Tak to wygląda…

Chcę to z siebie wyrzucić.

Moja dziewczyna zgodziła się na tłumaczenie oraz korektę kieszonkowego słownika polsko-rumuńskiego. Była tak ucieszona nowym zleceniem, że nie zwróciła dokładnie uwagi na warunki zlecenia, nie sprawdziła tekstu. Okazało się, że tekst do korekty został przetłumaczony przez kogoś, kto miał blade pojęcie o tym, jak wygląda słownik, był niekonsekwentny i nie przejmował się szczegółami. Więc poprawek wymaga prawie każde hasło. Zaś część do tłumaczenia okazała się bardzo pracochłonna, co zresztą było już nam wiadome. Wynika to stąd, że tłumaczenie pojedynczych wyrazów (nawet bardzo potocznych), zabiera dużo więcej czasu, niż tłumaczenie tych samych wyrazów w ciągłym tekście. Z prostego wyliczenia wynika, że w sumie zajmie jej to jakieś dwa tygodnie. Na koniec należy jeszcze słownik wydrukować (we własnym zakresie) z poprawkami zaznaczonymi kolorem (300 stron). Jeśli wspomnę, że kolorowego tuszu nie używamy od lat oraz że jego cena to 25% wartości zlecenia, to… krew… m… z… Acha, powinienem jeszcze nadmienić, że Ioana zajmuje się domem, przeważnie sama robi zakupy, jeździ z dzieciakami do lekarzy (teraz obydwoje są chodzy), że 7-miesięczny syn żywi się tylko dzięki matce, zaś w nocy budzi się co półtorej godziny i nie toleruje wtedy nikogo do opieki poza swoją rodzicielką. Nie, oczywiście, nie jest źle, jedna babcia mieszka z nami, druga jest piętro niżej, a na życie na razie z powodzeniem wystarcza nam pieniędzy. Ale Ioana jest w pracy niesamowicie dokładna, wiele razy sprawdza sama siebie, nie toleruje żadnego błędu, nie potrafi olewać, nigdy się nie poddaje. Zasługuje na dużo lepsze warunki niż te, na które się zgodziła.

Trudno jest być jednocześnie wykonawcą i menadżerem, zwłaszcza samego siebie. A to są zupełnie, kompletnie, diametralnie różne dziedziny.

No i tak to właśnie wygląda…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *