Gorączka

Antek czują ją blisko, w piersi. Gdy bierze czasem nową książkę, albo otwiera program do animacji, zakłada nowy projekt, wchodzi na ulicę, na której nigdy nie był… Przeczuwa, że za chwilę coś się pojawi, wydarzy. Coś odsłoni się, wychyli zza kantu biurka, zza drzwi pokoju, zza znaku drogowego, budki z gazetami. To coś jest blisko, nowe, oczekiwane, tajemnica, której poszukiwał, która była mu potrzebna do czegoś, bardzo potrzebna, zapewne do dalszego ułożenia układanki. Jakiej dokładnie układanki, tego Antek nie wie, bo nie wybiega dalej wzrokiem ani wyobraźnią, a układanka jest szeroka i długa, sięga poza horyzont tam, z przodu, i niknie za horyzontem, tam skąd przyszedł Antek. 

Grzebanie się tu i teraz, w kawałkach codziennych puzzli, jest nudne i wyczerpujące, można się z nim jakoś zaprzyjaźnić, pogodzić, uznać za konieczne, wszakże pod tym warunkiem (!), że co jakiś czas, w dłonie, pod stopy, spadnie od strony nieba, wyłoni się z mgły, ten jeden fragment, inny niż wszystkie codzienne, którego będzie można włożyć w od dawna puste miejsce. Miejsce, które razi beznadziejnością, jałowizną, otępieniem, nie dające spokoju, uwiera w pamięci nawet w wolnych chwilach w ogrodzie lub w parku, nad jeziorem, w górach, i w snach przede wszystkim.

Rozumiecie teraz tę gorączkę? Pali. Antek czasem nie jest pewny, czy to nie choroba jakaś i gorączka trzydzieści dziewięć stopni, ale zgodziłby się i przyjął i chorobę, byle ten puzzel się objawił. Ryzykant z Antka, tak by powiedziało wielu ludzi, tak by powiedziała jego dziewczyna, gdyby miał dziewczynę. Tym bardziej by tak powiedziała, gdyby miał jeszcze dzieci, bo skoro nie żyje sam, to powinien być odpowiedzialny. A odpowiedzialność to nie szukanie jakichś puzzli, tylko nienarażanie rodziny na zajmowanie się chorym Antkiem, podczas gdy codzienność stoi w miejscu.

Czy Antek ma dziewczynę i ma dzieci? No ma… Powraca więc do codzienności i układając zwykłe puzzle na tyle sobie pozwala, że zagląda czasem za kant biurka, albo za okno, albo wdepnie, po drodze do pracy lub sklepu, na kawałek ulicy, na której jeszcze nigdy nie był. Wyciąga wtedy termometr z bocznej kieszeni małego, codziennego plecaka. I nie pozwala sobie na więcej niż trzydzieści siedem i pół.

Tąpnięcie musi być

Tąpnięcia. W pewnym domu zdarzają się co jakiś czas. Choć ta rodzina broni się przed nimi, a jednak prędzej czy później staje się jasne, że tąpnięcie jest nieuniknione. Tąpnięcie jest prowokowane i realizowane przez tzw. głowę rodziny. Szyja też prowokuje tąpnięcia, ale nie ma takiej ekspresji jak głowa, efekt jest słabszy. Wszyscy przeczuwają zbliżające się tąpnięcie, a jednak nikt nie jest w stanie podjąć kroków, by go uniknąć. Bo gdyby dzieci zabrały się do pracy, a rodzice dali radę bez emocji wyegzekwować konsekwencje, tąpnięcie byłoby niepotrzebne. Niestety, rodzicom szkoda i żal, dzieciom ciągle jest mało, wskutek czego tąpnięcie staje się jedynym wyjściem z impasu, przełamaniem zamkniętego kręgu, daje nadzieję na wolność. Do następnego tąpnięcia.

Zaczęło się od tego, że ojciec zarekwirował wszystkie komiksy. Dość bezmyślnego przebiegania wzrokiem przez dymki. Potem skonfiskował najlepsze, zabawne książeczki, czytane po dziesięć razy, jakby należały do biblii. Opustoszały z książek niektóre półki; dobry impuls, by zapełnić je czymś świeżym.

