Zadania domowe

– Czy możemy oglądać bajkę?
– A opowiadania napisane?
– No nie…
– To pisać…!

 

S:
Loklaniem przybrotryk perczydełkiem porbędzie się korotolinów.

Komietralny spomiekietnik olmiętował przybiermek i portomaniał z zamietowania.

Zamieloszkolny olokot bomieletał porkientarem aż się kompalnie przygmiertolował.

Wormiestrzate pelkotoki poromieszkały colmekiem, łamielowały pokpoje.

 

B:
Dawno temu żył sobie kurczak mały i biegał po podwórku a świnka mówiła mu oj nieładnie kurczaczku przez ciebie krowa znosi jajka a kura daje mleko.

 

– W porządku, możecie oglądać, dwadzieścia minut.

 

Sara tekst

 

Beni tekst

W Bibliotece Jagiellońskiej

Do Biblioteki Jagiellońskiej już nie wchodzi się od Alei Trzech Wieszczów. Zauważyłem to z chwilowym tylko zdziwieniem. Nie byłem tu dość dawno…

W dużym, nowym foyer, ale dość niskim, zauważyłem kilka stanowisk, każde z nich było wyposażone w komputer. Przejścia schodami na piętro pilnował rosły mężczyzna w nieskazitelnym mundurze ochrony.

Aby wejść do czytelni, należy się zarejestrować. Obsługujący rejestrację zadał mi kilka pytań, na które nie widziałem w pierwszym momencie, jak odpowiedzieć. Przestudiowałem wcześniej informacje na wielkim dotykowym ekranie, ale jakoś nie wpadł mi w oko cennik, regulamin ani warunki korzystania z biblioteki lub czytelni. W końcu, zamiast płacić dziesięć złotych, co umożliwiłoby mi korzystanie z czytelni do końca roku, wybrałem wariant jednodniowy. Okazałem dowód osobisty, podyktowałem mój numer telefonu, na małej karteczce zapisałem adres email. I podałem mój zawód – fotograf… Przy pytaniu o zawód poczułem zapach z lat osiemdziesiątych…

I dowiedziałem się, że nie mogę wypożyczyć książki, ponieważ nie jestem zameldowany w Krakowie. Ale ponieważ tu pracuję, wystarczy zaświadczenie z zakładu pracy, że jestem zatrudniony na umowę na co najmniej trzy miesiące, a najlepiej – na czas nieokreślony. Ha, wypożyczanie książki w jednej z najstarszych bibliotek w Europie to prawie jak starania o kredyt w banku.

Otrzymałem przepustkę, na której dumnie wypinało się moje imię i nazwisko, zawód, jakiś nieokreślony rząd znaków oraz kod – GB. Co on znaczy? „Gość Biblioteki”. Podsunięto mi kartkę do podpisania. Że znam regulamin i że będę go przestrzegał. Zapytałem, gdzie mogę znaleźć regulamin? „Jest w internecie” – usłyszałem. Pomyślałem tylko „no tak, ale ja jestem tutaj, nie w internecie” i podpisałem.

Z przepustką mogłem pójść do szatni. „Proszę” powiedziała kobieta siedząca za kontuarem, w niebieskiej koszuli z trzema belkami na pagonach. Nie od razu zrozumiałem, że to do mnie, bo ani drgnęła, a jej wzrok nie oderwał się nawet na chwilę od monitora. Na podstawie przepustki otrzymałem klucz do szafki, w której należało schować plecak. „Niezbędne rzeczy proszę wziąć do koszyka albo do ręki” – powiedziała i dodała jeszcze kilka szczegółów, których nie zdążyłem zapamiętać.

