Liceum po dwudziestu pięciu latach

Nie można do niego ot tak wejść. Nawet nie wiadomo, które z podwójnych drzwi zwykle się otwierają, bo jedne i drugie zdają się być zamknięte na głucho. Ale ktoś jest w środku, słychać jakieś głosy. Jest! Domofon, na lewej framudze. Woźna pyta, do kogo i zapisuje nazwiska wchodzących.

Przechodząc korytarzami zdał sobie sprawę, jak niewiele się tu zmieniło. Ten sam kolor ścian, te same kwietniki. Nawet drzwi są te same. Jest nowa posadzka zamiast płytek PCV i boazeria w kolorze ściany, na głównym korytarzu tam, gdzie sekretariat, dyrekcja, jadalnia oraz sala spotkań.

Korytarze wywoływały nostalgię. To nieuniknione. Ale nie nostalgia była najsilniejszym uczuciem. Czuł przede wszystkim… strach. Ten odruch pozostał. Wraz z miejscami na korytarzach, z widokiem drzwi do sal lekcyjnych, a jeszcze bardziej – wraz z widokiem za oknami, dużymi oknami ciągnącymi się wzdłuż korytarzy – wiązało się nierozerwalnie poczucie strachu.

Na każdą prawie lekcję uczniowie musieli przejść do innej klasy. Pracownia fizyczna, chemiczna, sale polonistyczne, matematyczne, biologiczne, nawet jeśli niewiele było w nich z pomocy naukowych właściwych poszczególnym przedmiotom, służyły do nauki tylko tych przedmiotów. Właściwie służyły konkretnym nauczycielom. Tak więc cała klasa np. IIa, kończąc lekcję matematyki, przechodziła na przerwie pod salę historii, jeśli następną lekcją była historia. Klasa czekała na korytarzu, opierając się o ściany, siadając na podłodze lub parapetach, zaglądając do książek i zeszytów, uzupełniając zadania domowe. I czekając na pierwsze, sądne minuty lekcji. Widoki korytarzy, okien i boiska szkolnego za nimi, trawnika, niskiego budynku sali gimnastycznej, towarzyszyły tym niemiłym emocjom. Zaokienne miejsc, w których chciało się być, zamiast właśnie tu.

Drugą emocją, którą czuje czterdziestolatek w licealnym labiryncie, jest wrażenie pustki w głowie. „Czy ja się czegoś tu nauczyłem?” – pyta siebie. I nie wie, jak odpowiedzieć. Raczej – boi się powiedzieć, że nie pamięta, czego się tu nauczył. Czy wzory matematyczne, fizyczne, chemiczne, zmieniły jego świadomość? Czy przeczytane lektury, napisane zadania klasowe, cały ten materiał, przerabiany z lekcji na lekcję, to wszystko, co powinien opanować, umieć, z czego pisał potem egzamin maturalny – czy to gdzieś zostało, czy otworzyło jakieś ważniejsze drzwi, z wyjątkiem np. dostania się na studia…?

Czy strach, jako główne wspomnienie ze szkoły, to nie przypadkiem porażka? Jeśli tak, to czyja? A może inaczej się nie dało, bo jak mówili niektórzy, zdolny ale leń? Może bez groźby człowiek nie zrobi ważnych kroków w życiu, niezbędnych, żeby przystosować się do życia w społeczeństwie i zarobić na utrzymanie?

Bać się pisania

Mam do napisania tekst. Na zamówienie.

Siadam. Coś idzie. Nie idzie. Próbuję, zmieniam. Piszę strumieniem, tak u mnie trzeba, napisać jak najwięcej, zanim włączy się mechanizm blokady.

Wstaję do szafki, tam na półce, z tyłu, jest napoczęta czarna czekolada. W połowie drogi zdaję sobie sprawę, że tę samą (prawię tę samą) myśl można zapisać na dziesiątki sposobów, na kilkunastu poziomach. Oblewa mnie chłód, zdaje się, przerażenie: to niemożliwe, żebym coś sensownego napisał. Choćby statystycznie rzecz biorąc – to niemożliwe… Jak wśród tej gmatwaniny znaleźć drogę, sklecić jedno z drugim, pomijając to, co do siebie nie pasuje…

Jedyne teraz wyjście, to zagryzając pośpiesznie czekoladę dopaść klawiatury i pisać dalej. Pisać, nie myśląc o niczym, o molochu języka, do którego nierozważnie ośmielam się zbliżyć. Który próbuję podkopać, bo wejść wejściem, nawet pobocznym, nie jestem godzien. Ja, myszka, szczur, kret, partyzant literatury, samozwaniec, uzurpator, ignorant, banita, wyrzutek. 

