Splątane sznurówki

Wróciłem z urlopu, przeczytałem maile, ogarnąłem kalendarz na najbliższe dni, wykonałem parę telefonów, popchnąłem parę spraw do przodu. Ale najgorsze, z czym walczę – to strach. Poczucie, że muszę wytężyć wszystkie siły, żeby poukładać kłąb, który na razie leży przede mną – jak splątane sznurówki. Nie zjadłem śniadania i mechanicznie biorę się za prace, które nie są potrzebne – żeby tylko oddalić to, co trzeba zrobić najszybciej. A może nie wiem, nie jestem pewien, co trzeba zrobić najszybciej, i w ten sposób mózg próbuje uzyskać trochę więcej czasu na zastanowienie…? Walczę z ogarniającą falą stresu, ale – zabawne – z tym nie da się walczyć, bo walka sama w sobie, z definicji, zawiera element stresu. Więc co robić…?

„Olać”. Tak tak, na to słowo moi rodzice załamywali ręce, a kiedy próbowałem oponować – pomstowali: jaka nieobowiązkowość! Mieli rację, wcale nie byłem obowiązkowy jako dziecko i nastolatek. Potem wtłaczałem w siebie obowiązkowość przez lata. Odsuwanie nieprzyjemnych spraw na później, z obawy, że „będzie bolało” – tak przeważnie było. Zamiast odsuwać – chwytać byka za rogi. Odnajdywać przyjemność w czymś, co wcale nie wydawało się przyjemne. To się da robić…

Dziwny jest ten strach… Przecież mam dobre życie. Na razie nie żyję w wojnie, nikt mnie nie prześladuje, mój stan zdrowia jest wręcz bardzo dobry.

Życie a ciśnienie tętnicze

Po latach zmagania się z sobą, głównie w celu zrozumienia samego siebie, a to tylko po to, żeby życie (własne) wreszcie uczynić spokojniejszym, doszedłem do następującego wniosku. Wszystkiemu winna jest skłonność naszej całej rodziny (ze strony ojca) do niskiego ciśnienia. Zaczynamy funkcjonować dopiero wtedy, kiedy coś nam podniesie ciśnienie. Dlatego na przykład mój ojciec całe życie pije kawę. Może też dlatego ja nie piję – nie chciałem tego uzależnienia.

Niskie ciśnienie tętnicze nie wydaje się problemem, ale powoduje szereg psychologicznych konsekwencji. Na przykład gdy mamy niskie ciśnienie, wszystko nas boli, nic nam się nie chce, a także widzimy świat w czarnych barwach. W rodzinie ojca większości jego braci twierdziła co najmniej dwa razy dziennie, że to już koniec, i że czują, że niedługo pociągną. Co stoi w sprzeczności z faktami – wyrośli w wiosce na wysokich wzgórzach, gdzie do tej pory nie ma asfaltu (położono zdaje się płyty betonowe), a kamienista ziemia była im przez całe życie kamieniem u szyi. Krowy szło się pasać boso, codzienne jedzenie to brukiew. Cała rodzina niezwykle wytrzymała, dożywała w dobrym stanie fizycznym późnego wieku.

Odkąd pamiętam ojca – wyprzedzał wszystkich z tempie pracy. Choć niewielkiego wzrostu, dość szybko poddawały mu się styliska łopat czy siekier, nosidła wiader, a w ostatnim czasie – kółka kosiarek do trawy, które nie wytrzymywały jego tempa pracy.

Gdy miałem 10 lat rodzina jeździła na wakacje z funduszy uzyskanych ze zbioru agrestu. Mieliśmy tego mnóstwo w ogrodzie. Na początku wakacji ojciec, wujek, babcia, dziadek, ale też ciotka i mama (mieszkaliśmy w domu trójrodzinnym, trzypokoleniowym) po powrocie z pracy o godz. 15:00 zasiadali do krzaków agrestu. Wiaderka i skrzynki wypełniali zielonymi kulkami, zawożonymi potem do punktu skupu. Wieczorem ojciec czasem podsuwał mi palce i igłę, zaciągał pod silną lampę i mówił – wyciągnij mi ten kolec, bo sam nie dam rady. Palce u dłoni miał ponabijane igłami agrestu. Rwał agrest w takim tempie, że nie przejmował się kolcami.

Ojciec w wieku 75 lat zbiera czereśnie

Wracając do ciśnienia (tętniczego) – dopiero zadania podnoszące nam ciśnienie sprawiają, że jesteśmy pracowici, zaangażowani. Przy niskim ciśnieniu – leżymy, lenie; narzekamy na rozmaite bóle, nie widzimy sensu życia i mamy przeświadczenie, że za chwilę umrzemy.

