Świąteczne życzenia

W świąteczne dni życzę Wam spokoju. Niech w samym środku pustego pola ukaże się to, co dla Was najważniejsze, czego na co dzień nie widać, bo jest przytłoczone chaosem przeciętnych problemów.


To bardzo oszczędna forma i treść życzeń. Żeby nikogo nie zniechęcić, nikomu się nie narazić, ale też by uniknąć zaszufladkowania. Przecież mógłbym rozwinąć całe akapity o Jezusie Chrystusie, Jego ofierze, miłości, poświęceniu, męczeńskiej śmierci i zwycięskim zmartwychwstaniu. Lecz rozwinięcia takie nie wydają się w naszym społeczeństwie potrzebne. Wydaje się, że wszystko zostało powiedziane, wszyscy wiedzą na tyle, żeby mieć własne zdanie. Jest za to potrzeba poszukiwania wspólnego mianownika między najróżniejszymi opiniami, postawami. Przecież wszyscy jesteśmy ludźmi i kwestie esencjalne muszą być na nas wspólne. Kłótnie wynikają z tego, że strony nie dotarły do esencji, i niestety czepiają się pomniejszych zagadnień.

Na Święta życzę, de facto, pustki. Z niej ma szansę wyłonić się to najważniejsze, które potrzebuje czasu, wolnej przestrzeni, które nie znosi konkurencji i wycofuje się, gdy wyczuje, że miałoby rywalizować z czymś mało ważnym. Odkrycia tego, co ważne, na nowo, życzę.

Pamięć Franka

Zapada zmrok. Na wiejskiej drodze. Czterdzieści kilometrów na godzinę, sylwetka człowieka przecina zimne powietrze. Szara, ciemniejąca ciągle masa asfaltu, nadbiega z przodu, wraz z nią rysy, spękania asfaltu. Przewijają się przez koła, uciekają w tył.

Franek łapie twarzą pędzące powietrze, ściska dłońmi twarde rękojeści kierownicy, tłumi na rękach, nogach, wygiętym tułowiu, drgania roweru. Mąci się krajobraz, widok pól i drogi, ciemniejących.

Gdzieś z przodu jest pęknięcie wzdłuż, pędzi na spotkanie Franka. Koło grzęźnie na ułamek sekundy, podcina wątłą równowagę maszyny, rower zwala się na pędzący asfalt. Franek…

Dopóki pędził, wiedział, że pędzi. Lecz już nie jest takie pewne, że wiedział, że spada. Właśnie! Ciekawe, w którym momencie urwał się Frankowi film. Choć z trzeciej strony – czy to ma znaczenie, skoro film i tak się urwał i skończył na tym? Czy wszelkie rozważania na temat urwania się filmu nie mają sensu jedynie wtedy, gdy film ruszy znowu, potem?

Franek, dopóki żyje, pamięta co przeżył. Kiedy nie żyje, nie pamięta niczego. Czyli wszystko, się zdarzyło się przed urwaniem filmu, nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. O ile film nie ruszy znowu.

Jeśli nie ruszy, to cokolwiek Franek robił za życia, nie będzie mieć dla niego znaczenia. Chociaż może mieć znaczenie dla kolegów Franka, rodzeństwa, rodziców i wszystkich, którzy jakoś uczestniczyli w jego życiu i których film jeszcze biegnie.

W zasadzie okres istnienia Franka, dla niego samego, ma znaczenie tylko, jeśli to istnienie istnieje. Albo jeśli zostanie przerwane – to jednak zaistnieje potem. Pod warunkiem, że Franek będzie pamiętał.

Wynika z tego, że Franek istnieje dzięki własnej pamięci. Gdyby nie pamięć Franka, nie miałoby najmniejszego znaczenia to, że wybrał się na przejażdżkę rowerem, szczególnie – po zachodzie słońca, w ciemniejącym pejzażu pól i na nierównej, wiejskiej drodze. Gdyby nie pamięć, żadna czynność nie miałaby sensu, no chyba, że chodzi wyłącznie o podtrzymanie egzystencji. Ale cóż to za egzystencja, w której Franek nie wiedziałby, co robił choćby sekundę wcześniej, a tym bardziej nie cieszyłaby go ciemniejąca, pusta droga, przenikana napływami wiosennego, zimnego wiatru, przepleciona pasmami jaśniejszych i ciemniejszych pól.