Tąpnęło też i z innego powodu. Oto w kącie pokoju dziecięcego śpi po raz pierwszy mały, młody kotek. Efekt dyskusji trwających od miesięcy, które znalazły swoją eskalację i emocjonujący finał właśnie dziś. Tak, do tego domu trafił kot, w wyniku składanych ze łzami i solennie przysiąg, że będzie się miał kto nim zajmować. Przysiąg nie składali rodzice. Kiedy się to stało, matka zaniemówiła, ojciec poszedł grać na pianinie, córka czerwieniała z radości i syn powtarzał, że jest oszołomiony i nie czuje nic.

Tak nastał wieczór, dzień niedzielny. Oczekujemy poniedziałku.

Syn Antka

Syn Antka ma dziewięć lat. Matka nauczyła go czytać, najpierw przez to, że sama czytała mu na dobranoc, a potem dawała synowi książeczki. Teraz synek czyta sam, zaczytuje się komiksami, a już najbardziej w serii noszącej tytuł „Dziennik cwaniaczka”. Syn Antka czyta nawet podczas rodzinnego obiadu, a próby oderwania od niego książki kończą się awanturą.

półka z książkami

Wczoraj Antek nie wytrzymał. Był niedzielny wieczór, kiedy jego syn przypomniał sobie o lekturze „Szewczyka dratewki”. W dodatku nie okazał żadnej skruchy, a nawet czuł się usprawiedliwiony, ponieważ w domu i tak nie ma „Szewczyka…”. Przecież w niedzielę biblioteka jest zamknięta, a było za późno, by dzwonić do kolegów. Antek zagryzł zęby widząc, jak jego syn, z bezwzględnym spokojem, sięgał znów po cwaniaczka. Antek dopadł komputera i przeszukując internet znalazł dwie wersje lektury, dwóch różnych autorów.

– Masz, teraz przeczytasz dwa razy więcej – burknął ojciec i podsunął je pod nos chłopakowi. Nie poszło łatwo, ale po pierwszej fali pretensji synek zabrał się do czytania.

Nie minęło pół godziny, jak ojciec zobaczył, że lektura leży odłogiem, a cwaniaczek zniknął z półki. Przemierzając mieszkanie dotarł do ubikacji, w której paliło się światło, zaś drzwi nie można było otworzyć.
– Co z lekturą? – zapytał ojciec.
– Przeczytałem – odpowiedział głuchy głos.
Antek znieruchomiał.
– Wychodź.
– Chwila.

Po chwili stało się jasne, że syn naprawdę przeczytał „Szewczyka…”, nawet obie wersje, nawet ze zrozumieniem. Antek zamyślił się.
– Przynieś mi wszystkie odcinki cwaniaczka – powiedział – mam coś dla ciebie.
– Co??
– Książki, które kupiła ci mama.
– Jakie??
– A takie.

Antek wyciągnął dwa tomiki: „Kim byli bracia Wright” oraz „Maria Skłodowska-Curie”. Chłopak jęknął.
– Konfiskuję cwaniaczka do czasu, aż przeczytasz te dwie.
– Ale dlaczego?!
– Żebyś sobie zrobił przerwę. I żadnych innych książek. Jak dla ciebie to po trzech dniach będziesz je mieć za sobą.
– A chociaż mogę „Magiczne drzewo”?
– Drzewo też nie. Nie ma dyskusji.
Chłopak powlókł się do swojego pokoju. Po godzinie Antek zerknął przez drzwi i widział, że chłopak czyta.

Następnego dnia, po powrocie z pracy Antek zobaczył pytający wzrok dzieciaka:
– Mogę cwaniaczka?
– A co z tamtymi książkami?
– Przeczytałem.
– Nie wierzę.
– Naprawdę.

