Z boku

To ciekawe, że najciekawsze jest stać z boku. Kusi tak bardzo, żeby się angażować, być tam, gdzie się coś dzieje, mieć wpływ. Ale jeśli są inni, którzy chcą coś zrobić, zdecydować, wziąć odpowiedzialność – po co się pchać?

To jest idea reportera – nie miesza się do świata, tylko go relacjonuje. Może się wydawać, że to cienka granica, tak może być w konkretnej sytuacji – tylko jedno słowo mnie, bez jednego gestu, bez grymasu, bez uśmiechu. Ale w praktyce konsekwencje bywają ogromne.

Rowerem po śniegu – studium przypadku

Na błędach uczymy się więcej niż odnosząc sukcesy (podobno). Dziś jest siedemnasty dzień od mojej przejażdżki, ból zmniejszył się już na tyle, że wreszcie mogę nabrać w pełni powietrza do płuc. To jest piękne, choć kłucie przy kaszlu jest jeszcze nie do wytrzymania.

Tamtego dnia popełniłem trzy główne błędy, które opiszę, bo może się to komuś przyda. Myślę o nich codziennie, trudno nie myśleć, kiedy boli. Wstaję, kładę się, podnoszę coś lewą ręką, schylam się, niosę coś i wiem, dlaczego boli. Siedemnaście dni temu upadłem trzy razy, ale pierwszy raz był najgorszy. Grzmotnąłem na lodzie, choć chwilę wcześniej pędziłem po w miarę przyczepnym śniegu.

  1. Bardzo chciałem wziąć pedały zatrzaskowe, co było największym błędem. Mam zatrzaski szosowe, a wybrałem się rowerem górskim w teren ze stromymi pagórkami, w głębokim śniegu. Bardzo szybko do zatrzasków dostał się śnieg i nie mogłem się zapiąć. Skutkiem tego było koncentrowanie się na wpinaniu i pedałowaniu zamiast na drodze – wyszukiwaniu najlepszych, najmniej śliskich jej fragmentów. Nie było starczyło sił na łapanie równowagi. Mogłem wrócić do domu i zmienić pedały na najzwyklejsze, ale jechałem dalej, aż okazało się wręcz, że trudno wrócić, bo nie mam jak pedałować i tonę w sypkim śniegu na polnej, pochylonej stromo drodze.
  2. Nie obniżyłem siodełka, które było bardzo wysoko, wskutek czego niemożliwe było szybkie podparcie się nogą. Spadałem z dużej wysokości.
  3. Chojrakowałem zamiast poświęcić pół godziny na wyczucie roweru, na którym rzadko jeżdżę, na przyzwyczajenie się do mrozu (mięśnie, ścięgna, stawy działają inaczej). Układ nerwowy też potrzebuje trochę czasu, nie dałem mu go. Kiedy po 40 minutach wracałem do domu, wyczuwałem rower o wiele lepiej, ale byłem już poobijany. Najgorsze miało nadejść za 2-3 dni.

Wielu mniej poważnych kontuzji nie czuje się od razu. Pierwszy lepszy test to przebudzenie następnego dnia i próba wstania z łóżka – wtedy okazuje się, co jest nie tak. Później, w trakcie kolejnych dni, ból jest miernikiem uszkodzeń, które nastąpiły. Pojawia się w nowych miejscach, jest silniejszy. Tym razem nie zaprzestałem treningów, gdyż jazda na trenażerze nie wywoływała wyraźnego bólu. Ale po 5 dniach przestałem się zbliżać do roweru – ból nie ustępował podczas normalnego, codziennego funkcjonowania, a nawet był większy

Z doświadczenia wiem, że zwichnięcia, pęknięcia żeber bolą do dwóch miesięcy. Przyjaciel lekarz mówił mi, że nierzadko nie ma sensu prześwietlać rentgenem, bo i tak niewiele widać. Ciekawe jest to (jeśli można tak powiedzieć), że ból w kolejnych dniach wędruje w rejonie urazu, zmienia się jego charakter, może z tępego – na kłujący, z miejscowego na rozlany, jest związany z ruchem, ale i niezwiązany z ruchem, przemieszczeniem ciała, skręcaniem, chodzeniem, siedzeniem, pochylaniem.

