W pierwszy dzień wiosny: dziękuję

Wiosna 23 marca 2020 roku, fot. Piotr Kubic


Wydaje się, że jesienno-zimowe mary odeszły w lekki cień, za sprawą np. dłuższego codziennie słońca. Rozjaśniło się wewnątrz (mnie), nawet bardziej niż na zewnątrz. Najlepszy znak, że jest lepiej – łatwiej mi rozmawiać z ludźmi, w środku więcej spokoju, na zewnątrz – więcej zdecydowania w decyzjach i mam nadzieję – uśmiechu.
Uśmiechu nie da się symulować, już widzę te memy, ze „uśmiech nic nie kosztuje”. To oczywiste uproszczenie, bo o ile jest raczej jasne, że za uśmiech „nie można zapłacić”, to jego szczere wywołanie przekracza czasem siły zwykłego człowieka.
Dziękuję Wam za każde drobne drgnienie które kierowaliście w moją stronę. Jesteśmy gatunkiem społecznym, niezaprzeczalnie.

Odpocznij przed Świętami

Dostaję życzenia, wiadomości z różnych stron, chciałbym na nie odpowiedzieć, ale nie potrafię. Z większością tych osób łączą mnie przeżycia. Czy odpowiedzieć szybko, sztampowo, standardowo, automatycznie? Bo wejście w świat, który łączył mnie z każdym, wymaga czasu, siły, skupienia. To jak kolejny etap pisania powieści, którą zostawiłem – tydzień temu, miesiąc, pół roku temu, może kilka lat temu. Powrót, wejście w tamten świat – to prawdziwa mentalna podróż. To nie nie jest jak kliknięcie „lubię to” Wybaczcie – nie jestem w stanie tego zrobić. Czy w ogóle nie odpowiadać? Większość wolałaby pewnie jakiejkolwiek odpowiedzi, ale mnie trudno się do takich skłonić.

Czy wiecie, jak boli pierwszy dzień wypoczynku? A drugi? Nie mniej. Możliwe, że tak boli odwyk, że jakoś w tym stylu. Pierwszy dzień po pracy, w którym jestem nie do życia dla najbliższych mi ludzi i tylko bronię się przed tym, żeby nie być przykrym. Boli ciało, może nie boli, ale drętwieje, albo pada pod zmęczeniem, ale za chwilę rozpala się w nim dziwna energia, potem gaśnie z uczuciem łamania w kościach, swędzenia mięśni. Gdyby ktoś mógł mnie znokautować na ringu – możliwe, że poczułbym ulgę.

Najbezpieczniejsza jest samotność. W ciszy, gdy nikogo nie ma w domu, patrzę na pędzące chmury, przesuwające się za oknem, popychane silnym, zachodnim wiatrem. Z rana były mniejsze, cieńsze, teraz są grube, ale pędzą nie wolniej, przesuwa się po niebie wielki pociąg, to najcudowniejszy widok od kilku tygodni, najlepsze jest to, że ja nic nie mogę w tych chmurach zmienić, że one mają mnie za nic i zostawiają w spokoju. Mogę rozpłynąć się, już nie istnieję.

Bez podróży nie ma powrotu, nie ma sensu

Podróże podczas snu. Obrazy z nieznanych miejsc, polne drogi, ulice nierozpoznanych miasteczek. Poranne alarmy odgrywają melodyjki, opóźniane kliknięciem palca o kolejne dziesięć minut. Daremnie. Spać, jeszcze spać, nie budzić się, nie wstawać. Śnić w niepamięci, budzić się nie wiedząc, jaki dziś dzień tygodnia, gdzie jestem, skąd przyszedłem, dokąd zmierzam. Sen staje się życiem pierwszym, podstawowym, przeżywam dzień po to, by położyć się wieczorem i śnić.

Dawno nie byliśmy w podróży, i śnią mi się nieznane miejsca. Podróż jest sensem który nadaje sens powrotom. Bez podróży nie ma powrotu. Powrót nie może trwać wiecznie, wymaga kolejnej podróży. Sensem nie jest być w jednym miejscu.

Co się dziś przyśni, może Eden z powieści Lema…

Wspomnienie o Stanisławie Lemie

Byłem na studiach, w pędzie między zajęciami, kiedy zobaczyłem ogłoszenie – w sali xx Stanisław Lem spotkanie. To już za godzinę! Wszystko zostawić i pędzić. Ale! To okazja do zdobycia autografu! Tylko na czym on mógłby się podpisać? Przydałaby się jakaś jego książka, nie miałem żadnej przy sobie. Nie wiem jak i gdzie, w ekspresowym tempie kupiłem „Dzienniki gwiazdowe” w miękkiej okładce. „Podłe wydanie jak pod autograf” – pomyślałem. Sala amfiteatralna wypełniona po brzegi, dzień słoneczny majowy, światło wpadało przez wysokie okna, Stanisław opowiadał swoje historie, ale natychmiast przerywał, kiedy dostawał pytania na karteczkach. Po spotkaniu, plącząc nogi, podszedłem do niego. Podpisał, zrobiłem w tył zwrot i szedłem długim korytarzem. Kiedy doszedłem do załomu – obejrzałem się i zobaczyłem, że patrzył na mnie. Pomyślałem, że wyglądam jak kadet Pirx egzaminacyjnym lotem na Księżyc…