Przepustkę przeglądnął ochroniarz w nieskazitelnym mundurze, by przepuścić mnie schodami na piętro. Tam odetchnąłem i wszedłem do pierwszej czytelni, którą napotkałem. Tak naprawdę interesowała mnie właśnie czytelnia, nie samo czytanie, nie tym razem. Szukałem dużej przestrzeni z jak największą ilością książek. Zacząłem się rozglądać, gdy zza kolejnego kontuaru dobiegł głos: „słucham”. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zignorować, a przecież nie potrzebowałem pomocy. Zwróciłem się do mężczyzny i powiedziałem z uśmiechem „ale ja nic nie mówiłem”. „Nie szkodzi” – odparł tamten – „i tak musi mi pan powiedzieć, czego pan potrzebuje”.

„A czy mam panu pokazać przepustkę?” – nie mogłem oprzeć się, by nie dać lekkiego pstryczka – „bo oprócz rejestracji, gdzie ją otrzymałem, sprawdzano mi ją już dwa razy”. „Oczywiście” – odparł, więc podałem zieloną karteczkę. Miałem też przygotowaną odpowiedź: „szukam czytelni, gdzie mógłbym obejrzeć książki, albumy fotograficzne”.

Poinformował mnie, że z moją przepustką mogę w zasadzie skorzystać tylko z czytelni głównej. I że powinienem zaglądnąć tam do działu „sztuka”, znajdującego się na galeryjce. Jeszcze zademonstrował mi sposób na przeszukanie katalogu, czego wysłuchałem cierpliwie, nawet jeśli nie było mi to potrzebne. Chciałem wreszcie dostać się do jakichś półek z książkami, im większych, tym lepiej. Szedłem korytarzem, a obok przesuwały się drzwi, prawie wszystkie z napisami „przejście służbowe” albo z nazwami działów, które brzmiały dumnie, bez których biblioteka z pewnością nie mogłaby się obejść, a które mnie kojarzyły się raczej z rozbudowaną organizacją. Byłem sam i zastanawiałem się, czy za chwilę nie pojawi się kolejny pracownik, który sprawdzi moją przepustkę i zainteresuje się nieodwołalnie tym, czego mogę potrzebować.

Dotarłem do czytelni głównej i stanąłem nieśmiało w wysokich drzwiach. Byłem pewien, że siedząca na podwyższeniu kobieta odezwie się do mnie „proszę” albo „słucham”, ale nic takiego nie nastąpiło. Zrobiłem krok naprzód, potem jeszcze jeden. Nic. Skręciłem w prawo i wkroczyłem na schody prowadzące na galerię. Mogłem iść tak wolno, jak chciałem i rozglądać się bez ograniczeń. Nikt mnie nie obserwował, może oprócz kamery, ukrytej w zwisającym ze ściany, jak wielkie grono, czarnym obłym kształcie. Stanąłem i nabrałem powietrze w płuca, chcąc wchłonąć tę przestrzeń, w której od setek lat unoszą się najznamienitsze myśli ludzkie, ulatujące z kart ksiąg ustawionych na półkach wokół.

Między dziełami o filmie oraz o teatrze, gdzieś tam, powinna się znaleźć fotografia. Nie było jej. Ale przecież nie przyszedłem tu czytać, nie dziś. Rozglądałem się po czytelni próbując odczuć jej nastrój. I zdecydować, czy mógłbym tu zrobić jedno zdjęcie? Potrzebowałem usiąść na dole, za którąś z ławek, zabrałem więc z półki Teatr ogromny Schillera, grube tomisko tekstów wszystkich Grotowskiego i jeszcze małą pozycję traktującą o dziennikarstwie w dobie internetu. Zszedłem na dół i dotarłem do ławy w samym środku czytelni.