Ulga następuje gdy kolejnego dnia spodziewam się bólu np. przy ubieraniu butów, a on nie nadchodzi, albo jest o wiele słabszy. Etap zdrowienia, zmniejszania się objawów, jest piękny. Możliwe, że ludzie podobni do mnie muszą odczuwać ból, który skłania ich do kontroli swojego życia. Paradoksalnie czuję się wtedy lepiej, mimo, że jest gorzej.

Miałem niemało szczęścia, po raz kolejny. Euforia niekontrolowana prosi się o problemy. Przychodzi mi do głowy spora lista urazów, która mogła mnie wyłączyć na długo z normalnego życia. Wspominam widok przedniego koła, które przy dużej prędkości osuwa się w bok, na lodzie. W ułamku sekundy wiedziałem, że porządnie grzmotnę. Dziękuję, że udało się podnieść.

Naprawa starego samochodu

W naszym dwudziestoletnim aucie zaczęła się odsuwać tylna szyba. Sama. W tylnych prawych drzwiach, podczas jazdy. Otwiera się i zamyka, rytmicznie. Jakby program obsługujący wycieraczki przełączył się na obsługę szyby.

Gdyby szyba była odsuwana korbką, z pewnością nie wpadłaby na pomysł, żeby się odsuwać. Zresztą przypuszczam, że to nie szyba wpadła na ten pomysł, tylko np. sterownik elektroniczny. Sterownik jest gdzieś z przodu samochodu, a szyba z tyłu. Ale i tak nią steruje, pomijając przełączniki służące pasażerom. Elektroniczna Inteligencja się zbuntowała…? Komunikują się za pomocą kabli. Może to jakiś kabel zamókł? Przez kilka dni pada deszcz. Ale w który miejscu zamókł? Może jest zwarcie? Może prądy błądzące, śladowe, interpretowane przez sterownik jako życzenie kierowcy?

Cóż, jutro Ioana ma jechać do pracy i zabrać ze sobą Beniamina. Nie będzie to praktyczne, jeśli w ciągu 40 kilometrów szyba będzie się otwierać i zamykać. Zresztą po kilku minutach szyba pozostaje otwarta, nawet nie da się jej zamknąć. Co robić?

Nie ma czasu na półśrodki. Nie ma sensu naprawy. Poszukiwania usterki, poszukiwania elektryka…? Jest 22:00 wieczorem, jutro samochód potrzebny o 6:00. Wpisuję w google symbol samochodu i dodaję: jak rozebrać tylne drzwi. Otrzymuję filmik, co prawda po angielsku, ale spoko. Okazuje się, że konstruktorzy zawiesili tapicerkę tylnych drzwi na kilku wieszakach-zatrzaskach, a całość zabezpieczona jest dwoma małymi, niepozornymi wkrętami, bardzo dostępnymi z zewnątrz. Odkręcam wkręty i pociągam za rękojeść w górę – cały boczek drzwi odchodzi od blachy, otwierając wnętrze. Jest! Silnik podnoszenia szyby, a przy nim – złącze elektryczne.

Trochę zajmuje czasu rozłączenie złącza – w końcu nikt go nie dotykał przez 20 lat. Podważam śrubokrętem, naciskam dźwigienki zatrzasków, by uwolnić wtyczkę. W końcu kabel odskakuje, ukazując osiem styków. Osiem…? Po co aż osiem kabli do silnika obsługującego szybę? Widocznie tak trzeba – nie tylko zasilanie, ale i czujniki: krańcowe, przeciążeniowe, by np. nie przytrzasnąć palców podczas zamykania.

Teraz już koniec. Szyba pozostaje zamknięta na zawsze.

Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku

Dziś kolejka kolejka do pobierania krwi jest dwa razy dłuższa. “Wchodzić po 2 osoby” głosi naklejka na drzwiach, ale przez szklane drzwi widać, że drugie okienko jest nieczynne.
– Jak to nieczynne, ktoś tam siedzi
– Ale nie rejestruje.
– Nie wiadomo, co robi.
– Udaje, że pracuje.