Podchodzę do giganta tyłem, bo jego widok, jego świadomość, obali mnie. Może mnie nie zauważy, jeszcze tym razem, dopóki nie czuję ne plecach jego cienia nie rzucam się do ucieczki.

Liczyłem na więcej

(aby poznać kontekst, przeczytaj krótki poprzedni wpis)

Dlaczego bywa tak, że kiedy liczy człowiek na porządną przygodę, kończy się ona, zanim się zacznie?

Torba spakowana, pidżama, kapcioszki, szczoteczka, maszynka do golenia, nawet sztućce i talerzyk, w pękatej, niewielkiej torbie. To wszystko wróciło do domu, razem ze mną.

Co za czasy! Że w trzy godziny da się załatwić konsultację lekarza specjalisty, i to za pieniądze z NFZ! I to w miejscu, gdzie pierwszy raz jestem, nikogo nie znam, żadnych zwyczajów nie znam, korytarzy nie znam.

Tradycja upada. W rejestracji bierze się numerki, nie ma równych i równiejszych. Dyskutować z rejestratorką nie ma po co, tak szybko przeglądnęła dokumenty, które w dłoni mej uwidziała, i dwie minuty nie minęły, jak wyekspediowała nas dalej, piętro wyżej. Opowieści przygotowane miałem, szczegóły dramatyczne, nazwiska, kontakty, adresy, ale na nic się zdały, ucięte jednym tej kobiety zdaniem.

Lekarz – tutaj tchnęło wspomnieniami, jakie mam z przeszłości – spóźnił się godzinę wedle grafiku wiszącego na drzwiach. (Ale jakich drzwiach, przesuwających się samoczynnie i bezszelestnie, otwieranych elektronicznym kodem!) Cóż jednak, że się spóźnił, jak w ciągu trzydziestu minut nadrobił zaległość. Rozdzielił gremium na dwie grupy i przyjmował prawie po dwóch naraz. Przy tym rzeczowy, cierpliwy i tłumaczący do znudzenia. Tak więc mimo starań naszych, by na oddział szpitalny się dostać, zdołał ów felczer zagadać nas i zbałamucić tak, że ochotę straciliśmy do ponownych pytań i nalegań. I to wszystko bez wrzasku i bez obrazy. Odesłał mnie do domu.

Zanim więc słońce najwyżej stanęło, już byliśmy załatwieni, na trotuarze przed wielkim budynkiem, zaskoczeni i bezczynni. Tylko przy wyjeździe z parkingu przyszło trochę się zżymać, cyfrę za postój usłyszawszy, ale że kasjerka odmalowana i miła, a i to jedyny koszt dziś w szpitalu owym, tak i humoru na koniec nie straciliśmy.

Agregat i promieniowanie reliktowe

Agregat milczy po drugiej stronie ulicy. Nic nie szumi, nie buczy za oknem, jest bardzo cicho. Pewnie też dlatego, że spadł śnieg. Śnieg wycisza, tak powiedział kiedyś tata. Albo raczej mama, bo z tatą nie rozmawiał tak często. Albo jednak tata, bo kiedy już coś powiedział, to brzmiało właśnie tak zdecydowanie, definitywnie. Chociaż mama, w sumie, też miewała ostateczne zdanie, tylko że ono, na pozór, brzmiało tak, jakby można było z nim dyskutować.

No nieważne, zdaje się, że oboje rodzice mieli rację, gdy wtedy on, mały chłopczyk, spytał wieczorem, dlaczego zrobiło się tak cicho. W tamtych czasach nie było agregatu… Chociaż… Może jednak był? Po drugiej stronie ulicy, na pustej przestrzeni, na kawałku pola, ziemi, wybudowano pawilon spożywczy „Społem”. Czy i wtedy coś tam, wieczorami, nie terkotało, nie burczało?

