Co robiliśmy dzisiaj

Byliśmy na nabożeństwie, na którym odkrywaliśmy genialność historii Jonasza. Literacko i fabularnie – rewelacja. Jonasz, jako prorok Boga, jest jedyną negatywną postacią w swoim proroctwie. Wszyscy zdają się mieć więcej serca i zaangażowania, być bardziej pobożni i po prostu mieć więcej rozumu, niż Jonasz. Marynarze na statku, gdy wreszcie okazuje się, że to "dzięki" Jonaszowi śmierć zagląda im w oczy, ciągle zwlekają z rzuceniem go w topiel i próbują jeszcze ostatkiem sił ratować złoczyńca. Zaś w Niniwie, ledwo mieszkańcy wraz ze swym władcą słyszą dramatyczną zapowiedź zagłady, już jak jeden mąż pokutują z występków. Tylko Jonasz jest zawiedziony, że nie zobaczy widowiska gehenny miasta. A że przy okazji uschło mu drzewo – które w jego "punkcie widokowym", w skwarze południa, stwarzało komfortowy cień – zachciało mu pożegnać się z życiem. Jakby trzy dni w brzuchu morskiego potwora było mu mało.

Z fascynacją spoglądam na naszą salę pełną siedemdziesięcio i osiemdziesięciolatków, którzy w młodości nie nawykli do analizy tekstu, a teraz radzą sobie z tym całkiem nieźle. Gdy udaje się wyzwolić w nich własną refleksję, nie ograniczoną konwenansem ani "tym, co należne" – to jest piękne.

Po południu – szaleństwo dzieci na rowerach. Beniemu należało naprawić tylne koło, zerwała się szprycha, a jej mocowanie przebiło dętkę. W rowerze Sary – regulacja siodełka, przykręcenie poluzowanego błotnika i zerwanego dzwonka. Malcy uczą się zasad ruchu, prawie wpadają na siebie i oskarżają nawzajem o "brak rozumu", zupełnie jak rasowi kierowcy na polskich drogach. Przewracają się też, bo ziemiste podwórko ma wystające kamienie i dołki. Wybuchają płaczem, a ich ojciec, siedząc na ogrodowym krześle, próbuje z daleka ustalić, czy ich kończyny nie przekraczają dozwolonych ruchów. Ojciec wie, że największy ból po uderzeniu następuje w 2-3 sekundy i trwa jakieś 10-15 sekund. Potem, o ile coś nie jest złamane, zwichnięte ani wybite, może być tylko lepiej.

Ojciec odkrywa też, że czując obrzydzenie do monitora komputera można żyć lepszym życiem. Należy jednakowoż wyjść poza mury domu, a już powiew wiosny, zarumieniony słońcem, przeniesie go w zaświat. Bo przecież nie chodzi tak naprawdę o zerwaną szprychę, dziurawą dętkę, palce pobrudzone rowerowym łańcuchem i starymi kluczami fajkowymi.

Chodzi o coś, co kryje się w widoku schodzących dwóch fal pagórków z gęstwiną dzikiego bzu tam, u zbiegu. Albo o uczucie związane z tarzaniem się syna w kurzu podwórka. Zaświat kryje się w zarosłej bramie do nieuczęszczanego ogrodu, która nie była ani razu otwarta. Szprycha i dętka, rdza i bez to tylko nośniki, media, by dostać się do tego, co istotne.


Zwycięstwem jest przegrać


Tekst, którego autorem jest Jarosław Makowski, opublikowany w Magazynie Gazety Wyborczej 24-25 marca 2012, poruszył mnie na tyle, że jego fragmenty chcę tutaj przytoczyć.