Franek jest Frankiem dlatego, że pamięta. Jeśli nie pamięta, nie jest Frankiem, nie jest człowiekiem, nie jest kimkolwiek.

Nasz dom w dolinie

Przedzieraliśmy się, my, wojskowa grupa, przez wysokie, cienkie, świetliste trawy. Oświetlone wysokim słońcem, zielone, porastające długie, równoległe pagórki, przedzielone szerokimi dolinami. Pojawił się przeciwnik na koniach, nasza trójka była wtedy w połowie rozjaśnionego mocno stoku, w zapachu zieleni. Może powinniśmy przeczekać, ale dałem sygnał, że wspinamy się szybko, jak najkrócej, w górę, by schować się za wierzchołkiem. Zauważyli nas, ruszyli w naszą stronę, zaczęli strzelać. Bardzo niedobrze.

Dalej – względna równina. Leżę w trawie, ktoś zbliża się powoli na koniu, nie widzi mnie. Zastanawiam się, czy przejdzie na tyle blisko, by kontakt był nieunikniony. Może mnie rozdeptać. Nagle wywiązuje się walka, w miejscu, gdzie dolina zwęża się i wchodzi do wąwozu, odległym o osiemdziesiąt metrów. Spieszę na pomoc towarzyszom, by zaatakować wroga od tyłu. Podnoszę się, moje ruchy są zbyt wolne, zauważają je przeciwnicy, reagują zanim uda mi się cokolwiek zrobić.

Nasz dom położony jest w dolinie, między wysokimi pagórkami, która z jednej strony otwiera się na daleką przestrzeń, prowadzącą w dół, w stronę gęściej zamieszkałych rejonów.  W każdym pokoju, pod sufitem, zainstalowano szerokie okna, trójdzielne, wychodzące na cztery strony świata. Jasny dzień, w domu jasno, świetliście. W pokoju Beniamina i moim porozrzucane rzeczy, dokładnie tak, jak wtedy, gdy wyjdzie do szkoły. Rześka pojawia się mama, wraca odmłodzona ze szpitala. Przysiada tu, tam. Dziwię się, do jakiego dobrego doprowadzono ją stanu, ale nie mówię o tym na głos. Zaczynam filmować telefonem komórkowym, żeby zatrzymać te niezwykłe chwile. Z jej twarzy przechodzę na widoki za oknem, nazywam góry, które otaczają nasz dom.

Dlaczego jesteś ze mną?

– Dlaczego jesteś ze mną?
– Ponieważ jesteś, tak myślę, możliwe, że najładniejszą dziewczyną, jaką spotkałem.
– Nie wierzę.
– Przez tyle lat nie wierzysz…

– A nigdy nie spotkałeś tak samo ładnej, albo ładniejszej?
– Wcześniej czy później?
– Wcześniej…
– Możliwe, że spotykałem, ale nie udało mi się z nią dogadać.

– A później?
– Później, jeśli nawet taką spotkałem, to my, ty i ja, byliśmy już o wiele dalej.

Zatrzymać kotkę?

Kotka domaga się wyjścia. Stoi pod drzwiami do korytarza, miaucze rozdzierająco, skacze do drzwi. Gdy je otworzyć, biegnie do drzwi prowadzących na zewnątrz. Tam, gdzie pada mokry śnieg, tej nocy nie ma mrozu, gdzie ciepła zima, efekt globalnego ocieplenia.

Wypuścić kotkę na zewnątrz, o drugiej w nocy, to całkiem zgodne z jej naturą. A zupełnie niezgodne z instynktem nadopiekuńczym pewnych domowników tego domu, którzy z pewnością zatrzymaliby małe futrzane, przymilne zwierzę w domu. Rzekomo dla jego dobra.