Kilka szybkich pytań nie pozostawiło wątpliwości, chłopak przeczytał i nawet wiedział, co czytał. Słowo się rzekło, cwaniaczka trzeba było zwrócić. Niosąc książki do pokoju syna Antek szedł na sztywnych nogach. Potem, kiedy usiadł w kuchni, miał wrażenie, że dzieje się coś dziwnego. Obie książki miały po sto stron. Prawda, że dużą czcionką, było też trochę obrazków, ale bez przesady. Antek obliczał szybko, kiedy chłopak wrócił ze szkoły, minus czas na obiad, do teraz, to tylko kilka godzin. Czyli średnie tempo czytania… To było przerażające. „Co robić, co dalej?” Antek myślał gorączkowo. Jednego był pewien, na cwaniaczku jego syn nie może skończyć…

Kilka notatek z rzeczywistości

1. Na ulicy przed domem pojawiły się koleiny w śniegu. To sukces. Śnieg ledwo pokrył trawę na skarpach po obu stronach ulicy. Gdyby trawa była strzyżona, śnieg przykryłby ją całkowicie. Ale na naszej ulicy, na szczęście, nikt nie kosi trawy, a już na pewno nie kosiarką. Kiedyś wujek kosił kosą, dla królików. Ale królików już nie ma.

Skoro są koleiny w śniegu na ulicy, na asfalcie, to znaczy, że drogowcy nie posypali. I dobrze, że nie posypali, bo od posypki psują się buty i rdzewieją samochody. Co z tego, że siedmiokroć zabezpieczone przed korozją. A buty zimowe, kiedyś, też się tak nie psuły. Że mniej wtedy sypali, to fakt, ale i skóra na butach była chyba lepsza. Niech żyje śnieg, niech przestaną narzekać niedojdy i kiepscy kierowcy. Kiedyś ojciec zawrócił z drogi dopiero jak mu się „maluch” zawiesił na spodzie auta i koła zawisły w powietrzu. To było między wsiami, gdzieś tam w stronę Nowego Korczyna. Ojciec zostawił nas w aucie, matkę z dwójką dzieci, i poszedł do wsi po łopatę. Dopiero wtedy ojciec powiedział: wracamy. A dziś, ten śnieg co spadnie, ledwo parę centymetrów, to dziecinada, nic więcej

2. Kiedy Beniamin usypia, lubi mieć kogoś obok siebie. Czasem woła ojca, jak ojciec jest w domu. Ojciec kładzie się obok niego, Beniamin się do niego przytula. Trwa to kilka minut. Potem Beniamin odwraca się na plecy, albo do ściany i zaczyna oddychać miarowo. Ojciec wtedy wie, że syn jeszcze nie śpi. I jeśli ojciec wstanie, to Beniamin westchnie i powie głośno „ja wcale nie śpię”. A rano będzie przysięgał, że nic takiego nie mówił.

Ojciec więc musi poczekać jeszcze chwilę. Nie ma nic do roboty, patrzy na zgaszoną lampę na suficie, zerka na syna. Beniamin ma wielką twarz jak na dziewięciolatka. Dziewięć? A kiedyż on się urodził? To ma chyba osiem. Tym gorzej. Wielki chłop, na ośmiolatka. Jak dobrze pójdzie i chłopak dożyje osiemnastki, będzie z niego monstrum. Może nawet w drzwiach się nie zmieści. Ojciec leży i nie mając nic do roboty, próbuje wyobrazić sobie syna, który przerasta go o co najmniej głowę. Czy to możliwe? Pewnie, że możliwe. Trzeba się zacząć przyzwyczajać już teraz, w wyobraźni.

3. Na ulicy zniknęły koleiny. Ha, jednak drogowcy posypali! Nie mieli wyjścia, przecież rano i tak obsmarują ich w internecie. Jakby drogowcy mieli patent na drogowe cuda i łapali spadający śnieg zanim dotrze do asfaltu. Szkoda tych kolein. Ale na pocieszenie pojawia się mgła. Wychodzi spomiędzy domów osiedla. Niech będzie chociaż mgła.

Leczenie męża

Jestem chory jak dawno nie byłem. Ból zmniejsza się, kiedy zabiorę się za jakąś pracę, wtedy w pół minuty jest dobrze. Gorzej z momentami, w których nie robię nic, wtedy mam wrażenie, że świat wali się na mnie, przygniata, lub przeciwnie, że stoi jak Wiesiek, po drugiej stronie ulicy, jakby w bezpiecznej odległości, patrząc beznamiętnie i pozostawiając na pastwę mojego własnego ciała. Jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że mam przedramiona, ramiona, uda, łydki, kostki, że w głowie mieszczą się na przykład zatoki. Dziś odbieram karę za tę ignorancję, zwykły biceps mówi mi – ja też jestem ważny, zapomniałeś o mnie, znosiłem to długo, ale teraz mam tego dość, jaka szkoda, że nie mogę oderwać się od ciebie i zacząć żyć własnym życiem.

