Zasłyszane w tramwaju:
Ćwiczenia z pisania o niczym (nr poz. 1/10/2010)
Za oknem trawnik, pochylony na skarpie. W porannym spojrzeniu słońca jesiennego – skrzy się. Błyski silne, choć mikroskopijnej wielkości, dziesiątki ich. Sam trawnik, jak to jesienny; skoszona i zbrązowiała trawa na niesoczystej już zieleni układa się w nieregularne wałki. Tak – wałki – bo są nieduże, w zasadzie ma się ochotę napisać – wały – takie brzydkie są, jak wały, dajmy na to, w walcowni blach; a może nawet brzydsze, bo tamte ktoś projektował, mają swoją logikę, swoje techniczne, mechaniczne piękno. A tutaj – takie byle wały, na wpół rozrzucone przez przejeżdżające ostrze strasznego urządzenia, id est kosiarki (do trawy).
No dobrze, warto jednak wrócić do błysków, silnych, przeszywających przestrzeń między źdźbłem (jak można sądzić, pochodzą stamtąd) a okiem obserwatora, ukrytego za podwójnym szkłem okna z argonem w środku (czy tym podobnym gazem, o którym mówi się – szlachetny :-/ ) Choć przeszywające i silne, to też niewinne i delikatne, a tylko one same wiedzą, jak to robić jednocześnie. (No, może jeszcze… no te… kobiety wiedzą). Dziesiątki ich, jak już wspomniano, na nieszczególnym, pochylonym na skarpie trawniku, wiodą życie krótkie, w spojrzeniu porannego słońca jesiennego. Wyglądnąć jeszcze raz, przez dwie szyby i argon (lub inny szlachetny :-/ gaz, którym napełnia się okna), a okaże się, że już ich nie ma.
Najlepsza zemsta
– Mogła by cię zwymyślać, nakrzyczeć, powiedzieć: ty draniu, mogłaby opowiedzieć o tym wszystkim wokół, niechby był skandal, mogłaby dać ci w twarz przy wszystkich… Tak o tym myślisz, nawet sobie to wyobrażasz, i wiesz, co byś wtedy zrobił; mógłbymś się jej roześmiać w twarz, albo zastygnąć w oczekiwaniu i zaskoczeniu, potem wolno odwrócić i odejść. Ale ona nie, ona nie tak, ona będzie półsłowkami, że wszystko dobrze, ale nie do końca, że jest w porządku, tylko coś nie tak, że ty mógbyś trochę inaczej; a potem, z drobnych uśmieszków, spojrzeń, niedopowiedzeń ludzi wokół ciebie, zorientowałbyś się, że ona już to zrobiła, wtrąciła drobinkę jadu w twoje otoczenie, które oczywiście nigdy nic ci nie powie, nie zwróci ci uwagi, które zawsze będzie "z uśmiechem", ale i ty, i oni, i ona – wszyscy wiecie, że nie jest w porządku, bo jesteś draniem, którego osądzono zaocznie, bo wszystko i tak świadczy przeciwko tobie, a im więcej powiesz, tym więcej przeciwko.
Ha, ale to wszystko jeszcze nic! Bo ty chciałbyś coś wiedzieć, coś wyjaśnić, zorientować się, na czym stoisz, nawet, jeśli już zasądzono ci dożywocie. Chciałbyś odczytu aktu oskarżenia, a potem wyroku, niechby wszystko było jasne, nawet jeśli tylko twarzą w twarz, w cztery oczy. Lecz nic z tego. Nie jest ci to dane, machasz rękoma w próżni, nikt ich nie pochwyci, albo choćby obciął… Nie wiesz niczego na pewno, gubisz się w przypuszczeniach, a im bogatszą posiadasz wyobraźnię, tym bardziej staje się ona dla ciebie zmorą, bo oto plątasz się w domysłach, rozpatrujesz najróżniejsze scenariusze, próbujesz im przypisać miarę prawdopodobieństwa po to, aby do czegoś wreszcie dojść, coś zrozumieć, poukładać. Ona, zamiast skierować samą siebie przeciwko tobie, kieruje ciebie przeciwko tobie samemu, i wszystkie twoje siły mobilizujesz, ale tak naprawdę przeciwko sobie; to mózg, pozbawiony realnych, konkretnych informacji, których jest głodny, których by się uczepił i które by go uspokoiły, zaczyna sam je produkować, aby zapełnić pustą, nieznośną przestrzeń, lecz nigdy nie jest ich pewien, bo nie może oddzielić tego, co jest jego produkcją, od tego, co realne… A im więcej myśli, tym mniejszą ma szansę na wymyślenie rozwiązania… Piotr! To jest najlepsza zemsta, najskuteczniejsza tortura!