W świecie, w którym coraz mniej pracuje się fizycznie, a coraz częściej – umysłowo i emocjami – jest nam trudniej. Nastręczają się niezbyt pozytywne podniety ciśnienia. Oczywiście, pozytywnie działają: zachwyt, szczęście, zaciekawienie. Ale, niestety, skuteczniej ciśnienie podnosi złość. Nie ma to jak natknąć się na absurd – w urzędzie, w pracy, na ulicy, gdziekolwiek. Kiedy zobaczymy absurd, nasze ciśnienie wreszcie rośnie do poziomu normalnego, myśli zaczynają się klarować, pojawiają się wnioski i rozwiązania problemów. Układanka tego świata zaczyna mieć sens. Nie ma to jak spotkać idiotę, który mówi nonsensy. Im większe emocje, tym lepiej pracuje nasz mózg. No niestety. Wściekłość – ach! – ależ ona rozjaśnia życie!

Te obserwacje i płynące z nich wnioski nie są chlubne. Od czasu, kiedy zorientowałem się w czym rzecz, próbuję podmieniać złe emocje na dobre. Ale okazuje się, że dobre czy złe – emocje są bardzo męczące. Wszystko jedno, czy te silne, czy słabe (nie wiem nawet, czy jest sens ich stopniowania), bo te subtelniejsze wywołują jeszcze większe wrażenia. Jestem w sytuacji bez wyjścia. Marzeniem byłoby wzorować się na ludziach, którzy potrafią spokojnie analizować tabelki (jak moja dziewczyna). I czasem to się udaje, ale na krótką metę. Dobre i to, ale nie mam długich perspektyw na zasadniczą zmianę siebie (spójrzmy prawdzie w oczy – 3/4 życia za sobą)(zresztą już czuję się tak, jakbym po południu miał nie żyć).

Powracając do emocji, tych dobrych – jest ich bardzo dużo, wręcz przesyt. Choć początkowo wywołują uczucie szczęścia, później pozostawiają większe zmęczenie. Wiele fantastycznych emocji płynie z kontaktów z ludźmi, więc je także powinienem ograniczyć. Przepraszam Was, jeśli to źle brzmi, ale pomyślcie – ostatecznie to i tak dla Waszego dobra. Piękno trzeba umieć sobie dawkować, podobnie jak absurdy tego świata 🙂

(wpis został umieszczony w kategorii „Czy to żartem czy serio)
(poniżej – przykład sytuacji wywołującej silne emocje pozytywne)

Stanisław Słowiński i Tomasz Kukurba podczas koncertu na Letniej Scenie Radia Kraków 2023, fot Piotr Kubic.

Zmęczenie niezmęczenie

Zmęczenie psychicznie. Nie od razu jest jasne, bo w ferworze zajęć wszystko wydaje się OK. Pojawia się jednak typowy objaw – wrażenie, że „wszystko dzieje się za wolno”. Ludzie za wolno chodzą na ulicach, na schodach, w przejściach, zagradzają, wchodzą mi pod nogi. Za wolno jadą samochodami, wolno skręcają, nie mogą się zdecydować, a przecież – nie ma czasu…!

Ktoś chce coś powiedzieć, ale tak długo trzeba czekać, aż się wypowie, szuka słów, a przecież trzeba pchać rzeczy do przodu, a nie gadać! Zadania, które do tej pory rzekomo można było gładko wykonać, teraz „nagle” są problemem. Zmęczenie psychiczne to też chwiejność nastroju. Od euforii, kiedy się udaje, do dramatu – z błahego powodu. To nagle ogarniająca rozpacz, której trudno znaleźć realne przyczyny, choć przyczyny powierzchowne zawsze są pod ręką.

Zmęczenie psychiczne to gubienie rzeczy, wyjście do drugiego pomieszczenia z utratą pamięci – po co wychodzę, to urywanie się wątków w rozmowie, przeskakiwanie z tematu na temat. To zmęczenie to też chęć, żeby dalej coś robić, nawet kiedy niekoniecznie trzeba coś robić. To wygląda jak uzależnienie, bo na chwilę pomaga znów – powrót do komputera i rozpoczęcie pracy. Nicnierobienie to brak czegoś, pustka, wręcz ból.