Na drzwiach do rejestracji przyklejono sporo innych ogłoszeń, jak.
– Godziny poboru materiału 7:00-13:00
– Zachować odstęp
– Prosimy NIE stawiać moczu na blacie

Wreszcie wchodzę do rejestracji, podchodzę do lady, tam kolejny napis “Prosimy nie stawiać moczu na blacie”. Nie mam dziś moczu. Zza szyby wita mnie twarz dziewczyny:
– Proszę.

Podaję skierowanie i chwilowo nie mam nic do roboty.
– Nie widzę pani, bo na szybie, dokładnie na wprost, naklejono napis “Prosimy nie stawiać moczu na blacie”
– Tak, tak ma być.
– Ale na blacie też jest napis o moczu.
– Nie wiem pan, ilu pacjentów stawia mocz na blacie.
Rozglądam się, gdzie można postawić mocz i nigdzie nie widzę miejsca.
– A gdzie w takim razie można postawić mocz?
– U nas moczu się nie stawia! Mocz oddaje się w pokoju pobrań!

Dostaję numerek 4467 i wychodzę na korytarz. Tam, na dużym ekranie, widzę liczbę 4468.
– Rety, spóźniłem się! Mój numer już przeszedł!
– Spokojnie, niech się pan nie boi, będzie pana numer.
– Ale jak, skoro jest już następny?
– Niech pan uważa, te numery pokazują się znienacka.

Rzeczywiście, tu ciągle wchodzą, wychodzą osoby, wreszcie ukazuje się numer 4467. Z wrażenia zapomniałem, szukam karteluszka, muszę sprawdzić, czy to rzeczywiście mój. Wchodzę. Wewnątrz są dwa stanowiska, lewe jest wolne, a niewysoka blond kobieta pyta mnie o nazwisko. Kogoś mi mi przypomina, zastanawiam się, czy mogliśmy chodzić razem do szkoły.
– Ostatnio schudłem, powinno być łatwiej znaleźć…
– A były problemy ze znalezieniem?
– Raczej nie, ale wie pani, wolałbym nie stwarzać problemów.
– To może z drugiej ręki?
– Nie mam pojęcia, pani na pewno wie lepiej proszę wybierać.

Za oknem, daleko, na horyzoncie, obracają się szybko wielkie-malutkie wiatraki. Ranek jest słoneczny i nawet ciepły, mimo, że wiatr. Pielęgniarka podaje komendy: proszę popracować, zacisnąć, rozluźnić. Coś tam robi przy ramieniu, ja widzę wiatraki.
– Na horyzoncie, daleko, kręcą się wiatraki…
– Widzi pan, nawet nie wiedziałam, ma pan lepsze widoki niż ja.
– Jest dziś wietrznie, widać wierzby kołyszące się w parku obok szpitala.
– Nie zauważyłam…

Na koniec przykłada gazik do zagięcia w łokciu i sprawnie zakleja.
– Pamięta pani, że kiedyś nie dawano takich plastrów po pobraniu krwi?
– Pewnie, że pamiętam. Nie widać tego po mnie…?

“Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku” – mówię do siebie, bezgłośnie.

Splątane sznurówki

Wróciłem z urlopu, przeczytałem maile, ogarnąłem kalendarz na najbliższe dni, wykonałem parę telefonów, popchnąłem parę spraw do przodu. Ale najgorsze, z czym walczę – to strach. Poczucie, że muszę wytężyć wszystkie siły, żeby poukładać kłąb, który na razie leży przede mną – jak splątane sznurówki. Nie zjadłem śniadania i mechanicznie biorę się za prace, które nie są potrzebne – żeby tylko oddalić to, co trzeba zrobić najszybciej. A może nie wiem, nie jestem pewien, co trzeba zrobić najszybciej, i w ten sposób mózg próbuje uzyskać trochę więcej czasu na zastanowienie…? Walczę z ogarniającą falą stresu, ale – zabawne – z tym nie da się walczyć, bo walka sama w sobie, z definicji, zawiera element stresu. Więc co robić…?

