Znów śnieg, choć wiosna

Znów śnieg – przecież to miłe, ciekawe, choć wielu ubolewa. Że miała być wiosna. Ale przecież będzie, ale jeszcze za chwilę, za tą drobną odmianą, ciężką bielą na iglakach, która przygięła ich do ziemi.

Dla zdrowia psychicznego warto unikać… Pewnych miejsc, ludzi, kręgów, sytuacji. Plotek, wieści, sensacji – dołujących, chorych, mnożących się każdego dnia, ciągle innych. A przecież świat jednak idzie dalej. Żyjemy, pracujemy, dajemy radę. Zamiast jątrzących opowieści karmiących wściekłe emocje –> zaprząc je do czegoś miłego, dobrego, pożytecznego (ach jak to banalnie brzmi) (spokojne życie może i bywa banalne). Powiedzieć coś, co wywoła uśmiech na twarzy naprzeciwko, bez fałszywego podszycia, ukrytej w wełnie szpilki. Że niby się głaszcze, ale wbija drobną igiełkę. To paskudne, ale… cicho, o tym ani słowa. Nie widzimy, nie odbieramy, omijamy, uśmiechamy się.

Jest gdzieś lepszy świat, proszę pamiętaj o tym (mówię do siebie). Szukaj go uporczywie, dąż do ludzi najlepszych, o największych ideałach, a pewnego dnia okaże się, że ma to wymierny sens. Tak wielu przez lata tkwi w miejscach, układach, nie wyobrażając sobie, że mogło by być inaczej. Że mogliby sami dokonać tego kroku, by radykalnie zmienić życie. Rzucić się w przestrzeń, która wpierw napawa strachem, ale będzie przecież i szczęśliwsza.

Radykalna zmiana to śnieg wczoraj i dziś. Atmosfera tych dni przypomina tę najgorszą z czasów szkoły – wilgoć, plucha, błoto zmieszane ze śniegiem, niebo całkowicie pokryte czaszą szarych chmur. W tej codzienności można szukać i znaleźć drobne, przyjemne detale. Ukryte radości. Jeśli szarym dniem uda się cieszyć, to tym bardziej słońcem.

Bezradność

wobec ludzkich emocji, tych napływających z zewnątrz, i z wewnątrz. Rezonujących ze sobą, ścierających się. Bezradność wobec tego, co chciałoby się komuś powiedzieć, a co zostanie zrozumiane inaczej – to nieuniknione. Nieunikniony egocentryzm człowieka, bo ile by nie włożyć wysiłku, by zrozumieć drugiego, w końcu i tak pozostajemy tylko my sami, z naszym pojęciem, o sobie. Na własnym przykładzie, własnych wspomnieniach, które mnożą się każdego dnia, w jednym tylko człowieku. Bezradność, bezużyteczność odczuwania, bo ono jest skuteczne tylko na chwilę. Potem powinniśmy o tym zapomnieć, przestać czuć. Jak kończy się, wypala relacja człowieka do drugiego człowieka, jak nieuchronnie.

Pogodzić się z tym, nie walczyć. Patrzeć jak obserwator, z boku. Wtedy świat się wali, a nie boli. Najgłupsze są najbliższe związki, bo każde drgnienie boli. Absurd. Wysiadłbym z pociągu, ale to jeszcze głupsze.

Podrywa, porywa

Wczoraj rano włączyłem ten utwór. Kiedy muzyka grała – składałem stanowisko do filmowania – statywy, lampy, kamera. Energia muzyki podnosiła senną atmosferę styczniowego dnia, do bezlistnych drzew za oknem, na krakowskich Plantach, dodawała kolory, jakby pąki miały już tuż tuż, wystrzelić.

https://youtu.be/tUbpwNWmjfI

Dziś zimowy poranek ten sam, lecz w głowie sam „włączył się” ten utwór i kręci, kręci. Nie zostawia spokoju, podrywa mięśnie i ścięgna, wstrzykuje do żył hormony. Jak się uspokoić, jak… od niej się uwolnić…

Jeszcze porządek istnieje

Przechodzę ulicą miasteczka, na chodniku, przed tablicami ogłoszeń, walają się opadłe sylwestrowe ogłoszenia. Jedno z nich było dziwne, zapisane… ręcznie?