Antek otwiera jej drzwi, pierwsze i drugie. Mała nie zastanawia się, wymyka w ciemną przestrzeń. Antek sam pobiegłby się tam, gdzie ona. Ale zbyt się zasiedział, w zbyt wiele wplątał się obowiązków. Antkowi chce się tyle, że zazdrości kotce. Dlatego wypuszcza ją w ciemną noc, na podwórko, na ogród, na drzewa, dachy, gdziekolwiek będzie chciała popędzić, bo on sam chciałby tak, jak ona, ale czegoś mu nie wystarcza…

Stoi na pierwszym piętrze i patrzy w stronę ogrodu. Sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów. Dalej cmentarz i pola. Pola niepodobne do niczego, co spotkać można w mieście. Miasto o drugiej, trzeciej w nocy, jest martwe. Pola zdają się żyć pewnym tajemniczym życiem. Antek nie wie, jak je uzasadnić, udowodnić, ale jest pewien, że ono toczy się w nocy i we dnie, takim samym tempem, napięciem. Tylko miasto usypia na noc.

Ciemność ogrodu, przez którego konary przeświecają dalekie lampy. Kwazary. Głowa pełna szumu, pozostałości wielkiego wybuchu, albo wyścigu dnia, zmieszanego z odrobiną alkoholu. Zwalnia czas, nareszcie zwalnia, jak za dziecięcych lat, gdy czas ciągnął się niemiłosiernie. Tajemnica czasu. Życie zależne od czasu. Nie inaczej. Bez wyboru.

Nocą w tramwajach

Dziewczyna w tramwaju, z odkrytą głową i długimi, blond, farbowanymi włosami, opadającymi na sztuczne, krótkie futerko z kapturem, które dłońmi obejmuje z przodu i zaciska, nie zapina. Czarny prawie czarny futrzany płaszczyk kontrastuje z jasnymi włosami, spomiędzy których wychyla się jasna twarz w ciepłym kolorze makeupu, o podkreślonych oczach i brwiach, ze zgrabnym nosem, gładkim, lekko okrągłym czołem i kochającymi oczyma. Zimowe, duże, jasnobrązowe buty na obcasie nawiązują kolorem do włosów. Wychodzą z nich nogawki, zwyczajnych jeansów w kolorze wyblakłej czerni, biegną w górę, a na zagięciu kolan otwierają się duże, oberwane dziury.

Najtrudniej zapamiętać obserwacje. Tam, wtedy, w tramwaju, na skrzyżowaniu ulic przy Poczcie Głównej, na trotuarze przy dworcu, na Placu Nowym, wtedy tam wszystko jest jasne – fascynacja, absurd, niekonsekwentnie ubrana dziewczyna, niby zakochana para, zakochana przez przypadek, spiesząca do domu, zgrabna, jak to w jej wieku, nastolatka, potykająca się na rozjeździe tramwajowym, facet w średnim wieku, brnący wśród tłumu na oślep, któremu wszyscy ustępują z drogi. Tam mógłby opisać każdy szczegół ich ubioru, twarzy, sposób poruszania się, tam widzi przyczynę i cel, rozumie niepewność na twarzach, zamyślenie, pozę, maskę.

Kiedy usiądzie przy kartce papieru, przy klawiaturze, pamięć o tamtych ludziach, szczegółach, najgorsze – o emocjach – znika. Tak, to prawda, była kobieta z futerałem skrzypiec na plecach, ale co z tego? Siedziała taka jedna w czerwonej kurtce, zapatrzona w smartfon, no i co? W zaciszu pokoju, tam, gdzie można by odtworzyć uliczne fascynacje, zaciera się ich ślad.

Stąd najtrudniejsze – jak zatrzymać w sobie cały ten sens, którym tchnie świat na zewnątrz. Jak przypomnieć, przywołać, przeżyć jeszcze, tym razem – z bladą, materią przed sobą, bezduszną, o ile nie wypełnić ją sensem. Poczuciem sensu. Przekonaniem niewątpiącym, niepodważalnym…

 

On wie, że prowadzisz z nim grę. Wie, że gra nie jest złośliwa. Próbujesz go odczytać, trochę sprowokować, ale szanujesz to, co czuje. Widzisz, problem polega na tym, że on nie ma siły. Powyżej pewnego zagęszczenia obowiązków, spraw, drobnych próśb, poleceń, oczekiwań ludzi, którym nie można odmówić (naprawdę, nie masz czego zazdrościć), nie ma siły na luz i spokojny, afirmujący uśmiech, który ci się z pewnością należy. Należy ci się znacznie więcej. Bądź spokojna, zasługujesz.

Śnieg zapowiadał się

Zapowiadał się przez dwa, trzy dni. Teraz znikł.

Z okna na piętrze naszego domu, teraz, w nocy, ponad dachem przybudówki, ciągnie się widok na ogród. Splątane gałęzie starych drzew. Gdy spadnie śnieg, przestrzeń ta na odległości stu, dwustu metrów, nabiera przestworu. Podczas dnia przestrzeń kończy się, po drugiej stronie, dobrze widocznym, cmentarnym murem z kamieni wapiennych. Ale nocą mur nie istnieje. Gdzieś dalej, poza nim, błyszczą pomarańczowe, wysokie lampy. Światła majaczą wysoko, choć w oddali. Stoją na osiedlu, o dwieście, może nawet trzysta metrów dalej niż mur. W ciemności, w skrócie perspektywy, pomiędzy starymi konarami drzew na ogrodzie, wydają się bardzo bliskie. Tylko nocą. Nie istnieją w ciągu dnia.

Ich światło rzuca cienie konarów i gałązek na ścianie naszego pokoju. Sypialni. Na zielonej ścianie odbija się zbita gęstwina, jak sitko o nieregularnych, splątanych okach, chwiejących się na wietrze, jeśli akurat wieje.

Dziś nie wieje. Nie ma śniegu. Z dziecięcą pretensją wyglądam przez okno na piętrze. Śnieg powinien być. Chcę śniegu. Gdzie jest śnieg? Dlaczego nie ma? Śnieg!

Czas biegnie coraz szybciej. Lata zmieniły się w kwartały. Tygodnie mijają z mrugnięciem oka. Między jednym mrugnięciem a drugim obraz wypełniają wspomnienia z dzieciństwa. Krzywych krawężników, spękanych ścian domów, nieszczelnych okien, kwiatów z mrozu na szybach, całych godzin i dni nudy w chorobie. Hejnał Mariacki transmitowany o dwunastej w południe i kroki trębacza przechodzącego po deskach podłogi, w tamtym ciasnym pomieszczeniu na wysokości osiemdziesięciu metrów.

Dlaczego przeszłość tak szybko staje się nieuchwytna. Nawet jej nie wspominamy, nie mamy takiej potrzeby i nie potrafimy. Pamięć, która nas tworzy, staje się nie naszą własnością, przypadkiem jakimś, improwizacją, wypadkową wszystkich nieprzewidywalnych bodźców, których nie jesteśmy w stanie nawet rejestrować na bieżąco, a co dopiero układać w czasie.

Nie chciej szczęścia zbyt szybko

„Nie czyń szczęścia zbyt gwałtownie, nie udoskonalaj bytu galopem. A gdybyś nawet gdzieś stworzył szczęśliwych, w co wątpię, pozostaną nadal ci inni. Dojdzie tedy do zawiści, tarć, napięć. Kto wie, czy nie staniesz przed dylematem, chyba niemiłym: albo twoi szczęśliwcy dadzą się zawistnikom, albo zmuszeni będą owych przykrych, ułomnych, natrętnych, co do nogi wytłuc. A to dla uzyskania pełnej harmonii.”