„Olać”. Tak tak, na to słowo moi rodzice załamywali ręce, a kiedy próbowałem oponować – pomstowali: jaka nieobowiązkowość! Mieli rację, wcale nie byłem obowiązkowy jako dziecko i nastolatek. Potem wtłaczałem w siebie obowiązkowość przez lata. Odsuwanie nieprzyjemnych spraw na później, z obawy, że „będzie bolało” – tak przeważnie było. Zamiast odsuwać – chwytać byka za rogi. Odnajdywać przyjemność w czymś, co wcale nie wydawało się przyjemne. To się da robić…

Dziwny jest ten strach… Przecież mam dobre życie. Na razie nie żyję w wojnie, nikt mnie nie prześladuje, mój stan zdrowia jest wręcz bardzo dobry.

Życie a ciśnienie tętnicze

Po latach zmagania się z sobą, głównie w celu zrozumienia samego siebie, a to tylko po to, żeby życie (własne) wreszcie uczynić spokojniejszym, doszedłem do następującego wniosku. Wszystkiemu winna jest skłonność naszej całej rodziny (ze strony ojca) do niskiego ciśnienia. Zaczynamy funkcjonować dopiero wtedy, kiedy coś nam podniesie ciśnienie. Dlatego na przykład mój ojciec całe życie pije kawę. Może też dlatego ja nie piję – nie chciałem tego uzależnienia.

Niskie ciśnienie tętnicze nie wydaje się problemem, ale powoduje szereg psychologicznych konsekwencji. Na przykład gdy mamy niskie ciśnienie, wszystko nas boli, nic nam się nie chce, a także widzimy świat w czarnych barwach. W rodzinie ojca większości jego braci twierdziła co najmniej dwa razy dziennie, że to już koniec, i że czują, że niedługo pociągną. Co stoi w sprzeczności z faktami – wyrośli w wiosce na wysokich wzgórzach, gdzie do tej pory nie ma asfaltu (położono zdaje się płyty betonowe), a kamienista ziemia była im przez całe życie kamieniem u szyi. Krowy szło się pasać boso, codzienne jedzenie to brukiew. Cała rodzina niezwykle wytrzymała, dożywała w dobrym stanie fizycznym późnego wieku.

Odkąd pamiętam ojca – wyprzedzał wszystkich z tempie pracy. Choć niewielkiego wzrostu, dość szybko poddawały mu się styliska łopat czy siekier, nosidła wiader, a w ostatnim czasie – kółka kosiarek do trawy, które nie wytrzymywały jego tempa pracy.

Gdy miałem 10 lat rodzina jeździła na wakacje z funduszy uzyskanych ze zbioru agrestu. Mieliśmy tego mnóstwo w ogrodzie. Na początku wakacji ojciec, wujek, babcia, dziadek, ale też ciotka i mama (mieszkaliśmy w domu trójrodzinnym, trzypokoleniowym) po powrocie z pracy o godz. 15:00 zasiadali do krzaków agrestu. Wiaderka i skrzynki wypełniali zielonymi kulkami, zawożonymi potem do punktu skupu. Wieczorem ojciec czasem podsuwał mi palce i igłę, zaciągał pod silną lampę i mówił – wyciągnij mi ten kolec, bo sam nie dam rady. Palce u dłoni miał ponabijane igłami agrestu. Rwał agrest w takim tempie, że nie przejmował się kolcami.

Ojciec w wieku 75 lat zbiera czereśnie

Wracając do ciśnienia (tętniczego) – dopiero zadania podnoszące nam ciśnienie sprawiają, że jesteśmy pracowici, zaangażowani. Przy niskim ciśnieniu – leżymy, lenie; narzekamy na rozmaite bóle, nie widzimy sensu życia i mamy przeświadczenie, że za chwilę umrzemy.