Otworzyłem Grotowskiego. Sam początek, pierwsze strony, potem środek, potem koniec. Atmosfera miejsca zmieszała się z podróżami ciałem i myślą tego człowieka teatru. W książce Schillera zaciekawił mnie rozdział poświęcony krytykom teatralnym. Nie przypuszczałbym, że na Boyu–Żeleńskim na przykład, jako krytyku, pozostawia tak niewiele suchego miejsca! I ta fantastyczna opowieść o innym krytyku, który po latach aktywnej działalności otrzymał możliwość wyreżyserowania sztuki teatralnej. Z tego, co zrozumiałem, nie udało mu się przeprowadzić ani jednej próby, ponieważ brać aktorska zbyt stanowczo jęła domagać się wskazówek, które pozwoliłby zaspokoić wysokie wymagania owego krytyka, jednocześnie wątpiąc, czy takie wskazówki jest on w stanie sformułować… Dość szybko uciekł z próby po czym, ja mówią jedni, zemdlał, a według innych – rozpłakał się…

Drobna różnica, którą widać choćby na stacji benzynowej

Wjechaliśmy do Rumunii. Pierwsze, co trzeba zrobić, to zatankować. I pierwsze wrażenie, które powtarza się od kilku lat: złoty i lej mają prawie tę samą wartość – 1 PLN = 1,038 RON, a dziś rano kupowałem gaz w Polsce po 2,34 zł za litr, zaś wieczorem, w Rumunii – po 3,12 leja. Średnie zarobki w Rumunii stanowią około 35% średniej w Polsce.

To porównanie można rozciągać dalej – na ceny w sklepach spożywczych, komputerowych, hipermarketach. Ceny takie jak u nas albo trochę wyższe. Odwiedzając różne rodziny, wchodząc do ich domów, patrzę jak wyglądają, jak funkcjonują. W międzyczasie przypominają mi się słowa, które słyszałem np. przed ostatnimi wyborami samorządowymi u mnie w miasteczku – że nigdzie nie jest tak źle, jak w Polsce…

Przenosiny jednej szafki

W korytarzu, prowadzącym do naszego mieszkania, zrobiło się ciaśniej. A chodziło przecież o porządki, a raczej usprawnienie życia dnia codziennego. Innymi słowy – wczoraj, o godzinie 23:47 (czyli pół godziny temu), zakończył się (prawie) remont pokoju dzieci (o ile takie rzeczy kiedykolwiek się kończą).

Szczęśliwie też stworzony został „kącik do majsterkowania”, składający się z jednego segmentu meblościanki, kilkudziesięcioletniej, w którym mogę ułożyć moje „skarby”, czyli zestaw śrubokrętów, blaszek, śrubek, nakrętek, wkrętów, podkładek, kołków rozporowych, drewienek, papierów ściernych, wierteł do metalu i drewna, żarówek, kabli, przejściówek…

I tu pojawia się refleksja. Ponieważ musieliśmy przestawić biblioteczkę, nie dało się tego zrobić bez wyjmowania książek. Dowiedziałem się, czego od dawna nie czytaliśmy, choć mieliśmy nadzieję czytać. Jakieś dziesięć lat temu spora część książek trafiła na makulaturę, a te, które ocalały, miały być szczególnie wartościowe.

Ich wartość jednak stoi pod znakiem zapytania, skoro nikt jej, przez dziesięć lat, nie sprawdził. Nawet sobie o nich nie przypomniał. Cóż, przekładanie rzeczy z miejsca na miejsce… uczy. Uświadamia, że ciągniemy ze sobą balast, z biegiem lat coraz większy. Objawia się on w przypadku przeprowadzki, choćby tak drobnej, jak przeniesienie biblioteczki z jednego pokoju do drugiego. A cóż dopiero, gdyby zaglądnąć w inne zakamarki?

To jest przerażające, bo czy naprawdę aż tak wiele potrzebujemy? Czy nie możemy się rozstać z czymś, czego nie używaliśmy od dziesięcioleci? Mam przecież kolekcję płyt winylowych. Albo trzeba je grać, albo komuś oddać. Przetrzymywanie ich jest jakimś łudzeniem siebie, a samo przenoszenie z miejsca w miejsce – niepotrzebnym bólem nostalgii.

Korwin i burza piaskowa na Marsie

Na dobranoc oglądnęliśmy, dzieci i ja, film, opowiadający o badaniach naukowych Marsa.