Więc ucieka się dalej, do aktywności. Trening fizyczny pomaga przywrócić klarowność umysłu, ale też tylko na jakiś czas. Trening taki pomaga usnąć, to jest dobre, ale jeśli nie ma wystarczającej ilości czasu na sen, to przebudzenie nie poprawia sytuacji. Zaburzenia snu są poważnym sygnałem, że kierat się zaczął – ten, w którym kręcę się już tylko w kółko, i tylko kwestią czas jest, kiedy padnie ciało.

Fatalne jest to, że w takim stanie coraz trudniej jest się uśmiechnąć. Nawet przy próbach – wychodzi grymas, który przez otoczenie jest odczytywany źle, ma się rozumieć. Utrata dobrego kontaktu z otoczeniem może skutkować daleko idącymi konsekwencjami. W końcu pozostaje niewielka grupa osób, którzy jeszcze chcą rozmawiać. Cofnąć ten trend nie jest łatwo, im dalej się zabrnie, tym więcej czasu i wysiłku, żeby znów przekonać ludzi do siebie.

Uzależniony od pracy leży w ogrodzie, przytwierdzony pasami do trawy, z głową skierowaną wyłącznie w niebo i patrzy na przepływające obłoki. Czuje ból całego ciała, potworne ssanie w środku tułowia, swędzenie skóry na głowie, ale nie może się podrapać. Jest przełom czerwca i lipca, wiatr przepycha chmury i przelotne deszcze. Nagle zbiera się na burzę, to i dobrze, bo ten człowiek może i potrzebuje wstrząsu. Nie chodzi o uderzenie pioruna, ale o pogodzenie się z losem – o sytuację, w której naprawdę nic nie można zrobić, choć wszystko wydaje się walić na głowę, i że to koniec. Przewalają się gromy, pioruny biją gdzieś dalej, chciałbyś, żeby spadł rzęsisty deszcz, może nawet ulewa, żeby coś zabolało mocniej niż to odrętwienie, żeby walec przejechał. Tego już nikt nie wie, co będzie, czy spadnie tylko kilka kropel, a może trawa wokół uziemionego przybierze kolor rozpryskującej gleby w ulewie. Chodzi o to wrażenie kompletnej porażki, gdy nic nie można zrobić i wreszcie należy przestać. Porażka, która wyzwala.

Dramaturgia treningu

Dziś Antek postanawia odrobić trening rano, przed śniadaniem. Rower czeka, ustawiony na rolce. Za oknem śnieg i mróz, ale to za oknem, na zewnątrz, nie tu. Antek powoli wypija kubek wody, zakłada pulsometr i buty kolarskie, uruchamia trenażer, włącza aplikację. Aha, jeszcze zapas wody, jeszcze batony z energią, a specjalnie dla Antka – wstrzykiwacz z insuliną i program ciągłego pomiaru glukozy.

Na dziś przewidziany jest trening godzina sześć minut. Dziesięć minut rozbiegówki, dziesięć wybiegówki na końcu. Sedno to dwie serie, dwóch obciążeń – mniejsze 68% oraz większe 83%. Seria zaś składa się z trzech bloków: 3 minuty większego obciążenia a potem 1 minuta mniejszego obciążenia. Dalej 6 minut większego i 2 minut mniejszego. I jeszcze 9 minut większego i 3 minuty mniejszego. Brzmi skomplikowanie, ale Antek nie musi tego pamiętać, aplikacja pilnuje wszystkiego. Antek musi tylko pedałować. Tylko. Ha ha!

Tak po prawdzie – 83% obciążenia to wcale nie jest dużo. Jadąc w terenie prawie się tego nie czuje. Zagwozdka tkwi w tym, że trenażer wymusza ścisły rytm (fachowa nazwa: kadencja) oraz czas. Od nich nie ma ucieczki, no chyba, że Antek się podda i zejdzie z roweru. Lecz takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę.

Dramaturgia treningu rozgrywa się w umyśle Antka. Podczas rozbiegówki zachęca mięśnie do pracy. Nie chcą. Organizm jeszcze zaspany, zastany, nie tylko mięśnie, ale cały krwiobieg i układ oddechowy. Słabo, słabo. Pod koniec rozbiegówki nareszcie jest dobrze. Tak, może być dobrze, „znowu żyję”. Wtedy zaczyna się pierwsza seria. Jest dobrze, kręci się, kręci. Trzy minuty obciążenia 83% to bułka z masłem. Potem minuta „odpoczynku”, choć 68% to też niemało. Kolejne sześć minut i jest coraz ciężej, ale znośnie. Pojawia się lekkie kłucie w kolanie, nic nowego, przejdzie. Zaś 9 minut kolejnego wysiłku, sukcesywnie, powoli, minuta po minucie, doprowadza Antka do rozpaczy. Na posadzce jest już kałuża potu, serce mocno bije, ale nie bardzo mocno, a jednak brakuje siły. Antek zaczyna się zastanawiać, czy dotrwa do końca, bo przecież to dopiero pierwsza seria.