…katolicyzm otwarty, jako jedyny autentyczny sposób przeżywania chrześcijańskiej wiary, musi pozostać marginesem Kościoła. Nigdy nie będzie to nurt, który popieraliby biskupi, gdyż rezygnuje z władzy. Nigdy nie będzie stała za nim żadna siła polityczna w postaci partii, gdyż jego polityką jest Dobra Nowina, a nie "Dobra Ustawa". Nie będzie miał za sobą silnych i wpływowych mediów, gdyż nie tyle chce indoktrynować ludzi, ile głosić Ewangelię. (…)

…katolicyzm otwarty jest "katolicyzmem słabym". Cóż w tym przypadku znaczy "słabość"? Ano to, że odrzuca się świadomie hierarchiczną władzę kościelną i polityczną. Że mówi się "nie" przywilejom i apanażom. Że wyrzeka się triumfalizmu. Że rezygnuje się z potępień.

…co powiedzieć o misji Jezusa, która kończy się przecież spektakularną klęską? Św. Paweł: "Moc w słabości się doskonali". I dlatego dla Jezusa nie tyle liczy się przemoc, co niemoc. Nie tyle władza, co służba. Nie tyle prawda, co miłość. Nie tyle sukces, co pokora. Nie tyle zwycięstwo, które oznaczać będzie triumf w oczach ludzi, co porażka, która będzie oznaczać zwycięstwo w oczach Boga.

I dlatego Kościół instytucjonalny boi się ja diabeł święconej wody "porażki" w znaczeniu, które nadał jej Jezus. Bo Kościół za wszelką cenę chce być po stronie tzw. zwycięzców, tu i teraz. Chce być po stronie tych, którzy tu i teraz mają rację. tu i teraz chcą praw i przywilejów, tu i teraz chcą cieszyć się uznaniem i prestiżem, tu i teraz pomnażają bogactwo. (…)

…Kościół dorósłby do Ewangelii, gdyby idąc za radą, jaką dał bogatemu młodzieńcowi Chrystus, pozbył się swojego bogactwa. Rozdał je biednym i poniżonym. Gdyby, co byłoby rzeczywistym skandalem w oczach świata, poniósł w sposób ostateczny "bankructwo". Przegrana Kościoła w oczach świata byłaby ostatecznym jego zwycięstwem w oczach Boga!

Powiecie, że to marzenia ściętej głowy? Jasne. Dlatego Kościół potrzebuje "słabych katolików", którzy po raz kolejny zaświadczą o wiarygodności przesłania ewangelicznego.

Świadkowie Jezusa z Nazaretu od początku stanowili "garstkę". I tak już zostanie. Niestety.

Fantastyczna analiza, myślę że te same mechanizmy pojawiają się, w różnym nasileniu, w każdej większej grupie chrześcijańskiej, która z czasem rozrasta się do rozmiarów, przy których "należy już" wprowadzić dodatkowe prawa regulujące, "zasady", "ograniczenia", "hierarchię" – a to wszystko w celu utrzymania tożsamości tej większej grupy. Odwieczna jest też tendencja wywyższania sobie widzialnego "przedstawiciela bożego", któremu można by oddawać pokłony. Widzialnej i usankcjonowanej segregacji – na tych lepszych, wyższych, bardziej świętych niż inni…. 

Listkiem

– Myślisz, że On istnieje?
– Nie wiem.
– Nie pytam czy wiesz, tylko co myślisz?
– To już raczej zapytaj mnie co czuję…
– No dobrze, to co czujesz…
– Czuję że… To byłoby… nieprawdopodobne, gdyby Go nie było.
– Hm. A jest prawdopodobne, że Go nie ma?
– No oczywiście, że jest. Ale to byłoby dość specyficzne. Dziwne, że tak powiem. Wydaje się mało możliwe, że Go nie ma. Choć właśnie "nie ma Go" – to byłoby bezpieczne stwierdzenie.
– Bezpieczne?
– No tak. Bo nie ma żadnego dowodu, takiego sensownego, niezbitego, bezstronnego, obiektywnego, że On jest. Więc skoro coś nie jest udowodnione, to nie powinno się twierdzić, że to coś istnieje. Czyż nie?
– No tak. Ale nie ma też niezbitego dowodu, że Go nie ma.
– No nie ma. Więc co teraz?
– Ja też nie wiem. Ale sobie myślę tak – czy On nie mógłby dać jakiegoś znaku? Kiwnąć najmniejszym palcem, albo pomachać jednym niepozornym listkiem, uformować jedną chmurkę – tylko dla mnie, nikomu innemu.
– Żebyś wiedział?
– Tak.
– No ale skąd byś wiedział, że to jest to?
– Wiedziałbym.
– Wydaje ci się.
– Wiedziałbym i już.
– No i po co ci taki znak, przecież dalej nie mógłbyś nikomu nic udowodnić, ani nawet pokazać.
– Ja wiem po co. Bo wtedy wszystko co normalne i zwykłe przestało by mieć sens. Mógłbym mieszkać pod mostem, żyć jak żebrak, gdziekolwiek, robić cokolwiek. Żyłbym tylko…
– …czekał?
– Tak. Nie! Tym bardziej – nie musiałbym już czekać.

