Wczoraj odszedł Staszek. Dowiedzieliśmy się o tym w wiejskim, rumuńskim domu. Zadzwonił telefon, kilkaset kilometrów od miejsca, gdzie Staszek odetchnął po raz ostatni.
Nasi przyjaciele, Rumuni, dowiedzieli się o jego odejściu bardzo szybko, bo Staszek był jednym z pierwszych, który przyjechał do Rumunii zaraz po upadku reżimu. On zobaczył stan państwa, życie zwykłych ludzi, którzy mieszkając w tym kraju byli odcięci od innych obywateli Europy. Tutaj poznał przyjaciół, za którymi potem tęsknił i oni za nimi tęsknili. Jeździł tu wiele razy, a czasem i my jechaliśmy z nim.
Choroba rozprawiła się z nim dość szybko, w pół roku. Lecz kiedy mogliśmy odwiedzić go, miesiąc temu, zobaczyliśmy, jak rzeźbi w człowieku bezlitosne rozpadliny. O tej rozmowie myślałem przez następne dni, o tym, że dotykaliśmy czegoś, co każdego z nas czeka, a czego nie znamy. Pamiętam jego chłodny, jak ostrze noża, wzrok, wybiegający w moją stronę spomiędzy wychudzonych policzków.
Nie chodzi o epatowanie szczegółami, nie to jest zasadnicze. Nie dramatyzm sytuacji jest najgorszy, nie to, że jest ona „straszna”. Najgorszy chyba jest ból, cierpienie, które sprawia, że cały świat zamyka się do jednej myśli, jednej kwestii – żeby nie bolało. Osłabiona cierpieniem wola daje drogę różnego rodzaju wątpliwościom, pytaniom, które bez bólu zostałyby skwitowane co najwyżej pobłażliwym uśmiechem.
I tak wszystko, czego dokonywał człowiek, o co się starał, walczył, nie tylko by po prostu się utrzymać przy życiu, ale by godnie się utrzymać – przemyślenia, wnioski, do których doszedł – jakby przestawały mieć znaczenie. To jest jakaś paranoja, ale oczywiście tylko w naszym, ludzkim pojęciu. Bo w ujęciu np. biologiczno-przyrodniczym wszystko jest w porządku – organizm powstał, żył, przestaje żyć…