Po ostatniej premierze mój nastrój obwisł. Zeszłej nocy męczyły mnie koszmary, związane z tym właśnie przedstawieniem. Mieszanina Bukowskiego, Suworowa, Jerofiejewa, kolegów z mojej dawnej klasy z podstawówki, i aktorów z przedstawienia.
Akcja wyglądała mniej więcej tak: po 2-3 tygodniach zwolnienia lekarskiego (faktycznie byłem tydzień na zwolnieniu) wracam do… jednostki wojskowej, w której przechodzę szkolenie. Lecz przypomina ono raczej brutalną szkołę przetrwania z japońskich jednostek szkolenia pilotów podczas II Wojny Światowej. W spektaklu Jerofiejewa Witia jest ofiarą, w moim śnie – moim oprawcą. Prowadzą mnie schodami, odprowadza mnie mój ojciec, świadomy mojego losu, ale nie przejawia histerii. Idziemy wokół maleńkiego dziedzińczyka otoczonego murami koszar-więzienia. Później – mała cela, zakończona nagle przepaścią, a w dole – tory kolejowe i trakcja. To tutaj Witia będzie mnie katował, pamiętam jego łysawą głową i kaczy chód. Już patrzę, jak w razie czegoś uciekwać – ześlizgnąć się w dół po słupie trakcji, ale tak, aby nie dotknąć tej jego części, która jest pod napięciem.
Na korytarzu spotykam kolegów z podstawówki, w tym najlepszego kolegę, Krzyśka. Prawie mnie nie dostrzega, nie chce rozmawiać tak, jak dawniej. "Otępienie" myślę, spowodowane tymi okropnościami, co tutaj przechodzą. Ja byłem jakiś czas na zwolnieniu, oni – nie. Patrzą na mnie nie jak na swojego człowieka. Myślę – będzie mi trudno, będę sam.
Budzę się z bólem żołądka. W pamięci mam Chochulię – niemą kukłę, grającą w spektaklu jednego z pacjentów szpitala psychiatrycznego. Jeszcze żywi ludzie mogą się jakoś bronić, ona – nie. Ginie po zabiegu elektrowstrząsów, w swojej klatce, otoczona drucianymi siatkami, z podpiętą kroplówką, która już nie może jej pomóc. Milczący Chochulia robi na mnie większe wrażenie, niż żywe postacie.