Stanisław Lem, Cyberiada – tutaj link do tego fragmentu

„Niezwyciężony” – superprodukcja

W poszukiwaniu nagrań powieści Stanisława Lema trafiłem na superprodukcję „Niezwyciężonego”. Rolę narratora czyta Krystyna Czubówna. To dla mnie zaskoczenie, bo w całej powieści nie występuję ani jedna kobieta, podobnie jak w wielu innych powieściach Lema. Głos Krystyny Czubówny jest w tej roli ciekawy. Link który podałem, prowadzi do 40-minutowego fragmentu pilotującego. Resztę należałoby zakupić.

Przechodząc do sedna – w przytoczonym fragmencie najbardziej rozczarowuje głos Horpacha. Tak, rzeczywiście był to starszy człowiek, ale absolutnie nie o skrzekliwym, pretensjonalnym głosie. W nagraniu słychać raczej utyskującego, starszego, niepokaźnego mężczyznę , a nie astrogatora, doświadczonego astronauty, wieloletniego dowódcę wielkich, najnowocześniejszych statków kosmicznych, który o głowę przewyższał całą załogę.

Trochę lepiej wypada Rohan. Jest wyraźnie młodszy, szybszy w słowach, bardziej emocjonalny. Lecz niestety, za bardzo brzmi jak młody, popędliwy, niedoświadczony. A jest przecież zastępcą dowódcy. Żeby nim zostać, musiał przejść przez kolejne szczeble hierarchii, latać w kosmosie przez wiele lat. To również nie jest ten Rohan, który powstał na kartach powieści Lema, choć bliżej mu do pierwowzoru, niż odtwórcy roli Horpacha.

Słychać niestety niedoskonałości realizacji dźwiękowej. Każdy z trzech głosów, które wymieniłem, jest nagrany inaczej, w innej perspektywie dźwiękowej. O ile może być to zrozumiałe w przypadku narratorki wobec postaci, to same postacie, rozmawiające w tym samym pomieszczeniu, powinny mieć tę samą przestrzeń akustyczną. Horpach natomiast jest wyraźnie dalej przez cały czas rozmowy. Tym bardziej traci na swojej doniosłości i powadze. Chwilami wydaje się, jakby miał być postacią humorystyczną.

Kolejna kwestia, którą słyszę – narratorka i postacie nie nagrywały siedząc razem w studiu, tylko każdy oddzielnie. Następnie realizator dźwięku, podczas montażu, ani reżyser, nie zadbali o to, by nadać wrażenie, że tekst płynie spójnie. Słychać to w zaburzeniach rytmu tekst, który nie jest organiczny. 

Jeszcze jedna uwaga – na początku nagrania, którego link podałem, znajduje się trailer superprodukcji. Pojawia się w nim bolączka znana z głosów z reklam – sztuczność, nieprawdziwość, przesada (okrzyki, zdumienie, strach, zdziwienie). Domyślam się, że to może być chwytliwe dla mniej wprawnego słuchacza, ale to nie jest superprodukcja. Powstaje wrażenie, że to zlepek głosów dobranych bez konsekwencji, niedokładnie wyreżyserowanych i zrealizowanych.

Kierownik muzyczny, z którym pracowałem przez wiele lat w teatrze powiedział, że nie musi oglądać przedstawienia teatralnego, żeby stwierdzić, czy ma szansę być dobre. Wystarczy, że posłucha samych dialogów, nie patrząc na scenę.

Mistrzowskie pozostaje dla mnie nagranie „Niezwyciężonego” przez Andrzeja Łapickiego. Jest w nim atmosfera odległej, nieznanej, obcej planety, tajemniczość, jest więź ludzi-astronautów, nawet jeśli skonfliktowanych, to będących poddani temu samemu, wspólnemu losowi, zmagającymi się z niebezpieczeństwami, ale również tajemnicą istnienia, świadomości, wszechświata. Głos Łapickiego zawiera w sobie o wiele więcej, niż to, co usłyszałem w superprodukcji.