W miarę prowadzonych badań dowiadujemy się coraz więcej. A wtedy wiedza sprzed dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu, stu i tak dalej lat wydaje się anachroniczna. Lecz przecież po nas przyjdą następni, a osiągnięcia, które dziś uważamy za rewolucyjne, staną się tylko drobnym etapem. Niezmienne pozostaje jedno – tajemnica pierwotnej przyczyny, tajemnica sensu, tajemnica celu, do którego zmierzamy, o ile taki istnieje.

Ten skromy film pokazuje niewielki wycinek trudu człowieka, zmierzającego do poznania świata, do którego trafiliśmy, którego jesteśmy częścią. Żyjemy w epoce, w której tysiące laboratoriów i pewnie setki tysięcy naukowców badają świat na różnych odcinkach. Te badania nie mają końca i wcale nie doprowadzają do jakiegoś ostatecznego wniosku. To jest zastanawiające, niesamowite, a nawet porażające. Im więcej próbujemy poznać, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że stoimy przed jakiś ogromem, z którego udało się uszczknąć, poznać, dopiero malutki kawałek.

Ale zdać sobie z tego sprawę mogą ci, którym dane było zyskać jako takie wykształcenie i mają jeszcze na tyle wolnego czasu oraz rzadkiej pasji, żeby się nad tym zastanawiać. Cała reszta pędzi jak w bezmyślnym stadzie, dążąc do polepszenia sobie warunków materialnych i do tego, żeby moje było na wierzchu.

Zresztą to polepszanie również nie ma końca. Mając mało marzymy o tym, żeby mieć więcej. Kiedy mamy trochę więcej to okazuje się, że dopiero zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego, ile można by jeszcze zdobyć. W tym dążeniu do posiadania coraz więcej i polepszania sobie bytu można się jednak zatrzymać i to jest jedyny ratunek. Można przecież zdać sobie sprawę, że to na dłuższą metę nie ma sensu, oraz jakimś sposobem zdystansować się do tego, co nakazują nasze prymitywne odruchy.

A w telewizji, radiu i internecie minął właśnie temat kolejnych wyborów. Przy tym – dywagacji, dlaczego Korwin zdobył tyle głosów. W tym czasie na Marsie – spokój. Przechodzą kolejne burze piaskowe, zaś piasek do głównie tlenek żelaza, czyli pon naszemu, rdza. Czym wobec Marsa jest np. historia najstarszej ludzkiej cywilizacji w Chinach? Po pierwsze – jest bardzo krótka, jak mgnienie. Po drugie – w swojej krótkości jest niezmiernie bogata, bo obecność człowieka, z jego przemożną tendencją komplikowania świata, to sprawiła.

Mimo tego nasycenia, mimo ludzkich osiągnięć w konstruowaniu cywilizacji, z jej kulturą, mechanizmami społecznymi, my ludzie wydajemy się bardzo bezbronni. Jest w tym paradoks. Patrzę na polityków, kiedy wjeżdżam do Krakowa – zerkają na mnie ciągle z billboardów wyborczych. Jeden z nich to „ambasador sportu”, głupota jakaś kompletna. Zastanawia mnie, dlaczego my, synowie gwiazdy (bo powstaliśmy poprzez wybuch supernowej), zniżamy się do takiego prostactwa, śmieszności, idiotyzmu? Jesteśmy bezbronni wobec własnej głupoty, której pozbawione są zupełnie zwierzęta. Jakby wyposażenie nas w rozum i świadomość było wpierw krokiem wstecz i dopiero rozwinięcie tej świadomości mogło przynieść jakiś zysk. Ale rozwijanie świadomości przychodzi nam opornie. I to jest marność…

Filmobranie

Przytomność wróciła do tego stopnia, że pozwala mi na oglądanie filmów. Oto kilka, które polecam.