Po tych wszystkich latach, w których nie ustawałam i uczyłam się – tajemnic świata, tajemnic myśli i słów ludzkich, tajemnic pracy, twórczości, zgody, tajemnic piękna – kiedy zaczęłam wreszcie wiedzieć i czuć – machinalnie, natychmiastowo, odruchowo – niemało z mechanizmów z których się składamy, które tworzymy… Po ogromnej pracy, która mnie fascynowała, napędzała, była nieuświadomionym, ale spełnianym sensem życia, do którego dążyłam bezwiednie… Po tysiącach zarejestrowanych wrażeń i setkach nocy spędzonych na ich układaniu i opisywaniu – uśmiechy, zamyślenia, melancholie, fascynacje… Gdy wreszcie mogłabym coś o nich powiedzieć, coś prawdziwego…

Przyszło mi milczeć. To jedyne i najważniejsze, co powinnam zrobić. Nie zdradzić się, ukryć moje doświadczenia i uczucia. Przemilczeć spostrzeżenia i wnioski. Nie podnieść wzroku na bzdury przelatujące jak stado wróbli, które znika za kalenicą i pojawia się znów w nowej ptasiej konfiguracji. Wiedzieć i nie pokazać, że wiem. Czuć i być zimnym. Rozumieć i nie wzruszyć ramionami. Widzieć – nawet nie paradoks – lecz paranoję – tak blisko – i nie mrugnąć. Nie wolno mi!

Na drodze z domu do sklepu spożywczego rozwieszam kartki, na słupach i drzewach:
„jeszcze jesteś sobą”
„to nie pomyłka”
„nie schwyta cię paranoja”
„istnieje porządek świata”
„tylko cicho… Do licha, cicho…!!!”

Składam kartkę na dwoje i wciskam w kieszeń skórzanej kurtki kupionej za 10 zł na ciuchach. Wysoko słyszę dźwięk samolotu. Pewnie jest w nim pilot. I drugi pilot. Nawigator, stewardessa. Lecą ludzie, i pewnie dolecą i wylądują bezpiecznie. Istnieje jeszcze porządek świata…

Żyjąc z dziećmi własnymi…

…rodzic uczy się tego (o ile chce się uczyć), że mały, młody człowiek się zmienia i zaskakuje. (No nie brzmi to odkrywczo, spróbuję więc jeszcze raz:) Mały, młody człowiek jest coraz mądrzejszy i dobrze byłoby, żeby rodzic dostrzegł i uznał ten rozwój. (Jeszcze bardziej wprost:) Żeby rodzic zobaczył, a w końcu pogodził się z tym, że dziecko staje się mądrzejsze od niego, rodzica. (Teraz bez ogródek:) że Ty, rodzicu, mylisz się czasem (coraz częściej – częściej, coraz rzadziej – mniej), a niekiedy dajesz dowody zatwardzielca, tępaka czy wręcz idioty. O ile wystarczająco szybko nie przyznasz się do błędów. Ćwicz refleks, który pozwoli wycofać się, zanim wyjdziesz na kompletnego debila.

To tylko wstęp. Wokół zdarza się spotkać ludzi, którzy mimo wkroczenia w dorosłość nie przestają się rozwijać. Nabyty refleks przyda się w kontaktach z nimi, kiedy okaże się, że umieją o wiele więcej niż pięć lat temu, roku temu, miesiąc temu, niż przedwczoraj. Człowieku, uważaj!