Wiesiek przeszedł samego siebie. Mógłbym przejść obok tego wszystkiego, co nagadał, nieprawdopodobnego zresztą. Ale zaświtała mi w pamięci pewna historia, z gatunku tych, o których się raczej nie zapomina, a nawet jeśli, to uderzona w oddali struna wyzwala natychmiastowy rezonans… Nagle ciarki przeszły mi po plecach, wstrząsnęło mną, czy to powodu chłodu tylko…?
– Bredzisz – szarpnąłem się nagle i wstałem od stolika.
Nie wyrywaj się!
– Słuchaj, żyjemy tyle lat, ale mam wrażenie, że teraz dociera do mnie coś zupełnie nowego.
To Wiesiek. Przyszedł. Zastanawiałem się, czy otworzyć piwo, ale zaproponowałem śliwowicę, pędzoną przez mojego teścia. Czy jego brata – nie pamiętam dokładnie.
– Po ostatnich wydarzeniach, o których zresztą wiesz, teraz kombinuję z nią inaczej. Nie ćwierkam, nie podskakuję z entuzjazmu. Jestem, że tak powiem, powstrzymany.
Patrzę na Wieśka spod oka. Widzę, że jest na pędzie, trochę mi to nie bardzo na rękę – brać na siebie jego historie. Prawdę mówiąc po urlopie jeszcze dobrze nie wróciłem duszą do tego codziennego kieratu, który mnie pogania, za którym nie nadążam, i moje zmartwienie to dziesiątki spraw. Ale słucham Wieśka, uważnie, na ile mogę.
– No i wiesz, co się okazało? Że ona chyba nie znosi tego mojego entuzjazmu, tego uśmiechu, tego ćwierkania: "jak się czujesz", "co robiłaś", "w czym ci pomóc". Nie. Wszystko idzie lepiej, jak siadam i… czekam. Słucham, przyglądam się. Wcale nie pomagam. Nosi pranie – niech sama nosi. Sprząta? Dobrze. Ja spokojny. Przyciszonym głosem odpowiadam na pytania. Jak coś nie tak – nic nie mówię, milczę. No i od tego czasu wszystko idzie lepiej. Nie uwierzyłbyś.
– Nie uwierzyłbym.
Obiecaną śliwowicę wygrzebują z szafki, która jest w rogu kuchni. Trudno tam sięgnąć. Śliwowicę wypić trzeba, a przynajmniej przelać, bo teściu, jak się rozpędzi, to wlewa do czego popadnie. Ostatnio – do butelki po coca-coli… uffff, nie dość, że plastikowa, to jeszcze dziecko może wziąć do zabawy.
– Wiesiek, ty tak na poważnie o tej twojej kobiecie? Siadasz, nic nie robisz, i jest lepiej?
– Nie, tak to nie. Robię, nawet więcej, powiem ci. Ale się nie wyrywam. To nie ode mnie wychodzi. No słuchaj, swoje muszę odrobić, nie ma wyjścia. Ale przestałem tłumaczyć, wyjaśniać. Myślę sobie po cichu: "i tak zaraz sama do tego dojdziesz". No i dochodzi. Nawet jak za dwa dni, to dochodzi. I jeszcze patrzy na mnie łaskawie.
Znalazła się butelka, po occie co prawda, ale dobra, szklana. Tylko dobrze wypłukać… Niestety, z tej plastikowej nie wszystko weszło, więc resztę musimy sami zutylizować. Wiesiek łyknął i skrzywił się.
– Mocne. A ta destylacja to chyba taka sobie.
– Mocne. Dasz radę jeszcze trochę? Szkoda zostawiać w plastiku.
Wchodzi moja kobieta, jej wzrok pada na butelkę, którą natychmiast podrywa.
– Tyle już wypiliście?!
Mając w pamięci świeże zwierzenia Wieśka – nie puszczam pary z ust. Patrzę to na niego, to na nią, w niezdecydowanym wyczekiwaniu.