Trzy minuty „odpoczynku” zjawia się w końcu, z czego pierwsza minuta to paradoksalna walka z jeszcze większym bólem mięśni. Trzy minuty to trochę mało, zwłaszcza, że to nie taki sobie odpoczynek. Gdy przychodzą kolejne etapy obciążenia Antek odpływa mentalnie. Nachodzą go przeszłe wydarzenia z ostatnich dni, nie wiadomo dlaczego takie a nie inne. Konflikty z ludźmi, niezałatwione sprawy, problemy do rozwiązania. Antek rzadziej patrzy na licznik czasu treningu. Pedałowanie oddala się jakoś, kolejne sześć minut udaje się przetrwać bez rozpaczy. Jest ciężko, ale idzie naprzód. I znów można odpocząć przez 2 minuty.

Nie jest tak źle, byle tylko wytrzymać jeszcze 9 minut. Tylko 9 minut. „Zobaczę” – myśli, przecież zawsze mogę zsiąść. Byle nie zsiąść za późno. Ciekawe, czy można przewrócić się na rowerze zapiętym do trenażera. Na pewno można, ale trzeba by chyba zemdleć. Na to się nie zanosi, chociaż kto wie. Mózg przecież nie włącza czerwonej lampki: uwaga, za 5 sekund reset. Ale można się zachwiać, tak na moment, i będzie za późno żeby złapać równowagę. Dlaczego tak słabo dziś? Było o wiele lepiej, jeszcze trzy tygodnie temu. Dzisiejszy trening należy do tych mniej wymagających, co jest nie tak?

Nagle Antek zdaje sobie sprawę, że kręci mu się nie tak źle. Ból mięśni zmniejszył się, nawet można by o nim zapomnieć. Oddech dość głęboki, ale nie tak ciężki, bez zadyszki. Jest dziwnie lekko, za lekko jakoś. Antek patrzy na cyfry wyświetlane przez aplikację – wszystko się zgadza, 83% obciążenia, kadencja 100, czas treningu dobiega godziny. Czyli… za chwilę koniec…? Ciekawe, mam wrażenie, że mógłbym zacząć od początku, jeszcze raz.

Na końcu obowiązkowy wybieg, 10 minut lekkiego kręcenia. Nuda, nuda, choć znów pojawia się ból mięśni. Tak trzeba. Antek wraca do codzienności. Puls maleje, oddech już całkiem lekki. Jest pięknie, choć Antek wie, że ta lekkość to złudzenie. Mokry od potu, przy uchylonym minimalnie oknie, nie czuje zimna. Po zakończeniu musi rozciągnąć mięśnie, szybko wziąć prysznic, ciepło się ubrać i zjeść lekki, niewielki posiłek. W organizmie już zaczęła się regeneracja, która będzie trwać przez cały dzień, nawet dłużej.

Regeneracja jest istotą rozwoju, nie sam trening. Podczas regeneracji organizm nadbudowuje swoje układy tak, by w przyszłości lepiej sprostały zadaniu, które właśnie doświadczył w czasie treningu. Dlatego tak ważny jest tryb życia w całości – odżywianie, dobry sen, brak większego stresu. Godzina, dwie godziny treningu mają wyzwolić procesy regeneracyjne, które działają nieprzerwanie całą dobę, do następnego treningu. Tę pracę organizm wykonuje ciągle, z tygodnia na tydzień. Alkohol, używki, kiepskie czy wręcz szkodliwe pożywienie – niweczą wysiłek treningowy. Najważniejszy jest sen. Jeśli nie masz czasu na sen, zapomnij o trenowaniu.

Rowerem we mgle

Dziś 75 kilometrów rowerem we mgle. Rano, za dnia, 45 kilometrów. Wieczorem, zupełnie po zmroku, 30 kilometrów. To było zmaganie głównie z zimnem. Najgorzej dla stóp, klatki piersiowej oraz dłoni. Stopy i dłonie to temat standardowy u rowerzystów, ale tułów nie powinien się przeziębiać. Ewidentnie trzeba poszukać innej odzieży.