Przyznaję mu rację, kajam się, przyjmuję konsekwencje, wyznaję mój egocentryzm, pokutuję. To moje ciało i jak ono ode mnie, tak i ja nie mogę się od niego uwolnić, więc jesteśmy skazani na bycie razem i wspólne zejście do grobu. Nie, jeszcze nie teraz, nie sądzę, ale kiedyś fakt ten nastąpi, pewnie poprzedzony pomniejszymi faktami powolnego schodzenia. Jak u Teresy, mieszkanki domu spokojnej starości, która zapadła na zapalenie płuc i przez dwa tygodnie, w malignie, nieprzytomna, chwiała się na granicy dwóch światów; a z tego co wtedy słyszała i widziała, mogłaby napisać powieść. Choć wcześniej była zupełnie samodzielna, potem nie mogła podnosić rąk, nie mówiąc o chodzeniu. Ciekawe, zapalenie dotyczyło płuc, a sparaliżowało nogi. Po miesiącach ćwiczeń wreszcie chodzi, trzymając się ścian lub chodzika.

To drobna historia, nie warta wspominania i nie wspomniałbym jej, gdyby nie moja również drobna infekcja, w której ja też trzymam się ścian i wyprawiam się, zgarbiony, do ubikacji, jakby była po drugiej stronie mojego miasteczka. To tylko grypa, tak się mówi i dobrze, bo to dość uniwersalne  słowo, i gdyby się pomylić w diagnozie, to pomyłka i tak niewiele zmienia.

Zresztą nieustające poczucie schodzenia do grobu ma we krwi moja rodzina, od strony ojca. Niezliczoną ilość razy jego bracia przyznawali, że umierają, choć faktycznie byli w stanie przeżyć swoich rówieśników. Może więc znów egocentryzm? Psychologowie mówią: chęć zwrócenia na siebie uwagi. Ale możliwe, że to powierzchowna analiza, dlaczego bowiem nie wierzyć komuś na słowo, że czuje się, jakby umierał? Podobno całe życie od urodzenia to powolne umieranie, możliwe więc, że moi wujkowie na sobie doświadczali tej ogólnoludzkiej zasady, a mieli tyle odwagi, może szczerości albo prostoduszności, by zbyt często się do owych wrażeń przyznawać?

 

———

 

Cieszę się, że mój mąż jest chory. Ups, to zabrzmiało strasznie. Ale kiedy jest chory, to przynajmniej jest w domu. Dziś siedział z nami przy śniadaniu, chociaż nie musiał. Kiedy jest chory, to czasem coś w domu zrobi, ale to zależy od tego, jak bardzo jest chory. Tym razem nie można na niego liczyć, widzę to. W dodatku kiedy jest chory, jest też obciążeniem. Ta jego zbolała twarz, martwię się, to oczywiste. A on nawet nie chce się leczyć. Powtarzam, że w leczeniu najważniejsza jest konsekwencja, ale do niego to nie dociera. Niech więc robi co chce, ja mam wystarczająco dużo spraw na głowie. Wczoraj na przykład rozliczałam PITy, drukarka się zacięła a potem w ogóle komputer stanął. Mąż przyszedł właśnie po pracy i zerknął, okazało się, że próbowałam drukować na faksie zamiast na drukarce. No to się do czegoś przydał.

Rano – wyprawianie dzieci, więc nawet nie ma czasu, żeby specjalnie porozmawiać. Przyniosłam mu do łóżka zestaw na infekcję zatok, sam chciał. To znaczy, że musiało go wziąć na poważnie, dopiekło mu, mówiąc krótko. A potem wstał i sam się sobą zajął. Dobrze, bo mnie jeszcze jedno dziecko nie jest potrzebne. Zostawiłam go przy stole w kuchni, za oknem właśnie zaczęło padać, więc pojadę z dziećmi samochodem. I tak wiem, że kiedy wyjdę, weźmie komputer i zacznie coś tam robić, zamiast się położyć. I tyle to jego leczenie jest warte…

