– Ciszej, obudzicie Łazarza – mówi teść szeptem.
Wydaje się to nieprawdopodobne. Ale Łazarz to tylko sąsiad, bardzo wrażliwy na odgłosy. Kiedyś przyszedł do mamy i mówi, że coś w naszym mieszkaniu skrzypi, jakieś drzwi, i że to mu przeszkadza. Mama na to, że ona też nie lubi, jak jej skrzypi, dlatego smaruje zawiasy od wszystkich drzwi i jeśli coś skrzypi, to na pewno nie w naszym mieszkaniu.
Cisza o tej porze jest jak najbardziej uzasadniona, na moim zegarku jest przecież pierwsza w nocy. Ale tak naprawdę to druga w nocy czasu rumuńskiego, jeszcze nie przestawiłem zegarka. Zaś Łazarz to rumuński Lazar; śmiejemy się, że nikt z nas nie jest w stanie obudzić ani Łazarza ani Lazara, nie mamy takiej mocy. Okazuje się jednak, że sąsiad, tak naprawdę, to nie Lazar, tylko Laza, bez „r” na końcu. Musimy więc być cicho, bo możliwe, że za chwilę stanie u drzwi naszego mieszkania na piątym piętrze, po tym jak wyjdzie ze swojego, jedno piętro niżej.
Teraz na stole dyskusyjnym pojawiają się kuzyni, Wladuc i Kristi. Wladuc, starszy syn, zyskuje popularność, ostatnio w Konstancy, skąd jego rodzina, mieszkająca na drugim końcu Rumunii, otrzymała telefon. Dzwoniła policja, że syn nie ustąpił pierwszeństwa, po czym spotkał się z miejscowym, konstanckim taksówkarzem, i że ani jeden ani drugi nie są w stanie jechać dalej o własnych siłach. O co chodziło policji, tego nie zrozumiałem, przecież chłopak jest już studentem, więc sam za siebie odpowiadać może. W każdym radzie telefon zaniepokoił rodziców, którzy do tamtej chwili nie wiedzieli, że syn rozbija się samochodem siedemset kilometrów od domu.
Zaniepokoili się, ale tylko na chwilę. Kristi pożyczył lawetę i pojechał po brata, nie mając uprawnień do kierowania pojazdem z taką przyczepą. Ale udało mi się wrócić, bez kontaktu z policją.
Znamy, znamy rodziców, nie niepokoją się długo. Po tym, jak dziesięć lat temu Wladuc, na skuterze, pohatarał szczękę i naderwał ramię, skutera nie udało się już naprawić. Wkrótce więc pojawił się kolejny. Nie nowy, nie, ale taki, na którym znów można było z szaloną prędkością wchodzić w zakręt, na ostatnim skrzyżowaniu we wsi, na ubitej lub błotnistej drodze, w zależności od warunków meteorologicznych. Drodze prowadzącej do ich zagrody, tam gdzie kończy się wieś, a zaczynają rozległe pola.
Wladuc zafascynował się naszym osiemnastoletnim BMW. Chciał mieć takie i po kilku miesiącach, będąc już w Polsce usłyszeliśmy, że ma. Lecz nie dane nam było obejrzeć auta i kierowcy w akcji. Podczas kolejnej naszej wizyty, latem, Wladuc zaprowadził mnie do ogrodu, gdzie srebrne coupe tonęło w bujnej zieleni, zdemontowane, w częściach. Wyglądało, jakby chłopak dokonywał wiwisekcji, albo raczej sekcji zwłok – zobaczyłem wał napędowy rzucony na przednie siedzenia, tylną przekładnię, skrzynię biegów. Silnik leżał trochę dalej, był taki sam, jak u mnie – głowica, blok, rurki, kable naderwane, jakby już nigdy nie miały zrosnąć się z resztą maszyny. Przez chwilę chciałem zapytać, czy nie mógłbym sobie wziąć z niego cewek (moje trochę szwankowały ze starości), ale było mi jakoś niezręcznie.
Przy aucie, przy pogiętej masce i spękanej szybie, leżały ułożone w stosik koła. Wladuc pokazał mi jedno, z rozerwaną oponą. „Czy myślisz, że to się stało dlatego, bo nagle wrzuciłem dwójkę przy prędkości 130 km na godzinę? Czy dlatego, że miałem założone różne opony?” Nie byłem w stanie odpowiedzieć, nie miałem takich doświadczeń.
Poszliśmy na podwórko, tam stał już kolejny pojazd – ścigacz Hondy, z zielonymi owiewkami. „Osiąga 180 km/h” powiedział Wladuc, nie zapytałem tylko, czy sprawdzał we wsi, czy jednak na autostradzie, która przebiega nie tak daleko stąd.
Siedząc w wąskiej kuchni śmiejemy się po cichu z tych historii i planujemy, czy by nie odwiedzić kuzynostwa, ale mamy na to dwa dni, bo potem mama Wladuca wyjeżdża do Niemiec zarabiać na rodzinę, w tym, być może, na kolejne rodzinne pojazdy. Za oknem noc i mgła, śmiejemy się opierając o wąski stół, który trzęsąc się uderza w wyłożoną płytkami ścianę, te z kolei dudnią głuchym dźwiękiem. Tata-teść pokazuje gestem, że dźwięk pewnie niesie się piętro niżej, tam, gdzie mieszka Laza, więc nagle, jak na komendę, odsuwamy się od stołu.