Stanisław Lem autograf

Myślisz, że odespałeś

Myślisz, że po dwóch miesiącach szaleńczej pracy wystarczą trzy dni, żeby odespać. Więc odsypiasz. Jest niby lepiej, może naprawdę lepiej – przez chwilę. A jednak kilkakrotnie w ciągu dnia powracają epizody znużenia, które można przełamać aktywnością, pracą (znów), ale przecież nie o to chodzi. Zmęczenie jeszcze nie odeszło.

Po trzech, czterech dniach pojawiają się wędrujące bóle. Nad prawą nerką, następnego dnia nad lewą. Kłucie w lewym nadgarstku. Bóle w plecach mijają, zaczyna boleć lewy staw biodrowy. Łapiesz się na tym, że robiąc nagły skręt na ulicy, żeby ominąć człowieka, z powodu nagłego bólu tracisz równowagę. Po czterech dniach ból znika, ale w międzyczasie zaczyna kłuć prawa kostka. Kulejesz podczas chodzenia, ale nie przestajesz chodzić, robisz krótsze i dłuższe wycieczki. Szukasz sposoby – jak postawić stopę, żeby nie bolało? Potem kłucie znika.

Ciągle odsypiasz. Znasz przecież to uczucie lekkiego podniesienia, lekkości, spokoju, które można osiągnąć śpiąc tak długo, jak potrzebuje organizm. To uczucie pojawia się już, ale często i nagle znika. Odsypiasz więc dalej, udaje się znaleźć czas by usnąć dokładnie wtedy, kiedy czujesz ogarniającą falę snu. Śpisz dziesięć minut i budzisz się rześki, czasem śpisz półtorej godziny. Budzisz się bez budzika i świat staje się naprawdę kolorowy.

Nie opuszczają cię jednak sny. Spotykasz w nich ludzi z codziennej pracy. Co ciekawe, mózg oszczędza ci tych najgorszych wspomnień. Np. ostatniej nocy pojawiły się twoje „dobre duchy”, osoby najbardziej przyjazne, i dawały rady, albo chciałeś im pomóc – w kłębowisku spraw, logistyce piętrzących się problemów. Krążyłeś po budynku fabryki i nie mogłeś znaleźć wyjścia. Dziesiątki korytarzy, zapomnianych klatek schodowych, ogromny strych, wędrujące po nich gromady przyjezdnych, przypadkowych postaci, dziwnym trafem czujesz się za nich odpowiedzialny (to przecież „twoja” fabryka), ale nie możesz dojść tam, gdzie chcesz, za kolejnymi drzwiami – kolejny korytarz, schody, bez końca. Zrozpaczony chcesz się poddać i wtedy – budzisz się i słyszysz ćwierkanie wróbli, setki kilometrów dalej…

Zrozumieć się nie da

Niektórzy bardzo chcieliby zrozumieć otaczający ich świat. Cechuje ich podświadome dążenie do odkrycia kluczowego mechanizmu. Niestety, to strata czasu. Pogoń za wiatrem. Wędrówka po drodze bez końca. To prawda, że za kolejnym zakrętem, gdy objawia się fragment prostej, można odnieść wrażenie, że „to już to”. Wrażenie pozostaje tylko przez chwilę, do kolejnego zakrętu.

Zjawisko to dotyczy nie tylko świata wokół, ludzi wokół, ale i człowieka wewnątrz. Oto przykład – samopoczucie. Dlaczego dziś jest dobre, a wczoraj było złe. Po latach doświadczeń czasem wydaje się, że już wiem i odnalazłem sposób. Za chwilę sposób przestaje działać, choć wydawał się wreszcie uniwersalny i niezawodny.

Spokój można osiągnąć poprzez pogodzenie się – że nie wiem, nie zrozumiem. Że żyję tak naprawdę w chaosie, w którym czasem udaje się coś przewidzieć, zdziałać, zbudować, osiągnąć. Naglącą potrzebę stabilizacji, niezmienności, trzeba przenieść gdzie indziej, poza materialny świat. Stabilizacja jest niezbędna, więc stawiamy ją w miejscu absolutu. Czy on istnieje?