Szwankować zaczęły lampki pozycyjne, muszę poszukać bardziej szczelnych wobec wilgoci.

Słowo klucz – aklimatyzacja. Nieprzystosowanie organizmu widać np. w wysokim tętnie na samym początku. Potem w uczuciu obezwładniającego zimna. Zamiast ciągnąć ten stan – trzeba się ogrzać, dać szansę organizmowi na złapanie wątku.

W ciemności i mgle przydałaby się lampa oświetlająca drogę zamocowana dość nisko nad ziemią. Czołówka nie pomaga – strumień światła wychodzący tuż nad poziomem oczu rozprasza się w mleku, zasłania to, co powinno być widać . Dlatego musiałem jechać wolno, a to jest doświadczenie, które rzadko mam okazję przeżywać. No nie umiem jeździć tak, aby nie czuć obciążenia. To nie jest dobre, jeśli chce się jeździć w dalekie trasy, a ja tak chcę. Mgła pomogła mi dziś zobaczyć, jak to jest, kiedy pedałuje się „od niechcenia”. Zostaje wtedy sporo sił – na przyszłość, na długą trasę.

Na niektórych odcinkach naprawdę niewiele widziałem – tam, gdzie brakowało jakichkolwiek linii na szosie. Rower szosowy, który zjechał z asfaltu na miękkie albo nierówne pobocze, niemal od razu jest zagrożony wywrotką nawet przy niezbyt dużej prędkości. Opona szosowa musi trzymać się szosy.

Wnioski:

  • lepsze ciuchy, również odporniejsze na wilgoć
  • lepsze lampki, nie sprawiające problemów
  • aklimatyzacja, rozważne przyzwyczajanie organizmu, bez przegięć

Teatr w szpitalu

Co jakiś czas powraca ten temat. Przeglądałem materiały sprzed kilku lat – tak, to się zdarzyło! Jeden spektakl Teatru Bagatela zagrany w kilku krakowskich szpitalach dziecięcych. Był początek grudnia i z prezentami szliśmy przez oddziały szpitalne. Najlepsza jest końcówka reportażu, oczywiście jeśli na kimś robi wrażenie fakt, że chore, zamknięte w izolatce dziecko, podrywa do tańca cały zespół dorosłych 🙂

Aneta Belcik – całość, od pomysłu, poprzez produkcję i realizację. Ogrom pracy, dla kilku chwil. Czy „to się opłaca”? 🙂

Martyna Lechman „Zagraj w legendę”

Obsada:

Marek Bogucki
Marek/ Doradca/ Karczmarz/ Gołąb/ Król/ Konserwator Zabytków/ Wit Stwosz/ Krowa

Maciej Sajur
Maciek/ Książę/ Gołąb/ Szewczyk Dratewka/ Wawrzek

Natalia Hodurek
Kinga/ Krowa/ Księżniczka Wandzia/ Owca/ Konserwatorka Zabytków/ Posąg Maryi/ Przekupka

Artur Sędzielarz
Kajtek/ Wiedźma/ Smok/ Wiejski Chłopiec/ Król/ Przekupka

Reżyseria – Marek Bogucki i Maciej Sajur
Scenografia – Urszula Czernicka
Muzyka – Artur Sędzielarz
Reżyseria świateł – Marek Oleniacz
Realizacja dźwiękowa – Mateusz Hajto

Najtrudniej jest zwolnić

Po tych wszystkich dniach wytężonej, ekspresowej pracy – najtrudniej jest zwolnić. Zwolnienie jest konieczne, w przeciwnym przypadku nastąpi katastrofa. Gdzieś jest w końcu zakręt, przed którym trzeba wyhamować, by nie przestrzelić drogi i wylecieć w pola.

Brak zwolnienia – to myśli kręcące się nieustannie. To niemożność zaśnięcia. A bez snu koniec nadchodzi szybko. Pojawia się drętwienie mięśni, wewnętrzna drżączka, w końcu zaczyna boleć całe ciało. Boli tym bardziej gdy zaczynam odpoczywać. Paradoksalnie i podstępnie – przestaje boleć gdy siadam do komputera. To fatalny znak – to uzależnienie. W tej sytuacji nie ma innego wyjścia – jak przez ból, który będzie trwał dzień, dwa trzy.

Mózg wypełnia się watą, która nie myśli. Na każde powiadomienie o mailu, smsie, wiadomości – reaguje niechętnie, potem – strachem, w końcu – agresją. Czasem odruchem obronnym jest zobojętnienie, to ratunek.