Rok 1983, na krawędzi zagłady

26 września 1983 roku ppłk. Stanisław Pietrow przejął dowództwo w bunkrze wczesnego ostrzegania na południu od Moskwy. Jego zadanie polegało na nadzorowaniu satelity obserwującego kontynent amerykański. Komputer był w stanie wykryć wystrzelenie rakiet. Tamtej nocy satelita uruchomił najwyższy alarm. Raz za razem informował o pojawieniu się pięciu rakiet. Pietrow zaufał swojemu instynktowi i zaczął ignorować te informacje. Jednocześnie o alarmie dowiedzieli się najwyżsi przywódcy w państwie, łącznie w Andropowem. Wszyscy czekali na potwierdzenie, które miał im dać Pietrow. Wiedzieli, że amerykańskie rakiety potrzebują dwanaście minut, aby dotrzeć do radzieckiej przestrzeni powietrznej. Po dwudziestu minutach pociski zniknęły, okazały się chmurami, które w zachodzącym słońcu rzucały bliki w stronę satelity. Stanisław Pietrow po tym incydencie został zwolniony z wojska.

To tylko jedna z niesamowitych opowieści z poniższego filmu.

 

 

Więźniowie konsumpcji

Przedmiotem naszej troski stały się otaczające nas marki. Stopniowo oddajemy się od otaczającego nas środowiska, a skupiamy na sobie, na naszym wewnętrznym świecie. Przeciętny człowiek zdąży zobaczyć milion reklam, zanim skończy dwadzieścia lat. Jako dorosły wkroczy w świat, w którym jego status społeczny określać będzie liczba kupionych towarów. 

Wizyta w punkcie recyklingu uświadamia nam, ze w większości są tam rzeczy sprawne. Są produkty, które trafiły na śmietnik, ponieważ straciły swój powab. Towary tracą magię bardzo szybko. Potrzebne jest stworzenie systemu wartości, w którym produkty będziemy dłużej darzyć uczuciem.

Powyższe cytaty pochodzą z samego filmu oraz z jego opisu. Film bardzo dobrze zrealizowany, świetne kadry, ciekawy ich montaż i połączenie z dźwiękiem.

 

 

Pułapki rozwoju

Od 200 lat tkwimy w pułapce myślenia, że postęp to „więcej czegoś”, że trzeba robić lepsze maszyny i w większej liczbie. „Pułapki rozwoju” to filmowy esej, oparty na książce Ronalda Wrighta pt. „Krótka historia rozwoju”, a wyprodukowany przez Martina Scorsese oraz tych samych producentów, którzy stworzyli „Korporację”. Odwołując się do historii cywilizacji, reżyserzy filmu w fascynujący sposób pokazują pułapki rozwoju, w które wpadały kolejne cywilizacje na Ziemi, a nasza – jak się okazuje – wcale nie jest w tym procesie wyjątkiem. Przytaczając mocne naukowe argumenty teoretyków i praktyków ekonomii, w tym: Stephena Hawkinga, Jane Goodall, Margaret Atwood, Vaclava Smila, Daniela Povinelliego, Gary’ego Marcusa, czy Mariny Silvy, wzywają do zmiany orientacji myślenia.

Świetna realizacja, środki filmowego wyrazu fantastycznie oddają myśl twórców. Polecam również wspomnianą tu Korporację. Filmowa poezja.

Zespół napięcia wieczornego

Wieczorem zmusza siebie, by zasnąć. Rankiem stwierdza ze spokojem, że znów zmartwychwstaje. Lecz gdyby nie otworzył oczu, nie stwierdziłby, a jego spokój nie byłoby zmącony, co się rozumie samo przez się. Za to wie, że spokój innych osób przestałby istnieć, i to na długo.