A czy o jego istnieniu nie świadczy samo przekonanie, że musi istnieć? Albo nasza przemożna jego potrzeba? Albo tylko – nasza myśl po prostu, nawet ta ulotna, pojawiająca się jednak dziwnym sposobem… Albo sama wręcz nazwa, pojęcie – i byt urodzony za jego pośrednictwem: absolut…

Podrywa, porywa

Wczoraj rano włączyłem ten utwór. Kiedy muzyka grała – składałem stanowisko do filmowania – statywy, lampy, kamera. Energia muzyki podnosiła senną atmosferę styczniowego dnia, do bezlistnych drzew za oknem, na krakowskich Plantach, dodawała kolory, jakby pąki miały już tuż tuż, wystrzelić.

Dziś zimowy poranek ten sam, lecz w głowie sam „włączył się” ten utwór i kręci, kręci. Nie zostawia spokoju, podrywa mięśnie i ścięgna, wstrzykuje do żył hormony. Jak się uspokoić, jak… od niej się uwolnić…

Sens wieczorem

W stronę domu. Biegną po asfalcie białe pasy. Wygina się ciemna wstęga, pełzną po niej, w dwie strony, białookie żółwie, garbate, niektóre długie, z czerwonymi plamkami z tyłu. Trzymasz myślami cienką nitkę, która, wiesz o tym, prowadzi do starego biurka w kącie pokoju, do klawiatury. Napisać kilka słów sensu, po dniu, w którym poszukiwałeś sensu.

Przedostatni zakręt, szutrowy wjazd, żelazna brama. Krótkie schodki ganku, zwykłe, wejściowe drzwi, korytarz, przedpokój. Im bliżej biurka, tym cieńsza nitka, rozsnuwa się, rozpływa między palcami. Siadasz i kładziesz ręce na klawiaturze, i nagle – pozostaje tyko pustka. „Nitka? Nitka! Sens? Kilka słów sensu?! Halo!!” Koniec.


– Co tam wypisujesz?
To Wiesiek. Przyszedł.
– Nic.
– Jak to nic. Wieczorne narzekania. Smutne. Zmęczone.
– No może tak.
– Nie no i nie może, tylko na pewno.
– Wiesiek, moje pisanie, moja sprawa.
– Twoja byłaby, gdybyś pisał do szuflady. A ty – tak na cały świat.
– I kogo to obchodzi? A kto to czyta?
– Czytają, niektórzy czytają, i sam sobie szkodzisz.
Wiesiek marudzi, jak często, wieczorem, i wiem, że nie odpuści. A miałem iść spać, ale jak iść?
– Miałem iść spać.
– To idź.
– Aaaaa, dziękuję.
– I nie pisz dziś więcej. Znaczy – nie próbuj, bo trudno to nazwać pisaniem.
– Wiesiek!!
– Nie krzycz, już po dwudziestej drugiej. A okna niezamknięte.
– Bo duszno. Spróbowałbyś zamknąć.
– Zamknij. Na deszcz się ma. Deszcz wisi w gorącym powietrzu.
Deszcz. Deszcz mnie uratował. Wiesiek zszedł na temat deszczu. Mamrotał pod nosem coś o prognozie pogody, którą teraz każdy może mieć w smartfonie, żeby mu mieszkania nie zalało, i komórki, zostawionej na parapecie. Zbliżyłem się niespiesznie do łóżka, przechylając powoli w stronę poduszki, szukając jeszcze w myśli tej nitki, która się rozsnuła, tych kilku słów sensu, dosłownie jednego zdania, które miałem napisać.

Nowy sąsiad

Na kawałku pola przed moim domkiem nowo przybyły sąsiad stawia dom. Nie obiecał, że będzie dyskretny i dobrotliwy, przeciwnie, nawet zaznaczył, że na swoim będzie robił to, co zechce.

Przyglądałem się właśnie zachodzącemu, wiosennemu słońcu, gdy wysiadł z samochodu, wyciągnął rękę i schował je do kieszeni jeansów.

Poszedłem do siebie i zacząłem przeszukiwać albumy ze zdjęciami z poprzednich lat. Znalazłem niejedno: nad pustą, spokojną łąką pochylał się czerwieniejący krąg. Raz wyżej, raz za mgłą, raz tylko rąbek nad trawami. Kiedyś również należał do mnie.

Ludzie radia…

…mnie zachwycają. Niepozorni, nie zwracający na siebie uwagi, są przede wszystkim – cisi. Nie nadużywają dźwięków, szanują je, dawkują z pełną świadomością. I z wrażliwością, która jest niepowszednia, niepowtarzalna, nawet zdumiewająca.

Świat dziennikarzy, lektorów radiowych wyraźnieje, gdy zaczynają mówić. Wtedy otwiera się objawienie, gdyż w ich głosie zawiera się szeroki świat kolorów, pejzaży, odcienie słonecznej i deszczowej pogody, pęd podróży i spokój zatrzymania.

Niewiarygodny świat, do momentu, w którym nie zabrzmi.