– Acha, przelaliście do tej szklanej. No dobrze. To miłego wieczoru!
Pomyślałem, że jak często słucham opowieści Wieśka jednym uchem, tak wcale one nie są pozbawione pewnych elementów, że tak powiem, osadzonych w rzeczywistości i dotykających realnego doświadczenia…
Przechodziła na drugą stronę
"Przechodzi na drugą stronę ulicy". W domyśle – ona. Tak chciał napisać, choć naprawdę nie wiedział, dlaczego. Jak gdyby był to jakiś szczególny moment, ale przecież nie jest, bo nawet nie wie, co miałoby się zdarzyć później, ani co było przedtem. Nie wie też, jak owa "ona" miałaby wyglądać, choć ma jej niejasny obraz… Jeśli już, to mogłaby mieć popielatą, wąską spódniczkę z nie falującego się, choć grubego materiału, którego nazwy teraz nie mógł sobie przypomnieć, sięgającą w pół uda. Również popielate rajstopy, włosy ciemne i proste, sięgające do połowy pleców. Twarzy już nie widział, podobnie jak nie miał pomysłu na bluzkę. Acha, niosłaby na ramieniu torebkę na dłuższym i szerokim pasku, którą przytrzymywałaby prawą, zgiętą w łokciu ręką, a torebka dotykałaby lekko jej biodra. Biodra najwyżej dwudziestoośmioletniego…
Albo mogłaby być starsza, mieć na przykład dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym, co widać po niesionych w reklamówce zabawkach, i tej figurze, choć traktowanej starannie, ale już nie tej samej, i tym kroku, zdecydowanym i energicznym, który sprzeciwia się zmęczeniu; i choć z opuszczonymi rękoma, ale podniesioną twarzą o dużych oczach i zarysowanych mocniej policzkach, z włosami w kolorze złocisty blond spiętymi z tyłu szeroką spinką, wymagającym już odświeżenia, na które ostatnio nie starczało jej przecież czasu.
Albo być ciągle zabieganą, choć spokojną brunetką, walczącą co dzień o losy rodziny, włosy krótkie (to praktyczne), bardzo ciemne i wyraziste brwi, twarz raczej okrągła, oczy wesołe i aktywne. Gdyby przechodziła przez ulice, nie miałby okazji usłyszeć jej głosu, bo i do kogo mogłaby się zwracać, ale jej głos, wiedział to, był dźwięczny, płynący w górę i w dół na falach intonacji, rezonujący średnim altem i jasnymi spółgłoskami.
A dlaczego nie mogłyby to być figlarnie zakręcone włosy, i zabawny, trochę ciekawski zaostrzonym nosek, którego końcówka marszczyłaby się lekko w rytm wypowiadanych słów? Zaraz po przejściu ulicy spotkałaby kogoś znajomego tam, po drugiej stronie, i kiedy by go pozdrowiła, to był pewien, że dostrzegłby to falowanie jej noska. Ona nie musiałaby się jeszcze spieszyć do dzieci, do męża również jeszcze nie, może właśnie dlatego lubiłaby ten swój lekki pośpiech, który nie każe czekać na zielone światło, ani nawet szukać przejścia dla pieszych.
Albo jak ta, wysoka, kobieta, z jasnym płaszczykiem, czy raczej kurtką, zapiętą ściśle i ściągniętą lekko w połowie figury, na niewielkim, stukającym obcasie, z ciemnoczerwono-rudą grzywką, lekko zakręconą i wpadającą nieustannie w oczy, prostymi włosami opadającymi na ramiona. Ma ciągle tak wiele z dziewczyny, choć gdy stała obok, to delikatne i nie tak liczne przecież zmarszczki układały się… nie wiedział, czy bardziej w aurę zamyślenia, czy smutku…
O ile mieścisz się
Wszystko ma dokładnie poukładane, nie tylko na półkach w domu, ale i poukładane życie, toczące się na różnych poziomach i w wielu wątkach jednocześnie. Ma poukładane, dlatego funkcjonuje, pcha do przodu codzienny wózek, a w nim – dom, dziecko, praca i nikt więcej. Zresztą, o samotności nie myśli za często, jest na to sposób – nie zatrzymywać się, po prostu.