Montaż, wizja niepohamowana

Mam swój sposób na montaż filmu. Nawet miałem o nim tu napisać, ale jednak nie. To niesamowite, jak montaż wyrasta z wewnętrznego poczucia rytmu oraz…. muzyki. Montaż jest zabiegiem, które wymaga bardzo osobistego i skonsolidowanego spojrzenia, powiedziałbym – wizji. Nie przesadzam, tu jest potrzebna cała wizja, jak również jej wyraźne odczucie, którego nie traci się przez cały czas. Jak to zrobić, żeby to zrobić, i żeby widz miał poczucie konsekwencji, które będzie dla niego uderzające…?

Oczywiście nie myślę teraz w ogóle o podstawowych zasadach montażu. Opierają się one na zjawiskach psychofizycznych, z którymi nie da się dyskutować. Można działać wbrew nim, ale tylko ze świadomością określonego celu. Obraz i sposób patrzenia są wdrukowane w każdego człowieka, który widzi. Umiejętności patrzenia oczywiście są bardzo różne, zależne od doświadczenia. Człowiek zajmujący się sztukami wizualnymi jest jak wielki magazyn cudowności, i do laika można go porównać tak, jak studnię do kałuży. Ale zawsze, u samej podstawy, istnieją zjawiska psychofizyczne, którym podlegamy jako ludzie, wynikające z budowy naszego oka, a jeszcze bardziej – budowy kolejnych pięter neuronalnych przetwarzających obraz w mózgu.

Na samym końcu tego łańcucha jest odbiorca. Najbardziej podstawowym „parametrem” jest tempo jego odczuwania, bo od niego zależy tempo montażu. I tutaj przeciętnym nastolatek nie zgodzi się z przeciętnym czterdziestolatkiem. W ostatnich latach media ogromnie przyspieszyły, percepcja odwróciła wiele do góry nogami. A tempo to dopiero początek montażu, a o tempie należy podjąć decyzję jak najszybciej i jak najbardziej świadomie.

Przy montażu filmu „Pociąg” Kawalerowicza twórcy dokonali próby przyspieszenia filmu. Wiem to z filmu dokumentalnego, który znalazłem w internecie. Przemontowali cały film, skracając ujęcia. Usiedli na sali projekcyjnej, zaczęli oglądać, i po skończeniu popatrzyli na siebie: nie ma filmu! Zniknął cały nastrój, misternie budowany w powiązaniu z tempem akcji i związanym z nim tempem odczuwania.

Tempo to przykład, a związany jest z nim rytm (który nie jest tym samym, co tempo), a gdzie tam dalej do kolejnych elementów montażu. Do czego zmierzam – montaż jest dziełem bardzo osobistym, indywidualnym. Może przy nim pracować kilka osób pod warunkiem, że zgadzają się ze sobą, wyczuwają nie tylko cel filmu, ale również siebie nawzajem. Na co wpływa montaż, co jest jego głównym celem – tego tu nie napiszę. Zbyt dużo czasu zajęło mi dochodzenie do tego, aby sprzedać w jednym zdaniu… 😉

PS. Przypominam sobie wywiad ze świetną montażystką, która wspomina, jak reżyserzy boją się pokoju montażowego, w którym weryfikacji ulegają wszelkie wizje, plany, idee 🙂

Poniedziałek – ja

Mój dzień wolny od pracy poniedziałek polega na tym, że nie muszę nic robić. Poniedziałek przysługuje mi jako dzień wolny – ktoś z was by się cieszył? Gdy pracuję w sobotę i niedzielę, w teatrze, poniedziałek otrzymuję wolny.

Ale to zmora, że dzień wolny i że nic nie muszę robić. Bo zamierzam robić to, co chcę. A to zabiera więcej energii i bardziej męczy, niż obowiązek. Tym bardziej – niż przykry obowiązek, który by się dajmy na to trafił. W przykrym obowiązku człowiek wycisza się, pokornieje, godzi z rzeczywistością, uspakaja, i spokojnie bierze na siebie to, czego wcale nie chciałby brać, czym nie chciałby się zajmować. Nie cieszy się, nie tryska energią, ale też przestaje walczyć, i to jest zbawienne – dla jego sił fizycznych, ale przede wszystkim – fizycznych.