Pieczarki

Pieczarkom najpierw urywa się nóżkę. Potem dopiero zdziera skórkę z kapelusza, i z nóżki też można. Przypomniał sobie o tym dopiero po dobrych piętnastu minutach. Od kiedy sobie przypomniał, poszło mu o wiele szybciej. „Drobnizna” pomyślał, obracając w lewej ręce małe grzybki, jeden po drugim. Zabawa z nimi, miał wrażenie, będzie trwać i dwie godziny. Trwała może czterdzieści minut. Potem postawił pełną patelnię na kuchence. Krojone pieczarki po chwili zaczęły szeleścić, szumieć, spomiędzy nich uniosła się para. Otworzył okno, szybko poczuł chłodne powietrze. O jedenastej w nocy kuchnia ożywa, o ile coś skwierczy na ogniu, mimo, że za oknem ciemno. Jak za czasów babci, która codziennie paliła w kaflowym piecu i gdy z garnków syczało, skwierczało było jasne, że dom żyje.

Kanapka

Kanapka w fotografii to złożenie dwóch albo więcej negatywów ze sobą, włożenie ich razem do powiększalnika i naświetlenie takiego układu na papierze. Dwa różne obrazy, z dwóch różnych miejsc (albo i więcej) i różnych czasów zaczynają się przenikać. Tworzą nowy obraz, połączenie, konglomerat tak, że trudno rozwikłać, co należy do pierwszego obrazu a co do następnych, co było wcześniej, co później.

Wieczorem drobna dłoń mojej dziewczyny mięknie w mych dłoniach. W ciszy ledwo słyszę westchnienie, gdy docieram do linii Marsa, obok kciuka. Zamykam oczy i z pamięci wyłania się obraz rozgrzanego gorącym, letnim słońcem podwórka. Wzniecałem kurz, jeżdżąc na składaku-rowerze, pod pochyloną, dużą jabłonią. Powietrze stoi w bezruchu, listki malin prężą się w bezruchu, przeplatają z drucianą siatką od strony sąsiada.

Nagle pojawia się mój brat, mały, siedmioletni, w okularkach. Gra na automacie, stojącym przy recepcji. Jesteśmy na kempingu nad morzem. Mój brat gra dobrze, ale automat nie pozwala wygrywać. Nudzimy się, wróciliśmy już z plaży, rodzice gotują obiad w namiocie, słońce schodzi powoli za drzewami. Czuję zapach, który zawsze czułem latem na Pomorzu, gdziekolwiek byliśmy, w Kołobrzegu, na piaskowni w Pękaninie czy wśród traw na Moczyłkach. Zapach wakacji, wolności od szkoły, marzeń o przyszłości i o kobiecie.

Kobieta. Właśnie usypia przy moim ramieniu. Posuwam się w stronę pierścienia rodzinnego, tam zaczyna się kciuk. Znów słyszę westchnienie, które miesza się ze zgrzytem dobiegającym zza okna.

Auta poznawaliśmy po dźwięku. Nie było ich znów tak wiele. Nim pojawiły się maluchy pamiętam warszawy, zastawy, duże fiaty, skody z silnikami z tyłu i jeszcze zaporożce. Czasem syreny. Trabanty, wartburgi! Zimą, wyglądając przez okno, latem – siedząc na ławce przy bramie, nasłuchiwaliśmy, Krzysiek kuzyn i ja. Narastało buczenie a my typowaliśmy, co jedzie. Ciężarówki to jelcze, stary. Kiedy pojawiły się kamazy, je też poznawaliśmy. Ziły sapały jak skonfudowane, jakby jazda była ich ostatnim zajęciem do zaakceptowania.

Na kancie dłoni leży łuk intuicji, naciągnięcie go wywołuje serię westchnień, a oczy dziewczyny zamknięte.

Mrużyłem oczy od słońca; latawiec, przywieziony przez wujka z Francji, ojciec złożył i poszliśmy puszczać. Nie miałem pojęcia, że sznurek może być tak długi, a po kilku metrach ginął z oczu, gdy patrzyłem za nim w niebo. Palce zaciskałem na żółtej rączce z której odwinęliśmy sznurek, tata ostrzegał: nie wypuść końcówki. Puszczać latawca udało się tylko raz, na polach za ogrodem, potem ojciec zrobił z niego stracha na wrony, powiesił na starej, wysokiej czereśni, najwyżej jak mógł. Wisiał tam, aż liście opadły i spadł śnieg. Do wiosny i lata następnego roku pozostały z niego marne pasemka.