W świecie, w którym coraz mniej pracuje się fizycznie, a coraz częściej – umysłowo i emocjami – jest nam trudniej. Nastręczają się niezbyt pozytywne podniety ciśnienia. Oczywiście, pozytywnie działają: zachwyt, szczęście, zaciekawienie. Ale, niestety, skuteczniej ciśnienie podnosi złość. Nie ma to jak natknąć się na absurd – w urzędzie, w pracy, na ulicy, gdziekolwiek. Kiedy zobaczymy absurd, nasze ciśnienie wreszcie rośnie do poziomu normalnego, myśli zaczynają się klarować, pojawiają się wnioski i rozwiązania problemów. Układanka tego świata zaczyna mieć sens. Nie ma to jak spotkać idiotę, który mówi nonsensy. Im większe emocje, tym lepiej pracuje nasz mózg. No niestety. Wściekłość – ach! – ależ ona rozjaśnia życie!

Te obserwacje i płynące z nich wnioski nie są chlubne. Od czasu, kiedy zorientowałem się w czym rzecz, próbuję podmieniać złe emocje na dobre. Ale okazuje się, że dobre czy złe – emocje są bardzo męczące. Wszystko jedno, czy te silne, czy słabe (nie wiem nawet, czy jest sens ich stopniowania), bo te subtelniejsze wywołują jeszcze większe wrażenia. Jestem w sytuacji bez wyjścia. Marzeniem byłoby wzorować się na ludziach, którzy potrafią spokojnie analizować tabelki (jak moja dziewczyna). I czasem to się udaje, ale na krótką metę. Dobre i to, ale nie mam długich perspektyw na zasadniczą zmianę siebie (spójrzmy prawdzie w oczy – 3/4 życia za sobą)(zresztą już czuję się tak, jakbym po południu miał nie żyć).

Powracając do emocji, tych dobrych – jest ich bardzo dużo, wręcz przesyt. Choć początkowo wywołują uczucie szczęścia, później pozostawiają większe zmęczenie. Wiele fantastycznych emocji płynie z kontaktów z ludźmi, więc je także powinienem ograniczyć. Przepraszam Was, jeśli to źle brzmi, ale pomyślcie – ostatecznie to i tak dla Waszego dobra. Piękno trzeba umieć sobie dawkować, podobnie jak absurdy tego świata 🙂

(wpis został umieszczony w kategorii „Czy to żartem czy serio)
(poniżej – przykład sytuacji wywołującej silne emocje pozytywne)

Stanisław Słowiński i Tomasz Kukurba podczas koncertu na Letniej Scenie Radia Kraków 2023, fot Piotr Kubic.

Zmęczenie niezmęczenie

Zmęczenie psychicznie. Nie od razu jest jasne, bo w ferworze zajęć wszystko wydaje się OK. Pojawia się jednak typowy objaw – wrażenie, że „wszystko dzieje się za wolno”. Ludzie za wolno chodzą na ulicach, na schodach, w przejściach, zagradzają, wchodzą mi pod nogi. Za wolno jadą samochodami, wolno skręcają, nie mogą się zdecydować, a przecież – nie ma czasu…!

Ktoś chce coś powiedzieć, ale tak długo trzeba czekać, aż się wypowie, szuka słów, a przecież trzeba pchać rzeczy do przodu, a nie gadać! Zadania, które do tej pory rzekomo można było gładko wykonać, teraz „nagle” są problemem. Zmęczenie psychiczne to też chwiejność nastroju. Od euforii, kiedy się udaje, do dramatu – z błahego powodu. To nagle ogarniająca rozpacz, której trudno znaleźć realne przyczyny, choć przyczyny powierzchowne zawsze są pod ręką.

Zmęczenie psychiczne to gubienie rzeczy, wyjście do drugiego pomieszczenia z utratą pamięci – po co wychodzę, to urywanie się wątków w rozmowie, przeskakiwanie z tematu na temat. To zmęczenie to też chęć, żeby dalej coś robić, nawet kiedy niekoniecznie trzeba coś robić. To wygląda jak uzależnienie, bo na chwilę pomaga znów – powrót do komputera i rozpoczęcie pracy. Nicnierobienie to brak czegoś, pustka, wręcz ból.