(Pomyślałem, że to, co przez ostatnie miesiące przeszkadzało mi pisać, to pisanie zbyt wolne. Uświadomił mi to Kapuściński w jednym ze swoich wywiadów – by bardziej pisać „na żywo”, niż z dystansem. Dystans spłaszcza, a bliski kontakt z rzeczywistością – w tym przypadku – z myślami, które biegną, biegną równolegle na kilku torach, splatają się, mieszają, rozdzielają, rozbiegają – wtedy trzeba łapać je w tym biegu, nie tracić z oczu, z opisu, przynajmniej tam, gdzie są blisko siebie, no a jak już rozbiegną, to trudno…)

Człowiek jest w stanie ścigać sam siebie bacikiem nie mniej intensywnie, niż robiłby to zawzięty dozorca. Własna pasja i chęć pracy może zamęczyć ich właściciela, który staje się sługą, niewolnikiem. Kładzie się spać z ich myślą i wstaje. A potem – trudno mu usnąć, więc już nie kładzie się, aż w końcu, nawet gdy wycieńczone ciało mówi „to ja spadam”, psychika żyje ideą. I w końcu trzeba to leczyć, ale jak leczyć, jeśli wola sama w sobie nie chce żadnego leczenia…

Zadziwiająca wdzięczność ofiary wobec oprawcy, że nie dobił, nie uderzył jeszcze raz, nie złamał całkiem, że zostawił (na razie). Chwila wytchnienia.

Po długich poszukiwaniach, przymiarkach, rozmarzeniu i zderzaniu z rzeczywistością –
kochasz wreszcie jedną kobietą (jednego mężczyznę) i żyjesz z nią. Potem macie dzieci i okazuje się, że każde z nich kocha się w sumie tak, jak ich matkę, że nie istnieje miłość do jednego człowieka. A potem dziwisz się, bo to uczucie rozszerza się na kolejne osoby, te najbliższe, z którymi los zetknął – w pracy, wśród sąsiadów, w miasteczku, potem – na drodze na drugi koniec kraju, w końcu jedziesz za granicę i tam zupełnie bezinteresownie jakiś obcojęzykowiec, którego słabo rozumiesz, naprawia ci zepsute nagle auto. I jak go nie kochać.

W poniedziałek, zwłaszcza ten wolny poniedziałek, po dobrym śniadaniu, można by i należało by położyć się spać. Żeby schować się przed własną pasją. Posprzątać kuchnię, popatrzeć, co w domu trzeba naprawić, wymienić opony na zimowe, kupić części garderoby w miejsce zużytych, zagrać z synem w szachy (rodzicielski obowiązek).

Napięcie. Emocje. Praca. Ferwor

Ekscytacja. Radość. Sukces. Problem. Walka. Staranie. Wzlot.

Tak nie można żyć w nieskończoność. Psychika lub ciało upomni się o chwilę spokoju. Choroba to nie defekt lecz pstryk! bezpiecznika psychiki.

Przez pierwsze dni problemem jest samo uspokojenie. Osiągnięcie stanu, w którym każda godzina przestanie mknąć jak ekspres, a zacznie się wreszcie ciągnąć. Nuda, gdzie jest ta zbawienna, ozdrowieńcza nuda, trwająca przynajmniej pół dnia?

Jesienny, bezlistny ogród za oknem. Woda i soki w pniach i konarach przestały płynąć, do wiosny. Oto przykład!

Wydostać się z Krakowa!

Wydostać się, jak najszybciej. Zwłaszcza w piątek wieczorem. Tak, z pewnością wielu ludzi próbuje uczynić Kraków miejscem najlepszym, najbardziej pożądanym do zamieszkania i przebywania. Ten rajski Kraków istnieje już w reklamach emitowanych w tramwajach i autobusach. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości, czy idee i plany nie wyprzedziły znacząco rzeczywistości.