Jeszcze pozytywny promyk – nagranie „Pamiętnika znalezionego w wannie” dokonane przez Łukasza Garlickiego. Na początku tego nagrania nieco zamarłem, bo początkowe słowa są wypowiadane drętwo. „Kiepski początek” pomyślałem. Ale gdy zaczyna się wreszcie tekst powieści, Łukasz Garlicki wchodzi w inną przestrzeń, otwiera się w nim coś, co słychać wyraźnie w głosie. Zatapiam się w historii przez niego czytanej i mówię do siebie – jest dobrze!

Praca lektora to ma być majstersztyk. Tylko dźwiękiem zjednoczyć się ze światem, który stworzył ktoś inny. Nie ma kostiumów, świateł, czasem jest muzyka, ale nie ona decyduje o powodzeniu. Kiepsko czytać, to może lepiej nie czytać, bo teraz każdy komputer sam potrafi to zrobić.

„Niezwyciężony”

Fascynujące nagranie „Niezwyciężonego”, powieści Stanisława Lema, czytanej przez Andrzeja Łapickiego. Można posłuchać tutaj.

Można powiedzieć, że to „stara szkoła” czytania, ale nie wiem, czy rzeczywiście stara, czy po prostu bardzo dobra, znakomita. Może nie od razu to słychać, ale staje się jasne w porównaniu z innymi lektorami, którzy zabrali się za czytanie.

Na przykład – ktoś inny nagrał „Eden”. Po kontynuację należy się zwrócić na stronę audioteka.com, gdzie audiobook kosztuje ponad 30 zł. Nie kupię, ponieważ nie jestem w stanie zaakceptować czytającego. To nie ta wrażliwość, świadomość, mówiąc krótko. Eden nie jest żartem, komedią, tylko dramatem, a takie nastroje kreuje głos. Nie jestem w stanie słuchać bez nieustającego rozczarowania i kręcenia głową – to nie tak, nie tak.

Podobnie z fragmentem „Opowieści o pilocie Pirxie” – niepotrzebne emfazy, przeciągnięcia głosu, rytm, intonacja nadane sztucznie przez czytającego, nie wynikają z tekstu. Czy pracując w teatrze staję się wybredny? Na pewno. Malkontencki, kapryśny, rozpuszczony? Tak. Taki los.

Niezłe jest, jak się wydaje, nagranie „Cyberiady”, tutaj przesada, groteska, pozostaje w zgodzie ze światem przedstawionym.

U Andrzeja Łapickiego fascynuje mnie powściągliwość. Brak podbijania głosu, sztuczności, brak tego niskiego gardłowego brzmienia, które dziś jest wszechobecne w reklamach i przeniosło się na audiobooki. W czasie, gdy Łapicki nagrywał, nie było w Polsce reklam. Ale nie sądzę, że ma to znaczenie.

Pamiętam olśnienie sprzed kilkunastu lat, jedno z moi pierwszych, w teatrze. Jako młody, zielony jeszcze realizator dźwięku, obsługiwałem pewien spektakl. Jeden wieczór, potem drugi. Trzeci – to wydawało mi się już początkiem rutyny. Ale nagle ze sceny padły te same słowa, co poprzednich wieczorów, tylko że inaczej. Coś się nie zgadzało. Popatrzyłem w dół, z mojego stanowiska, i zdałem sobie sprawę, że dziś jedną z postaci gra inny aktor.

Do tamtej pory nawet podejrzewałem, że zmiana aktora to zmiana spektaklu… Ten, który grał teraz, był dla mnie płaski, mało znaczący, wypowiadający tekst i oczekujący na replikę partnera. Dziś wiem, że może wskoczył szybko na zastępstwo, że nie uczestniczył w próbach. Lecz wtedy poruszające było to, że ogromna różnica tkwiła w tym, co niemierzalne, trudne do opisania. Bo przecież tekst był ten sam, sytuacja ta sama, te same kroki na scenie, te same ruchy. A jednak to nie było to samo, aż tak bardzo, że żółtodziób jak ja nie mógł wyjść ze zdziwienia.