Dziękuję Ci M. za to jedno zdanie 🙂

Przyjaciel…?

Kontynuując myśl sprzed siedmiu godzin. Dlaczego nie pomyśleć o Bogu jako o kimś bardzo bliskim, z kim można mieć kontakt bez pośrednictwa np. biurokratycznej machiny – bez podań, opłat "skarbowych", urzędników, mówiących – teraz zrobić to, potem tamto, i prowadzących za rączkę. Jezus uczył modlitwy "Ojcze nasz…", nie "władco nasz", "panie prezydencie", "najwyższy arcykapłanie" czy nawet "ojcze biskupie". Cytat ze świętego Piotra: Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was. To jest ktoś bardzo bliski, z którym nawiązuję osobisty kontakt. W tym kontakcie są moje radości, sukcesy, ale i moje błędy i najgorsze świństwa, które popełniłem. Nikt obcy nie wchodzi do tego kontaktu i nie dyktuje autorytatywnie, co i jak.

Pytają, czy można Boga uznać za bliską i dobrą osobę, podczas gdy nic nie robił w czasie tysiącleci rzezi, jakie ludzie zgotowali swoim niewinnym braciom. Odpowiedź nie jest oczywista… Z drugiej strony Bóg dopuścił, żeby z okrucieństwem zamordowano Jezusa. Nie tylko dopuścił, ale nawet Go tam posłał…

Wyłania się z tego wniosek, podejrzenie, że to życie… nie jest ostatnim, ani najważniejszym…

Kontakt z Nim – przez Niego

Dobiegają końca Święta Wielkanocne, święta związane ze śmiercią Jezusa, Zbawiciela. (Wielkanoc i Jezus Chrystus – samo to zestawienie jest w sobie prawie "kosmiczne"). Pośród stołów zastawionych ciastem, trunków, rozmów bardziej lub mniej świątecznych… Jezus zbliżył mnie do Boga – umożliwił mój kontakt z Nim. Do tego kontaktu nie jest konieczny żaden inny pośrednik. Nie trzeba za niego płacić pieniędzmi. Nie jest konieczna żadna instytucja, o bardziej lub mniej rozwiniętej hierarchii, organizacji. Kontakt z Bogiem to osobista nić, łącząca ludzi, którzy Go szukają, z Nim – przyczyną i sensem istnienia.

Boga nie trzeba utożsamiać z żadnym kościołem. Pretensje do bycia "kanałem", "pośrednikiem" itp. stają się żałosne wobec przeglądu historii kościołów jako organizacji – im jest ona dłuższa, tym bardziej kompromitująca. Marzenia o "rządach dusz"… Czy rzeczywiście po to, aby doprowadzić je do raju…?

Bóg jest ponad. Z pewnością ponad ludzkie chrześcijaństwo… Ponad jego organizację, czasem chimerycznie rozbudowaną. Ponad jego sług, zwłaszcza tych słabych i grzesznych. Dlatego Bóg dał możliwość dotarcia do Niego bezpośrednio – tylko przez Jezusa. I przez minimalną grupę Jego wyznawców: Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich.

Chrystus rodził się i umierał niemal w samotności, w nędzy, wśród najbiedniejszych, najprostszych i najbardziej naiwnych ludzi – "tych małych". Wydaje się, że do dziś to się nie zmieniło. Wielkie tłumy nie są dowodem słuszności.