Dlatego zanim zdążysz pomyśleć, co chciałbyś na śniadanie, ona już wie. Zanim wyciągniesz rękę, już to masz. Na jej pytania istnieje tylko jedna odpowiedź, jej. Inaczej wpada we frustrację, nie rozumie, nie ma czasu zastanawiać się i rozumieć.
Swoją pracą, zaangażowaniem, poświęceniem, tempem myślenia – za siebie, za dziecko, za siebie, za innych, za siebie – nie pozostawia wyboru, nikomu, i sobie. Nie chcesz tego dobra, poświęcenia, ogromu pracy, wypruwania sobie żył… Jesteś niewdzięcznikiem, zresztą inni też. Nie widzisz, nie dostrzegasz, nie doceniasz. A przecież masz wszystko, co… ona chce.
Istniejesz o ile mieścisz się w jej tempie i na jej ścieżce.
Gdzieś… mają
Rząd kas w jasno oświetlonym hallu. Na co drugiej napis w stylu "kasa nieczynna, zapraszamy obok". Stamtąd, w środek małego tłumu ludzi wdzierają się okrzyki "zapraszam do kasy". Tam też czerwona koszulka i czerwona czapeczka z daszkiem, nasunięta mocno na oczy, lecz pod nimi – szeroki uśmiech.
– O, pani uśmiechnięta! Długo pani tu pracuje?
– Niedługo! – Dziewczyna nie zbita z tropu. Wiadomo, że niedługo, nikt, kto tu dłużej pracuje, nie wdaje się w dyskusje. Zresztą, zaraz, ma plakietkę "uczę się" na lewej stronie koszulki.
– Musi się pani tak uśmiechać? Tak każą?
– Na taki dobry dzień!
Akurat. Te dobre dni kończą się definitywnie i najpóźniej po tygodniu. Pozostaje już tylko wymarzona pierwsza praca w dobrze zgranym zespole.
Nagle obok niej inna, starsza i chuda, w popielatej koszulce i popielatej czapce z daszkiem. Była tu wcześniej, czy wyrosła dopiero teraz? Etykietka "instruktor", na twarzy – bezbarwność, obojętność, nieobecność, przezroczystość, jakaś mieszanina tych cech…
– To proszę zestaw, z frytkami i colą, koniecznie bez cukru.
Uśmiechnięta dziewczyna w czerwieni, w prostej koszulce z kołnierzykiem starczającym za wszelkie dodatki, i w czapeczce nasuniętej na oczy, wskazującym, powolnym palcem naciska niewidoczne, chyba wirtualne klawisze, gdzieś tam, przed sobą.
– Przyniosę – instruktorka niespodziewanie śmiga do tyłu, jak na łyżwie i z zaskakującym tu polotem, nie pasującym do tej obojętnej i przezroczystej twarzy, podjeżdża długim krokiem pod automat do napojów.
– Cola zero.
– Zero. A mam wybór? Smakuje paskudnie, wyperfumowana woda.
– Jest lepsza od light. Zdrowsza.
Instruktorka to, co mówi, to sobie mówi. Mówić, może nie mówić. Mówi, żeby uspokoić gadatliwego klienta i mieć spokój. Mówi, bo tak jej gdzieś powiedzieli. Kto powiedział – nikt nie wie, nieważne. Nieważne, bo dla tego, kto to powiedział, też było nieważne. Mówi, bo nie wiadomo co, tak sobie mówi. Powiedzieć, ot powiedzieć. Ludzie mówią, a jak mówią, to jest prawda. Cóż jest prawda. Zresztą, cola zdrowsza czy nie, może nie zdrowsza… A dlaczego to nie powiedzieć? Byle coś powiedzieć, byle, a i jeszcze komuś się chce. Ot, czy się chce…
– Czy mogłaby pani…
– Ja nic nie mogę. Nic ode mnie nie zależy. Życzę smacznego, kasa wolna!