Sen przypomina śmierć. Oddanie siebie we władanie czegoś nieokreślonego. Niewierny Tomasz nie dowierza, że „jutro” nie będzie się różnić niczym szczególnym od „dzisiaj”. Jutro, o ile będzie mu dane, rozpocznie życie na nowo. To, że pozostaną stare długi do spłacenia, i ciągłość innych, codziennych spraw – to nie ma większego znaczenia. Każdy dzień to oddzielne życie, wieczorem kończy się, a rano, jeśli już, łaskawie się zaczyna. Trzeba więc dobrowolnie skłonić głowę pod topór, i pozwolić jej zasnąć. W chwili, której nigdy nie można precyzyjnie przewidzieć, spada niewidzialna zasłona, niczym nóż, i odcina świadomość.

Lecz jeszcze, przed snem, na ułamek sekundy, wspomnienie. Dziś przybył, niezapowiedziany, ciepły wiosenny wiatr. Szumiały gałęzie drzew, jeszcze bezlistne, bo z dopiero co pękającymi pąkami. Tak wiatr może szumieć tylko wśród nagich konarów. Z wnętrza domu, wieczorem, trudno było odróżnić, czy to jeszcze wiatr, czy już deszcz, który zresztą też przybył nagle, niespodziewanie. I nie szeleści on, bo jak wspomnieliśmy, ciągle nie ma na czym, bo pąki dopiero pękają.

pejzaż,fotPiotrKubic

Wśród tych pąków, wiosennego wiatru między pustymi konarami i kropli zagubionego deszczu, ludzkie codzienne prace jawią się jako niepoważna, mało potrzebna zabawa. Lecz czy to choćby w części słuszna prawda? Czy to tylko pusta refleksja człowieka, który nie musi, akurat w tym momencie, walczyć codziennie o przetrwanie. Co zresztą znaczy: walczyć o przetrwanie? Ha, czy samo to pytanie nie świadczy o tym, że nie o przetrwanie tu chodzi?

Może pytania o sens mają okazję stawiać ci, którzy nie muszą walczyć o przetrwanie, dlatego mają czas i siłę stawiać pytania o sens? Wynikałaby z tego jakaś ironia losu, paradoks, absurd. Człowiek walczący o przetrwanie nie ma czasu zadać sobie pytania o sens, a kiedy wreszcie może zadać pytanie o sens, bo nie musi już walczyć o przetrwania, to wolałby nie mieć czasu go sobie zadawać.

Właśnie teraz, wieczorem, w oczekiwaniu na ostrze, które spadnie i odetnie świadomość, przybywają, może wraz z wiatrem, pytania. Szalony pęd do twórczości, kiedyś właściwy tylko twórcom, dzisiaj ogarnia wszystkich. Kreatywność ma być lekarstwem na niedolę życia na padole łez. Twórczości tej, coraz częściej, nie ma już kto kontemplować. Wystarczy spojrzeć na facebooka, by stwierdzić, że liczba twórców zaczyna przewyższać liczbę odbiorców. Podobnie dzieje się w innych dziedzinach życia. W bogactwie swoich ofert z trudnością orientują się np. firmy telekomunikacyjne. Konsultanci centrów telefonicznej obsługi klienta nie wiedzą często nic konkretnego. Obietnice przewyższają możliwości ich realizacji, a chwalenie się nowymi możliwościami staje się fikcją.

Jakie znaczenie, wobec codziennego szaleńczego tempa pracy, mają płynące, niekształtne obłoki, pędzone zwykłym, nieszczególnym wiatrem? To stąd bierze się zespół napięcia wieczornego. Z tęsknoty, by nie być kreatywnym, choć jeden dzień. By jutro spojrzeć na niebo i posłuchać wiatru, szemrzącego wśród konarów, a wkrótce – wśród liści. By nie przegapić liści, zanim opadną, przecież to zaledwie mgnienie.

Trampolina

Czasem zżymamy się, że świat wokół nas nie jest taki dobry, jak powinien. Ludzie nieuprzejmi, niekompetentni itd. Czasem to zżymanie się jest zupełnie niepotrzebne, czasem wręcz szkodliwe.

