W korytarzu, prowadzącym do naszego mieszkania, zrobiło się ciaśniej. A chodziło przecież o porządki, a raczej usprawnienie życia dnia codziennego. Innymi słowy – wczoraj, o godzinie 23:47 (czyli pół godziny temu), zakończył się (prawie) remont pokoju dzieci (o ile takie rzeczy kiedykolwiek się kończą).
Szczęśliwie też stworzony został „kącik do majsterkowania”, składający się z jednego segmentu meblościanki, kilkudziesięcioletniej, w którym mogę ułożyć moje „skarby”, czyli zestaw śrubokrętów, blaszek, śrubek, nakrętek, wkrętów, podkładek, kołków rozporowych, drewienek, papierów ściernych, wierteł do metalu i drewna, żarówek, kabli, przejściówek…
I tu pojawia się refleksja. Ponieważ musieliśmy przestawić biblioteczkę, nie dało się tego zrobić bez wyjmowania książek. Dowiedziałem się, czego od dawna nie czytaliśmy, choć mieliśmy nadzieję czytać. Jakieś dziesięć lat temu spora część książek trafiła na makulaturę, a te, które ocalały, miały być szczególnie wartościowe.
Ich wartość jednak stoi pod znakiem zapytania, skoro nikt jej, przez dziesięć lat, nie sprawdził. Nawet sobie o nich nie przypomniał. Cóż, przekładanie rzeczy z miejsca na miejsce… uczy. Uświadamia, że ciągniemy ze sobą balast, z biegiem lat coraz większy. Objawia się on w przypadku przeprowadzki, choćby tak drobnej, jak przeniesienie biblioteczki z jednego pokoju do drugiego. A cóż dopiero, gdyby zaglądnąć w inne zakamarki?
To jest przerażające, bo czy naprawdę aż tak wiele potrzebujemy? Czy nie możemy się rozstać z czymś, czego nie używaliśmy od dziesięcioleci? Mam przecież kolekcję płyt winylowych. Albo trzeba je grać, albo komuś oddać. Przetrzymywanie ich jest jakimś łudzeniem siebie, a samo przenoszenie z miejsca w miejsce – niepotrzebnym bólem nostalgii.