Nad rzędem stolików panoramiczny telewizor. Po chwili zdać sobie można sprawę, że muzyka, poszatkowana ciężkim basem, rozbrzmiewająca tutaj wszędzie z wyjątkiem ogródka i parasoli na zewnątrz, ma swój odpowiednik, łączy się niewidzialnymi nićmi z wyginającymi się na ekranie postaciami. Nieskazitelna blondyna ubrana w skórę, śpiewająca, jak się może wydawać, a w tle nieskazitelna grupka podskakujących facetów, oto nasze towarzystwo. I nieprzerwanie płynące u dołu ekranu napisy – premier… piłkarze… stan wody… kurs dolara…
Światowy koncern, na podstawie szeroko zakrojonych badań nad preferencjami klientów, dowiedział się, że to właśnie jest esencja ludzkich potrzeb. Żarcie, pulsujący rytm, blondyna i przekonanie, że jesteśmy częścią wyższego świata, że ktoś z nami rozmawia, albo przynajmniej informuje, dba o nas, jesteśmy dla niego ważni. I że trzymamy rękę na pulsie, bo jeśli coś się znaczącego stanie, to oni – ktoś, kto dba, czuwa – zaraz to zauważy, oceni, doceni, i napisze o tym na ekranie, takim jak tu, i jak w setkach, tysiącach innych miejsc.
Jesteśmy ważni o ile zapłacimy za bułę, frytki, i perfumowaną wodę. Łączność ze światem to łączność z ową nabytą właśnie bułą, z której możesz wszakże szybko zrezygnować, uchylając klapkę z czerwonym napisem "dziękuję, proszę nie wrzucać tac". Blondyna z ekranu nie pomacha do ciebie, ani nie napiszą o tym na płynącym tam pasku.
Droga na miejsce
Na piętrze, na końcu wszystkich przejść i pokojów, w sypialni, jest pewien ciemny kąt. Tam zmierzam. Ale najpierw drzwi wejściowe, klucz na smyczy, zamek. Kapcie, pstryk światło, schody, zakręt. Po drodze suszarka na bieliznę, ciemny kawałek korytarza, drzwi do przedpokoju. I tam dalej, w prawo, drzwi i sypialnia, dokąd zmierzam.
Po drodze – biurko, przy nim nieduża kobieta, pisze, komputer.
Jeszcze kuchnia, niespodziewane truskawki na stole, pachnące z ogrodu; uchylone okna bez moskitier, więc nie zapalam głównego światła; witamina C po lewej na półce, łyk mineralnej, mała lampka nad podwójnym zlewem. Górka z talerzyków, noży i widelców, jedne na drugich, czekające. Nie na mnie, bo ja zmierzam tam…
Wracam, znów biurko i mała brunetka przy komputerze, rozmawia, śmieje się, muskam jej policzek, tak krótko, bo spieszę się.
Łazienka, płytki ułożone w kratkę, wieszak z ubraniem, kubek i pasta, bursztynowy płyn z ciepłą wodą, który piecze lekko w gardle. Opadam z sił, jeszcze krok, dwa, i byle tam w mrok, na to miejsce… Lecz po drodze – znów biurko, komputer, przy nim nieduża… Te włosy…? Zawsze gładkie i ciemne.
Nocny uniform, mrużąc oczy od natarczywej żarówki szukam klamki, przede mną ciemność i to miejsce, gdzie zdążam, lecz za plecami jeszcze słyszę lekki śmiech; nieruchomieję, pytam:
– Przyjdziesz?
– Przyjdę.
W ciemności oddychają dzieci; posłuchać oddechu, dotknąć dłonią, przebrać mokre od potu, przykryć… I już naprawdę krok – ten kąt, ciemny, ostatni, w sypialni, moje miejsce.
Dedykuję A. – jeszcze, czyli ciąg dalszy
A gdyby jednak przyszedł, tuż po siedemnastej. Stanął w drzwiach, jak chciałby przecież stanąć, i jak ona by chciała, zdaje się, skoro ogarnęła już kuchnię i pokój, i położyła tygodnik i dziennik na stole, przy którym jedno krzesło odchyliła, jakby dopiero ktoś (on?) właśnie wstał, na chwilę, i miał zaraz wrócić.
Stanąłby w drzwiach, i choć było by właśnie tuż po siedemnastej, to ona by powiedziała:
– Teraz… Nie mogę, wychodzę z kotką na spacer. Pusia nie może się doczekać, wychodzę. Ona nie może czekać, sam wiesz, musi teraz, właśnie… Nie szkodzi. Przecież?
Albo gdyby stanął w drzwiach – nic nie powiedziałaby, popatrzyła zdziwiona, bo już z Pusią na rękach; mogłaby zapytać, czy i on nie poszedłby na spacer, ale nie zapyta, bo pewnie to on powinien ją zapytać, ale czy zapyta…
– To może pójdziemy razem? – zapytał.