Najtrudniej nic nie robić, gdy w głowie ciągle powstają nowe skojarzenia, pomysły, gdy wydaje się, że tak niewiele dzieli od kolejnej fajnej sprawy, którą można by się zająć. Życie jest piękne, tylko że wtedy nie można tego wyrazić. Trzeba koniecznie – nic nie robić. Usiąść, położyć się, nawet gdy nie da się zasnąć. Nie dzwonić do nikogo, mimo poczucia winy, że tak dawno nie dzwoniłem.

Mam prawo czasem nic nie robić. A czasem to wręcz obowiązek.

Podrywa, porywa

Wczoraj rano włączyłem ten utwór. Kiedy muzyka grała – składałem stanowisko do filmowania – statywy, lampy, kamera. Energia muzyki podnosiła senną atmosferę styczniowego dnia, do bezlistnych drzew za oknem, na krakowskich Plantach, dodawała kolory, jakby pąki miały już tuż tuż, wystrzelić.

Dziś zimowy poranek ten sam, lecz w głowie sam „włączył się” ten utwór i kręci, kręci. Nie zostawia spokoju, podrywa mięśnie i ścięgna, wstrzykuje do żył hormony. Jak się uspokoić, jak… od niej się uwolnić…

Napięcie. Emocje. Praca. Ferwor

Ekscytacja. Radość. Sukces. Problem. Walka. Staranie. Wzlot.

Tak nie można żyć w nieskończoność. Psychika lub ciało upomni się o chwilę spokoju. Choroba to nie defekt lecz pstryk! bezpiecznika psychiki.

Przez pierwsze dni problemem jest samo uspokojenie. Osiągnięcie stanu, w którym każda godzina przestanie mknąć jak ekspres, a zacznie się wreszcie ciągnąć. Nuda, gdzie jest ta zbawienna, ozdrowieńcza nuda, trwająca przynajmniej pół dnia?

Jesienny, bezlistny ogród za oknem. Woda i soki w pniach i konarach przestały płynąć, do wiosny. Oto przykład!

Znajda bezczelna

Do naszego domu trafiła mała kotka, znaleziona na drzewie. Zwróciła uwagę, bo miauczała przeraźliwie. Że to kotka – dowiedzieliśmy się od pani weterynarz. I że ma cztery miesiące. Biała, łatka czarna przy prawym uchu, łatka ruda – przy lewym.

Nasze trzy koty… co na to…? Najstarsza, matka, syczała ostro, gdy młoda podchodziła i przyglądała się ciekawie, patrząc tamtej „w twarz”. Starsza w końcu odwróciła się do młodej tyłem. „Spadaj”, „mam cię gdzieś”, „nie rozmawiam z tobą”, „nie widzę cię”, „nie interesujesz mnie”.

Młodszy rudzielec, syn owej matki, jest zbyt powolny i zamyślony, by zajmować się młodzieżą. Myśliciel, bujający w obłokach, ukrywa się w zakamarkach mieszkania. Jego siostra, najbardziej podobna do matki, ma najwięcej wigoru z tych trzech. Lecz ciągle za mało w porównaniu do znalezionej młodej-małej.

Mała, po dwóch dniach nieśmiałości, zaczęła szaleć w mieszkaniu. W ciągu minuty widzieliśmy ją w kuchni, potem w pokoju, na parapetach, półkach z książkami. Wchodziła nam na klawiatury komputerów, wskakiwała na kolana. Lubiła szarpać nam dłonie – ostrymi ząbkami i pazurkami. Odskakiwała nagle, obserwowała nas zza fałdów kołdry lub koca, i znów rzucała się nam na ręce. Przypomniałem sobie, że tak było kilka lat temu, nasze koty, wtedy młode, zachowywały się podobnie. Tak, miałem na dłoniach drobne ślady pod pazurkach i ząbkach, z półek spadały drobne bibeloty, trącane łapkami, a z kuchni wyrzucaliśmy te żywe futrzaki, gdy wchodziły na teren zakazany – stół i blat kuchenny.

Młodzieży się chce, starszym się nie chce. „Po co kombinować?” „Daj spokój”. „Niepoważna”. „Bezczelna”. „Bez szacunku dla starszych”.

Po tygodniu, w sobotę rano, zadzwonił telefon: „to nasz kot!” A już zaczęliśmy się do niej przyzwyczajać, bo przecież właściciele nie znajdują się często. Jednak za tą małą ktoś tęsknił.