Pomyśl trochę inaczej. Jeśli ktoś jest nieuprzejmy, to Ty tym łatwiej możesz pokazać swoją uprzejmość. Im ktoś jest mniej kompetentny – tym mniejszym wysiłkiem pokażesz swoją kompetencję.

To nie zawsze musi działać, ale często – działa! Świat wokół ciebie może być dźwignią albo trampoliną, od której się odbijesz i podskoczysz wysoko.

I jest git

Przez lata dochodzisz do zrozumienia, dlaczego jest tak a nie inaczej. Pędzi Cię przekonanie, że to, co widzisz, a szczególnie – zachowanie ludzi – da się jakoś zrozumieć i pogodzić ze sobą. Mam na myśli – znaleźć wspólny mianownik ludzkich zachowań, nawet tych agresywnych, a także „pomniejszych”, jak np. obmowy, obłudy, ale też tych drobnych i trochę większych nieporozumień. Dochodzisz do przekonania, że przyczyny te są dość nieskomplikowane, że jest kilka uczuć (bo przyczyną są głównie uczucia), które można wymienić na palcach jednej ręki, które nas wszystkich nastrajają nie najlepiej, i gdyby tylko nad nimi choć trochę zapanować… I że równie częstą przyczyną jest „zwykły” pośpiech, brak czasu, by zatrzymać się na chwilę obok drugiego człowieka.

Ale nie spodziewałeś się tego, że im więcej zrozumiesz, tym wcale nie będzie łatwiej. A raczej – będzie trudnej. Bo im więcej rozumiesz, tym częściej musiałbyś być wyrozumiały – i tylko wyrozumiały, bo nic więcej nie można poradzić. Co z tego, że Ty rozumiesz, i teraz wydaje Ci się to proste i oczywiste. Zapominasz, że dojście zajęło Ci całe lata i nie przekażesz tego innym w pięć minut, ba, nawet w tydzień, gdybyś jakimś sposobem dostał aż tyle czasu. „I to jest marność”, i bezsens, bo już nie wiesz, czy warto było cokolwiek rozumieć. Jak niepraktyczna może być wiedza, albo inaczej – ona jest praktyczna, tyle, że ta praktyka pozostaje tylko tobie do realizacji, w samotności. No, od czasu do czasu spotkasz kogoś, kto rozumie podobnie, pogadacie sobie przez jedną połowę nocy, i tyle na pocieszenie.

Jest jeszcze jedno wyjście. Ty niczego szczególnego nie zrozumiałeś, tylko tak ci się wydaje. To po prostu początki schizofrenii, w której chory ubzdurał sobie, że zrozumiał cokolwiek ponad przeciętność i teraz ma coś do powiedzenia. Tak, to jest wyjście, dzięki niemu – wcale nie musisz być wyrozumiały i cierpliwy, i możesz wkurzać się na wszystkich innych, podobnie jak wszyscy inni wkurzają się na innych wszystkich. I już zostaje po staremu – każdy uważa, że wie najlepiej, każdy jest obłudny i każdy każdego obmawia, ty nie jesteś lepszy i niczego szczególnego nikt (ani ty sam), od nikogo (również od siebie), nie oczekujesz. A jeśli jeszcze jakiś lekarz przepisze ci jakąś uspokajającą pastylkę, to już jest pełen git.

Im mniej pytań tym lepiej

Jak to przyjemnie być tylko wykonawcą!

– jesteś tylko wykonawcą i przyjmujesz, że zlecający zadanie sprawdził wszystko, co powinien,
– każde zwrócenie uwagi kosztuje dodatkowy wysiłek, a po co sobie dokładać pracy…
– gdy masz dodatkowe pytania to jesteś odbierany jako czepiający się, albo tępy, bo czegoś nie rozumiesz
– często ludziom nie zależy na tym, aby było coś zrobione dokładnie i dobrze, nie mają na to czasu, a jeśli pokażesz im jakąś nieścisłość, problem, niedoróbkę, to pozostawią cię z nią sam na sam.

Dlatego w praktyce im mniej pytań, tym lepiej.