Więc ucieka się dalej, do aktywności. Trening fizyczny pomaga przywrócić klarowność umysłu, ale też tylko na jakiś czas. Trening taki pomaga usnąć, to jest dobre, ale jeśli nie ma wystarczającej ilości czasu na sen, to przebudzenie nie poprawia sytuacji. Zaburzenia snu są poważnym sygnałem, że kierat się zaczął – ten, w którym kręcę się już tylko w kółko, i tylko kwestią czas jest, kiedy padnie ciało.

Fatalne jest to, że w takim stanie coraz trudniej jest się uśmiechnąć. Nawet przy próbach – wychodzi grymas, który przez otoczenie jest odczytywany źle, ma się rozumieć. Utrata dobrego kontaktu z otoczeniem może skutkować daleko idącymi konsekwencjami. W końcu pozostaje niewielka grupa osób, którzy jeszcze chcą rozmawiać. Cofnąć ten trend nie jest łatwo, im dalej się zabrnie, tym więcej czasu i wysiłku, żeby znów przekonać ludzi do siebie.

Uzależniony od pracy leży w ogrodzie, przytwierdzony pasami do trawy, z głową skierowaną wyłącznie w niebo i patrzy na przepływające obłoki. Czuje ból całego ciała, potworne ssanie w środku tułowia, swędzenie skóry na głowie, ale nie może się podrapać. Jest przełom czerwca i lipca, wiatr przepycha chmury i przelotne deszcze. Nagle zbiera się na burzę, to i dobrze, bo ten człowiek może i potrzebuje wstrząsu. Nie chodzi o uderzenie pioruna, ale o pogodzenie się z losem – o sytuację, w której naprawdę nic nie można zrobić, choć wszystko wydaje się walić na głowę, i że to koniec. Przewalają się gromy, pioruny biją gdzieś dalej, chciałbyś, żeby spadł rzęsisty deszcz, może nawet ulewa, żeby coś zabolało mocniej niż to odrętwienie, żeby walec przejechał. Tego już nikt nie wie, co będzie, czy spadnie tylko kilka kropel, a może trawa wokół uziemionego przybierze kolor rozpryskującej gleby w ulewie. Chodzi o to wrażenie kompletnej porażki, gdy nic nie można zrobić i wreszcie należy przestać. Porażka, która wyzwala.

Dramaturgia treningu

Dziś Antek postanawia odrobić trening rano, przed śniadaniem. Rower czeka, ustawiony na rolce. Za oknem śnieg i mróz, ale to za oknem, na zewnątrz, nie tu. Antek powoli wypija kubek wody, zakłada pulsometr i buty kolarskie, uruchamia trenażer, włącza aplikację. Aha, jeszcze zapas wody, jeszcze batony z energią, a specjalnie dla Antka – wstrzykiwacz z insuliną i program ciągłego pomiaru glukozy.

Na dziś przewidziany jest trening godzina sześć minut. Dziesięć minut rozbiegówki, dziesięć wybiegówki na końcu. Sedno to dwie serie, dwóch obciążeń – mniejsze 68% oraz większe 83%. Seria zaś składa się z trzech bloków: 3 minuty większego obciążenia a potem 1 minuta mniejszego obciążenia. Dalej 6 minut większego i 2 minut mniejszego. I jeszcze 9 minut większego i 3 minuty mniejszego. Brzmi skomplikowanie, ale Antek nie musi tego pamiętać, aplikacja pilnuje wszystkiego. Antek musi tylko pedałować. Tylko. Ha ha!

Tak po prawdzie – 83% obciążenia to wcale nie jest dużo. Jadąc w terenie prawie się tego nie czuje. Zagwozdka tkwi w tym, że trenażer wymusza ścisły rytm (fachowa nazwa: kadencja) oraz czas. Od nich nie ma ucieczki, no chyba, że Antek się podda i zejdzie z roweru. Lecz takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę.