Zbliżam się do linii losu. Było to zimą, pamiętam gorące kaloryfery, żeliwne. Przyniosłem mamie miśka, do pierwszego pokoju, pod okno, chyba podlewała kwiaty. To był niedźwiadek, pomarańczowy, z jaśniejszym, żółtym czy białym pyszczkiem. Gdy przewracałem go na grzbiet wydawał żałosny jęk, z brzuszka, w którym ukryty był mechanizm. Miałem łzy w oczach. Mama zobaczyła mnie i w jedną chwili jej spięta twarz wykrzyczała: „wyrzucę go w te pędy”. Na co ja: „nie oddam”. Zostałem z pluszakiem w ramionach, żałośnie bęczącym, bo coś kazało mi uporczywie stawiać go i przechylać w dół grzbietem, w kółko…

Usypiam, końcami palców dotykam małej dłoni, jak dziewczęcej, choć już kobiecej…

 

Rankiem kuchnia rozświetlona energooszczędną żarówką. Rodzina się krząta, zaraz wyjście do szkoły. Między chlebakiem a czajnikiem dotykam jej dłoni i mruczę kilka słów o linii losu, linii Marsa, łuku intuicji (gdzieś tam mieści się również mons veneris). Słyszę jej głos: „pisałeś na blogu o masowaniu mi dłoni? Nie masz już co robić…?” Lecz drobne błyski w oczach przeczą, przeczą… Przeczą ostatniemu zdaniu.

Duma i szczęście

– Jestem z ciebie dumny, córko, że tak pochłaniasz książki – mówię przy kolacji.
– Yhm… – córka zbywa mnie, najwyraźniej nie rozumie, bo topi się w lekturze, z przyjemnością.
– A jest to zasługa mamy – kontynuuję. Mama z drugiej strony stołu kładzie grzanki. Patrzę na mamę i wydaje mi się, że naprawdę moja mina wyraża dumę.
– A ojciec nauczył cię czytania przy stole – odpowiada mama.

Patrzę jej w oczy, ale tym razem nie ma w nich wyrzutu, uśmiechają się. Czuję spełnienie.

Zegar w kuchni

Zegar w kuchni przemierza teraz wszystkie godziny poprzedniego dnia. Przemierza sam, na spokojnie, jeszcze raz. Gdy nikt go nie widzi, puszcza wskazówki wstecz. Czuje się bezpieczny w ciemności. Słuchem nie można zdemaskować jego zwyczaju. Jeśli ktoś się budzi i chwiejnym krokiem zdąża do toalety, słyszy zwykłe tykanie. Nikomu nie przychodzi do głowy badać, w którą stronę kręcą się wskazówki. Zdarzyło się kiedyś, że tuż po północy spragnione dziecko zapaliło lampkę nad zlewem i nalewało sobie wody. Spojrzało na zegar i nie zauważyło niczego niezwykłego.

To przecież naturalne, że wyrwany ze snu człowiek sprawdza, która jest godzina. Jednak nikt nie zajmuje swojej głowy obserwacją wskazówek. Ot po prostu, rzut oka, potem kiwnięcie głową i to wszystko. Nikt nie zauważa może też dlatego, że w nocy mózgi śpiących cofają się w czasie i powtarzają, każdy na swój sposób, wydarzenia dnia.

W którą stronę płynie czas w nocy? Pociągi jeżdżą według rozkładu jazdy, elektrownie elektryczne i serwery portali pracują według skwantyzowanych programów. Nienasyceni fejsbukowicze liczą chwile ilościami lajków, a śpiącym, w kilka sekund, mija historia połowy życia. Dlatego zegar nie sądzi, że robi coś złego. Po prostu przydaje śpiącej rodzinie kilka godzin życia. A przy okazji czyści i reguluje koła zębate, które przy jednostronnym ruchu ścierają się nierównomiernie.

