że wszystkie metody, sposoby, które miał w zanadrzu, wyczerpały się. Nie umie jej już niczym zaskoczyć, zresztą zaskakiwał ją wiele razy i przyzwyczaiła się do tego, a nawet zbrzydło jej bycie zaskakiwaną. Teraz on wie, że kiedy ona tylko przeczuwa, że będzie zaskoczona, już cierpnie jej skóra i już odwraca głowę, nawet chciałaby uciekać, albo przynajmniej być sama. Ale nie zrobi tego, bo nie chce mu sprawiać aż takiej przykrości. I on też nie chce jej sprawiać przykrości, więc przestał ją zaskakiwać. Milczące porozumienie, po latach.

Nie sprawianie komuś przykrości – to klatka, to więzienie, do jakiego ludzie sami się pakują. Ach, żeby można komuś sprawić przykrość, wtedy, kiedy ma się przemożną ochotę. Żeby ten ktoś wiedział, że ja, ty, on, ona, właśnie teraz chcemy przypalić jak rozpalonym żelazem, tak zmieszać z błotem, tak wyrzucić tę kupę, którą mamy w sobie, i żeby wystarczyło mrugnięcie okiem, by się porozumieć, na minutę, na pięć minut: „pozwól, zrób to dla mnie”.

Kartka leży, lecz teraz – jakoś inaczej. Coś się zmieniło, co innego wisi w powietrzu. Wybaczyła? On bierze pióro. Przykłada do jasnej powierzchni, stawia pierwszą kreskę. Nie czuje jej oporu, nie jest jak skamieniała, drętwa, nie wzdraga się, nie protestuje. Co najważniejsze – nie jest nieruchoma, drętwa, sparaliżowana. On zaczyna pisać, kreśli kolejne litery, wyrazy, patrzy, jak papier poddaje się kolejnym pociągnięciom. Już wie, że będzie dobrze, tego wieczora.

Na straconej pozycji

Dziś krótki tekst i filmik. To dla odreagowania po historii Natalii Przybysz, włącznie z komentarzami internautów.

Dziś mój syn zapytał mnie, czy może mi coś pokazać. Domyślałem się, o co chodzi, ponieważ osiemdziesiąt procent filmików, które ogląda, pochodzą z boisk piłkarskich.

„Ostatnia deska ratunku” – tak się o nim mówi, o bramkarzu. Stoi na z góry przegranej pozycji. Aby sobie to uświadomić podajmy wymiary bramki – 7,32 x 2,44 metra. Popatrzcie na to zdjęcie:

 

parada bramkarza, źródło: http://blogiceo.nq.pl/zmajkanabierzaco/files/2013/11/thumb.jpg

Bramkarz stoi na tle czegoś, co swoimi wymiarami przypomina stodołę. Jego zadaniem jest nie dopuścić, by piłka przeszła przez wielkie okno o rozmiarach 7,32 na 2,44 metra. Powiedzmy otwarcie – bramkarz wobec napastników, lub tylko jednego napastnika, ma znikome szanse. Jeśli zabraknie obrońców, jeśli są nieśmiali, leniwi, bez refleksu, zdezorientowani lub po prostu zbyt powolni – bramkarz może liczyć tylko na szczęście oraz własną intuicję, która objawi się (albo nie) w dramatycznym momencie.

To jego koledzy–napastnicy zbierają całą chwałę drużyny. Ich szarże, kontrataki, błyskotliwe dryblingi, niewiarygodne sztuczki wyprowadzające w pole obronę, prowadzące do zdobycia gola, są przedmiotem zachwytów, pożądania, zazdrości, chwały. Bramkarz prawie nigdy nie atakuje, nie ma nawet jak. On chroni drużynę przed wstydem. On broni, gdy wszystkie inne środki zawiodły. Jego parady są zawsze ostatnim skokiem rozpaczy. Jest ustawiony w miejscu, w którym czeka go tylko rozstrzelanie.

Dlatego zobaczcie poniższy skrót – wybór tych nielicznych momentów, w których bramkarz triumfuje, choć niczego nie zdobywa. Patrząc na te ujęcia przypuszczać można, że te podwójne, potrójne, a nawet poczwórne obrony spełniają się poprzez niewyjaśniony, nie do opisania czy prześledzenia szósty zmysł, głos wewnętrzny, przeczucie, czytanie w myślach napastników. Są takie chwile, w których bramkarz po prostu wie, gdzie mu kopną piłkę. Wie – to mało powiedziane, nawet trudno znaleźć odpowiednie słowo. Poprzez nadludzki wysiłek, potworną wolę walki (tu: obrony), poświęcenie, zaparcie siebie, zjednoczenie ducha i ciała, sprawia coś, co jest nieprawdopodobne, niemożliwe. Ułamki sekund wiktorii.