Dramaturgia treningu rozgrywa się w umyśle Antka. Podczas rozbiegówki zachęca mięśnie do pracy. Nie chcą. Organizm jeszcze zaspany, zastany, nie tylko mięśnie, ale cały krwiobieg i układ oddechowy. Słabo, słabo. Pod koniec rozbiegówki nareszcie jest dobrze. Tak, może być dobrze, „znowu żyję”. Wtedy zaczyna się pierwsza seria. Jest dobrze, kręci się, kręci. Trzy minuty obciążenia 83% to bułka z masłem. Potem minuta „odpoczynku”, choć 68% to też niemało. Kolejne sześć minut i jest coraz ciężej, ale znośnie. Pojawia się lekkie kłucie w kolanie, nic nowego, przejdzie. Zaś 9 minut kolejnego wysiłku, sukcesywnie, powoli, minuta po minucie, doprowadza Antka do rozpaczy. Na posadzce jest już kałuża potu, serce mocno bije, ale nie bardzo mocno, a jednak brakuje siły. Antek zaczyna się zastanawiać, czy dotrwa do końca, bo przecież to dopiero pierwsza seria.

Trzy minuty „odpoczynku” zjawia się w końcu, z czego pierwsza minuta to paradoksalna walka z jeszcze większym bólem mięśni. Trzy minuty to trochę mało, zwłaszcza, że to nie taki sobie odpoczynek. Gdy przychodzą kolejne etapy obciążenia Antek odpływa mentalnie. Nachodzą go przeszłe wydarzenia z ostatnich dni, nie wiadomo dlaczego takie a nie inne. Konflikty z ludźmi, niezałatwione sprawy, problemy do rozwiązania. Antek rzadziej patrzy na licznik czasu treningu. Pedałowanie oddala się jakoś, kolejne sześć minut udaje się przetrwać bez rozpaczy. Jest ciężko, ale idzie naprzód. I znów można odpocząć przez 2 minuty.

Nie jest tak źle, byle tylko wytrzymać jeszcze 9 minut. Tylko 9 minut. „Zobaczę” – myśli, przecież zawsze mogę zsiąść. Byle nie zsiąść za późno. Ciekawe, czy można przewrócić się na rowerze zapiętym do trenażera. Na pewno można, ale trzeba by chyba zemdleć. Na to się nie zanosi, chociaż kto wie. Mózg przecież nie włącza czerwonej lampki: uwaga, za 5 sekund reset. Ale można się zachwiać, tak na moment, i będzie za późno żeby złapać równowagę. Dlaczego tak słabo dziś? Było o wiele lepiej, jeszcze trzy tygodnie temu. Dzisiejszy trening należy do tych mniej wymagających, co jest nie tak?

Nagle Antek zdaje sobie sprawę, że kręci mu się nie tak źle. Ból mięśni zmniejszył się, nawet można by o nim zapomnieć. Oddech dość głęboki, ale nie tak ciężki, bez zadyszki. Jest dziwnie lekko, za lekko jakoś. Antek patrzy na cyfry wyświetlane przez aplikację – wszystko się zgadza, 83% obciążenia, kadencja 100, czas treningu dobiega godziny. Czyli… za chwilę koniec…? Ciekawe, mam wrażenie, że mógłbym zacząć od początku, jeszcze raz.

Na końcu obowiązkowy wybieg, 10 minut lekkiego kręcenia. Nuda, nuda, choć znów pojawia się ból mięśni. Tak trzeba. Antek wraca do codzienności. Puls maleje, oddech już całkiem lekki. Jest pięknie, choć Antek wie, że ta lekkość to złudzenie. Mokry od potu, przy uchylonym minimalnie oknie, nie czuje zimna. Po zakończeniu musi rozciągnąć mięśnie, szybko wziąć prysznic, ciepło się ubrać i zjeść lekki, niewielki posiłek. W organizmie już zaczęła się regeneracja, która będzie trwać przez cały dzień, nawet dłużej.

Regeneracja jest istotą rozwoju, nie sam trening. Podczas regeneracji organizm nadbudowuje swoje układy tak, by w przyszłości lepiej sprostały zadaniu, które właśnie doświadczył w czasie treningu. Dlatego tak ważny jest tryb życia w całości – odżywianie, dobry sen, brak większego stresu. Godzina, dwie godziny treningu mają wyzwolić procesy regeneracyjne, które działają nieprzerwanie całą dobę, do następnego treningu. Tę pracę organizm wykonuje ciągle, z tygodnia na tydzień. Alkohol, używki, kiepskie czy wręcz szkodliwe pożywienie – niweczą wysiłek treningowy. Najważniejszy jest sen. Jeśli nie masz czasu na sen, zapomnij o trenowaniu.