Asia

Asia była najsłodszą istotą na świecie. Tak wszyscy mówili i była to prawda. Rysiek też tak o niej myślał, i nawet nie mógł sobie wyobrazić, że pomyślałby inaczej. Bo nie mogło być inaczej.

Myślał tak, gdy ustawiał osuszone po myciu szklanki na blacie, obok zlewu. Przyglądał się im pod światło, które padało spod szafki, żeby wyłapać białawe zacieki. Wycierał je ściereczką, ale nie chował. Asia przychodziła popatrzeć. Zawsze znajdowała plamki i zacieki na kilku szklankach, a Rysiek nie miał pojęcia, jak ona to robi, że znajdzie, albo raczej jak on to robi, że ich nie dostrzega.

Szklanki ustawiało się na prawo od filiżanek, w szafce, tuż obok okna. Za szklankami, idąc dalej w prawo, stały literatki, potem wąskie kufle do piwa, kieliszki do szampana, potem do wina i na końcu – do wódki. W tym a nie innym porządku. Rysiek chciał kiedyś ustawić szklanki z prawej strony, bo tak było najwygodniej je wyjmować, ale Asia powiedziała, że to nie jest najlepszy pomysł. I rzeczywiście, to nie był nawet dobry pomysł, zauważył Rysiek.

Przy stole w kuchni stały cztery krzesła. Od strony okna – to lekko rozchwiane, obok niego takie z jaśniejszą plamą drewna na tylnej nodze, potem dwa, które niczym by się nie wyróżniały, gdyby Asia nie umiała ich rozróżnić. Tylko Asia umiała i po każdym sprzątaniu kuchni (Rysiek stawiał krzesła do góry nogami na stole, potem przesuwał stół) Asia poprawiała te dwa krzesła, jeśli Rysiek postawił je odwrotnie. Przy zlewie żółta ściereczka leżała po lewej stronie, a zielona gąbeczka po prawej. W chlebaku woreczek z bułkami miał być skierowany wylotem w lewo.

A w lodówce… Lodówka rządziła się swoimi własnymi prawami. W sumie – prawami Joasi. Rysiek ledwo tam zaglądał. Popatrzeć nie było po co, a wyciągać coś lub chować mógł ktoś, kto znał zasady ułożenia. Ryśkowi trudno było je zapamiętać, ubolewał nad tym i był Asi wdzięczny, że jest dla niego wyrozumiała.

Do wyjścia z mieszkania prowadziła droga przez przedpokój. Jego części były urządzone tak, by po drodze kompletować kolejne części garderoby i przy drzwiach być gotowym, w pełnym rynsztunku, do wyjścia. Obok drzwi był wieszak na klucze. Rysiek, któregoś razu, schował klucze do kieszeni, zamiast je powiesić, przez co Asia, dwie godziny później, prawie się spóźniła do kosmetyczki. Od tamtej pory, nad wieszakiem, pojawił się napis: „KLUCZE!”

I tak dalej. Staranność i rozplanowanie mieszkania nie przedstawiały żadnych niedopowiedzeń ani niespodzianek. Kanapa, pufy, pilot od telewizora, półeczka na prasę, w której pozostawały egzemplarze wyłącznie z poprzedniego tygodnia, kwiatki podlewane według jasnych zaleceń hodowców, książki i albumy ułożone alfabetycznie i tematycznie. Rysiek myślał, że może garaż pozostanie ugorem, luźno i przypadkowo zdeformalizowanym, ale z czasem przekonał się, że wiele by stracił, gdyby Asia nie pomogła mu go przeanalizować i usystematyzować.

W zasadzie powinien być jej wdzięczny. Jedyne, co mu pozostało, konkretnie, to wdzięczność, bo do niczego innego nie wydawał się sobie być zdolnym. „Wdzięczności można się nauczyć” powiedziała mu Asia, „nawet tej na zawołanie” dopowiadał sobie Rysiek. Siadał przy stole, tak, by odsuwając krzesło nie wywołać przykrego dźwięku szurania nim po podłodze. Potem złączał stopy, prostował się, kładł dłonie (same dłonie) na blacie, potem się lekko uśmiechał i z wdzięcznością patrzył na Asię. Na tę najsłodszą istotę na świecie. Nigdy by nie pomyślał, że mogłoby być inaczej.