Dlatego i Jezus, aby krwią swoją uświęcić lud, poniósł mękę poza miastem. Również i my wyjdźmy do Niego poza obóz, dzieląc z Nim Jego urągania. Nie mamy tutaj trwałego miasta, ale szukamy tego, które ma przyjść.
Hbr 13, 12-14

Śmierci Chrystusa nie trzeba powtarzać…

To bowiem uczynił raz na zawsze, ofiarując samego siebie.
Hbr 7, 27


Odnaleźć Boga – z pominięciem wielkich "firm" – zbiurokratyzowanych, skostniałych, bezradnych wobec trawiących ich przyziemnych problemów… 

Oko nie nasyci się patrzeniem…

Mówienie jest wysiłkiem: nie zdoła człowiek wyrazić wszystkiego słowami. Nie nasyci się oko patrzeniem ani ucho napełni słuchaniem.
Koh 1,8


To krótkie zdanie przywołuje u mnie wiele skojarzeń, przypuszczam, że im będę starszy, tym więcej. Ktoś dzisiątki, setki, tysiące lat temu napisał zdanie, a ja dzisiaj z mozołem odkrywam niektóre z jego znaczeń.

Nie zdołam wyrazić wszystkiego słowami. Nawet nie muszę. Nie trzeba. A nawet, czasem, jest to szkodliwe. Patrzysz na swoją przyjaciółkę, chciałbyś coś powiedzieć… Patrzysz, patrzysz chwilę, i widzisz, że ona to już wie. Wystarczy uśmiech, gest. Słowa nie trzeba, słowo – wprost, niewyszukane, niedobrane, nieostrożne – zniszczy coś… Jakby odarło z płatków kwiat po to, aby pokazać jego wnętrze.

Oko nie nasyci się patrzeniem, ucho – nie napełni słuchaniem. Dla Koheleta to powód do nazwania świata wokół „marnością”. A dla mnie – nie skończoną jeszcze piękną fascynacją.

Znów lato. Znów jesień, zima. Znów wiosna. Wydaje mi się, że mógłbym to przeżywać w nieskończoność. Fakt, że jest ciągle tyle rzeczy do poznania sprawia, że każdego dnia kręcę głową z fascynacją i niedowierzaniem – że jeszcze z tylu rzeczy, często prostych, codziennych, nie zdawałem sobie sprawy.

Ioanę, moją żonę, poznaję każdego roku. W tym roku mamy dziesięciolecie. Ona się zmienia, ja się zmieniam. Czasem wracam myślą do naszego pierwszego spotkania, jak do jakiejś bajki. A czasem wydaje mi się nieprawdopodobne, że tak, jak ja ją znałem osiem, pięć, trzy lata temu, mogliśmy jakoś razem żyć. Ale i tak ciągle jeszcze jej nie znam, i nie wiem, czy zdążę…

Chciałbym, żeby stanęło teraz jedno ważne zdanie – otwartym tekstem, bez niedopowiedzeń. Tak rzadko słyszę podobne deklaracje, rzadko spotykam ludzi, którzy chcieliby coś takiego wprost powiedzieć.

Działania mojego życia podejmuję po to, aby poszukiwać pewnej tajemnicy. Szukam Boga.

Nie jestem jakimś bohaterem wiary, zakonnikiem w cywilu, nie jestem ani mędrcem, ani moralistą. Nie jestem ideałem, zdarzały się rzeczy, które chciałbym wymazać z pamięci i z rzeczywistości. Ale jednocześnie czuję, że bez Niego moje życie miałoby niewielki sens. On jest sensem mojego życia, którego poszukuję ciągle. Powstałem po to, aby Go poszukiwać, próbować zrozumieć – poprzez ludzi i zdarzenia, które dzieją się blisko mnie.

Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas. Bo w nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy, jak też powiedzieli niektórzy z waszych poetów: Jesteśmy bowiem z Jego rodu.

Dz 17,27-28