Rowerem we mgle

Dziś 75 kilometrów rowerem we mgle. Rano, za dnia, 45 kilometrów. Wieczorem, zupełnie po zmroku, 30 kilometrów. To było zmaganie głównie z zimnem. Najgorzej dla stóp, klatki piersiowej oraz dłoni. Stopy i dłonie to temat standardowy u rowerzystów, ale tułów nie powinien się przeziębiać. Ewidentnie trzeba poszukać innej odzieży.

Szwankować zaczęły lampki pozycyjne, muszę poszukać bardziej szczelnych wobec wilgoci.

Słowo klucz – aklimatyzacja. Nieprzystosowanie organizmu widać np. w wysokim tętnie na samym początku. Potem w uczuciu obezwładniającego zimna. Zamiast ciągnąć ten stan – trzeba się ogrzać, dać szansę organizmowi na złapanie wątku.

W ciemności i mgle przydałaby się lampa oświetlająca drogę zamocowana dość nisko nad ziemią. Czołówka nie pomaga – strumień światła wychodzący tuż nad poziomem oczu rozprasza się w mleku, zasłania to, co powinno być widać . Dlatego musiałem jechać wolno, a to jest doświadczenie, które rzadko mam okazję przeżywać. No nie umiem jeździć tak, aby nie czuć obciążenia. To nie jest dobre, jeśli chce się jeździć w dalekie trasy, a ja tak chcę. Mgła pomogła mi dziś zobaczyć, jak to jest, kiedy pedałuje się „od niechcenia”. Zostaje wtedy sporo sił – na przyszłość, na długą trasę.

Na niektórych odcinkach naprawdę niewiele widziałem – tam, gdzie brakowało jakichkolwiek linii na szosie. Rower szosowy, który zjechał z asfaltu na miękkie albo nierówne pobocze, niemal od razu jest zagrożony wywrotką nawet przy niezbyt dużej prędkości. Opona szosowa musi trzymać się szosy.

Wnioski:

  • lepsze ciuchy, również odporniejsze na wilgoć
  • lepsze lampki, nie sprawiające problemów
  • aklimatyzacja, rozważne przyzwyczajanie organizmu, bez przegięć

Teatr w szpitalu

Co jakiś czas powraca ten temat. Przeglądałem materiały sprzed kilku lat – tak, to się zdarzyło! Jeden spektakl Teatru Bagatela zagrany w kilku krakowskich szpitalach dziecięcych. Był początek grudnia i z prezentami szliśmy przez oddziały szpitalne. Najlepsza jest końcówka reportażu, oczywiście jeśli na kimś robi wrażenie fakt, że chore, zamknięte w izolatce dziecko, podrywa do tańca cały zespół dorosłych 🙂

Aneta Belcik – całość, od pomysłu, poprzez produkcję i realizację. Ogrom pracy, dla kilku chwil. Czy „to się opłaca”? 🙂

Martyna Lechman „Zagraj w legendę”

Obsada:

Marek Bogucki
Marek/ Doradca/ Karczmarz/ Gołąb/ Król/ Konserwator Zabytków/ Wit Stwosz/ Krowa

Maciej Sajur
Maciek/ Książę/ Gołąb/ Szewczyk Dratewka/ Wawrzek

Natalia Hodurek
Kinga/ Krowa/ Księżniczka Wandzia/ Owca/ Konserwatorka Zabytków/ Posąg Maryi/ Przekupka

Artur Sędzielarz
Kajtek/ Wiedźma/ Smok/ Wiejski Chłopiec/ Król/ Przekupka

Reżyseria – Marek Bogucki i Maciej Sajur
Scenografia – Urszula Czernicka
Muzyka – Artur Sędzielarz
Reżyseria świateł – Marek Oleniacz
Realizacja dźwiękowa – Mateusz Hajto