– Ja tylko tu, na skwer, nie, nie trzeba. Zresztą, dzisiaj sama… muszę być sama, mam coś… sama.
Albo:
– Spieszę się do sklepu, nie dzisiaj… I Pusia tylko na chwilę, ze mną.
Albo:
– Do fryzjera, miałam o dziesiątej, ale w końcu teraz… rozumiesz… Może jutro?
Albo…
– Nie ma problemu, zdzwonimy się, chyba nie przyszedłeś specjalnie? Przejeżdżałeś? Miło, że wpadłeś, ale ja właśnie… Na razie!
Albo stanąłby w drzwiach, a ona, nawet niezbyt zdziwiona, wpuściłaby go do przedpokoju, i do tej kuchni ze stołem, na którym dziennik i tygodnik, przy którym odstawione krzesło…
– Herbaty?
– Proszę…
– Jakiej?
– No wiesz, nie wiem…
– Zdecydowałbyś się.
– No, zdecydowałbym się.
– Zdecydowałbyś się, jak dziecko, duże dziecko, raz powiedz co chcesz, raz byś wiedział. Byle herbaty… Byle wiedział, byle…
Albo on:
– Proszę herbaty…
A ona, nieruchoma, oparta o blat pokrywający rząd szafek po przeciwległej stronie kuchni. W końcu sam, pytając ją wzrokiem, sięgnąłby do szafki. Wśród ciszy jej nieruchomej, jak martwej twarzy bez słowa, drgnienia, gestu. Nieobecnej. Samej w sobie.
Albo sięgnąłby po tygodnik, przerzucając strony, może by rozłożył na stole ten dziennik (który ona tam położyła), zerkając ot tak sobie na szpalty. I ona, w przypływie impulsu, zatrzasnęłaby uchylone okno, wraz z tym szumem powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, który lubił. Może by nawet wyszła, zostawiając go, samego. Na pewno by wyszła, z tego impulsu, z przerzucania stron tygodnika, z niej nieobecnej.
Albo…
– O, jesteś! Dobrze. Kran się oberwał. Rzuciłbyś okiem, i na szafkę, bo zawias, coś z nim; w łazience światło zgasło, i lodówka się nie domyka, a zlew – przytyka. Zerkniesz? Kochanieńki, zerkniesz! Wychodzę z Pusią, herbata w szafce. Pa!
Dedykuję A.
Około siedemnastej ogarnia kuchnię i pokój. Będzie pusty stół, stołki ustawione równo, z wyjątkiem jednego – lekko odchylonego od stołu, tak jakby ktoś dopiero co wstał, chcąc na przykład zalać herbatę, wodą zagotowaną dopiero co w czajniku. Jakby właśnie, dopiero co, wstał, i miał zaraz wrócić do tego stołu.
Uchyla okno, bo zapach świeżej wiosny, niedawno zalistnionych drzew, to jego ulubiony. Zapach… Ale szum. Szum powietrza, przeciskający się między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, stojącej tuż przed oknem.
Na stole kładzie dwie gazety – tygodnik i dziennik, do przejrzenia, przy smaku owej herbaty. Jakim smaku? Tego nigdy nie wiedziała, on zwykłe mówił: nie wiem, wszystko jedno, a ona – zdawała się na los, sięgając dłonią do szafki z herbatą, odwracała twarz w przeciwną stronę.
Inne krzesło nie było odstawione, bo ona zwykle opierała się tyłem na kuchennym blacie pokrywającym rząd szafek, po przeciwległej stronie. Ta przeciwległa strona nie była daleko od stołu, może półtora metra. Kiedy już ogarnęła kuchnię i ten mały pokój, to właśnie tam opierała się, na blacie, zwrócona w stronę stołu, i tego odstawionego na bok krzesła. I tych gazet, na stole. Do parującej herbaty? Stała tak, dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut. Przecież wiedziała, że nie wróci. Powiedział jej. Wyraźnie i bez wątpienia. Stała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut, w szumie powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami, naprzeciwko parującej herbaty i stołu z dwiema gazetami, przy odstawionym na bok krześle, w ogarniętej kuchni obok małego pokoiku.