Dość wielu ludzi zdecydowanie ucieka z tego miasta, zwłaszcza w piątek wieczorem. Samochodami, autobusami i busami, pociągami. Jeden z nich wyjeżdża rowerem. Najkrótszą drogą, jak to możliwe, byle do przemieść, i potem – w przestrzeń, pola, ciemność. W listopadową noc.

Ulica Dożynkowa przechodzi w Marszowiecką, wzdłuż obu ciągnie się rząd latarni. Na przecięciu z Galicyjską i Kasztanową kończą się uliczne lampy. Dalej na północ, pomiędzy polami przeciska się Królewska. Z asfaltem tak wąskim, że z trudem mijają się samochód i rowerzysta. Wąska Królewska jest dobrym skrótem między Witkowicami i Wolą Zachariaszowską. Zwłaszcza w piątek wieczorem, a tak naprawdę – w nocy, jak teraz.

Samochód goni rowerzystę. Lampka czołowa oświetla mały fragment drogi, lecz kiedy z tyłu, tuż za rowerem, pojawia się auto, jego światła wybiegają jasną i szeroką plamą daleko w przód. Jadą tak razem – kolarz korzysta z darowanego mu światła, ciśnie pedały, by w przód, jak najszybciej. Kierowca samochodu nie wyprzedza. Jadą tak razem trzy kilometry, aż za zagajnikiem na pagórku i dwoma zakrętami, pojawia się osiedle Przymiarki. I znów lampy uliczne. Rowerzysta zwalnia i ustępuje. Żegna kierowcę auta podnosząc otwartą dłoń.

Znajda bezczelna

Do naszego domu trafiła mała kotka, znaleziona na drzewie. Zwróciła uwagę, bo miauczała przeraźliwie. Że to kotka – dowiedzieliśmy się od pani weterynarz. I że ma cztery miesiące. Biała, łatka czarna przy prawym uchu, łatka ruda – przy lewym.

Nasze trzy koty… co na to…? Najstarsza, matka, syczała ostro, gdy młoda podchodziła i przyglądała się ciekawie, patrząc tamtej „w twarz”. Starsza w końcu odwróciła się do młodej tyłem. „Spadaj”, „mam cię gdzieś”, „nie rozmawiam z tobą”, „nie widzę cię”, „nie interesujesz mnie”.

Młodszy rudzielec, syn owej matki, jest zbyt powolny i zamyślony, by zajmować się młodzieżą. Myśliciel, bujający w obłokach, ukrywa się w zakamarkach mieszkania. Jego siostra, najbardziej podobna do matki, ma najwięcej wigoru z tych trzech. Lecz ciągle za mało w porównaniu do znalezionej młodej-małej.

Mała, po dwóch dniach nieśmiałości, zaczęła szaleć w mieszkaniu. W ciągu minuty widzieliśmy ją w kuchni, potem w pokoju, na parapetach, półkach z książkami. Wchodziła nam na klawiatury komputerów, wskakiwała na kolana. Lubiła szarpać nam dłonie – ostrymi ząbkami i pazurkami. Odskakiwała nagle, obserwowała nas zza fałdów kołdry lub koca, i znów rzucała się nam na ręce. Przypomniałem sobie, że tak było kilka lat temu, nasze koty, wtedy młode, zachowywały się podobnie. Tak, miałem na dłoniach drobne ślady pod pazurkach i ząbkach, z półek spadały drobne bibeloty, trącane łapkami, a z kuchni wyrzucaliśmy te żywe futrzaki, gdy wchodziły na teren zakazany – stół i blat kuchenny.

Młodzieży się chce, starszym się nie chce. „Po co kombinować?” „Daj spokój”. „Niepoważna”. „Bezczelna”. „Bez szacunku dla starszych”.

Po tygodniu, w sobotę rano, zadzwonił telefon: „to nasz kot!” A już zaczęliśmy się do niej przyzwyczajać, bo przecież właściciele nie znajdują się często. Jednak za tą małą ktoś tęsknił.