Od dziecka usypiał z towarzyszącym hałasem. Silniejszym w lecie, bo głośniejszym, przy otwartych oknach. Chociaż… tamte okna były na tyle krzywe, że i w zimie niewiele tłumiły dźwięków. Nie to co te teraz, plastikowe. Ten agregat teraz jest na tyle głośny, że i przez plastikowe okna przedostaje się jego łoskot. Ciekawe, przypomina odgłos samolotu, gdy się leci przy prędkości przelotowej. Albo samochodu na autostradzie, gdy szum powietrza wokół karoserii miesza się z pomrukiem silnika, na średnich obrotach, przy prędkości sto czterdzieści na godzinę.

Ale dziś jest cicho. Może z powodu lekkiego mrozu? Agregat chłodniczy nie musi chłodzić, skoro już jest chłodno na zewnątrz. Nie wiadomo…

Druga strona ulicy to jak sąsiednia galaktyka. Tak było zwłaszcza wtedy, gdy był mały i nie wolno mu było samemu przechodzić przez ulicę. Nawet zbliżać się do niej. A teraz, gdy jest starym koniem i może iść tam kiedy tylko chce, to tego nie robi. Specjalnie. Kładąc się do łóżka tuż po północy nawet nie odchyla zasłony w oknie, żeby tam spojrzeć. Przeciwnie, wyobraża sobie, że ten lekki jazgot naprawdę dobiega z innej galaktyki, rozpływa się w przestrzeni jak pozostałości Wielkiego Wybuchu, promieniowanie reliktowe. A on, usypiając, czuje się spokojnie, częścią Kosmosu, Wszechświata, w którym czas przestaje się liczyć. I nawet gdyby miał nie obudzić się rano (dlatego teraz pisze, żeby zostawić po sobie ślad, w razie czego), to nie miałby żalu (gdyby mógł wtedy czuć żal), bo gdy czas przestaje się liczyć, to „teraz” jest, było i będzie zawsze.

Wsłuchując się w chłodniczy agregat, może spokojnie zasnąć.

dworzec przez szybę autobusu

Kurier, który odmieni życie

Jutro przyjedzie kurier. Kurier będzie szukał mojej dziewczyny, ponieważ do wysyłki podałem adres miejsca, w którym ona pracuje. Oraz podałem jej telefon. Dziś na telefon mojej dziewczyny przyszedł sms z wiadomością, że jutro przyjedzie kurier.

Kiedy przyjdę po pracy do domu, będzie czekać na mnie paczka. Otworzymy ją wspólnie. Bo to może być przełomowy moment w życiu członka rodziny, czyli mnie. Czyli diabetyka, potocznie nazywanego cukrzykiem. Znaczy – że mam cukrzycę. I to nie „na tabletkach”, jak się potocznie mówi, tylko „na insulinie”. Dlatego należę do elity cukrzyków.

Wszyscy cukrzycy „na tabletkach” z niepokojem myślą o tym, że kiedy będą „na insulinie”. Ale to wcale nie jest takie pewne. Lecz wystarczy tylko taka możliwość, a już ci „na tabletkach” drżą na samą myśl, że musieliby sami sobie robić zastrzyki. Tak się mówi, robić zastrzyki, ale to w zasadzie jak namalowanie kropki, długopisem, na ramieniu. Albo na udzie. Albo na brzuchu, koło pępka. Kiedyś to były naprawdę zastrzyki, prawdziwymi strzykawkami i igłami, i wcale nie jednorazowymi. Teraz to bardziej taka zabawa. Ale mimo to, „ci na tabletkach” bledną na samą myśl o niej. Niech bledną.

Robienie zastrzyków nie jest największą atrakcją cukrzyka „na insulinie”. Śmieszniejszą zabawą jest gra w kotka i myszkę. Kotkiem jest cukrzyk (w cukrzycowym slangu mówi się: słodki), a myszką – poziom glikemii. Potocznie mówiąc – ile cukrzyk ma cukru we krwi. Tego się może dowiedzieć kłując się w palec, roniąc czerwoną kropelkę (około 1 mikrolitra, w zależności od glukometru), i nakładając ją na pasek testowy. Wtedy, na ekranie glukometru wyświetla się liczba, która decyduje o dalszym życiu. Poniżej 50 mg/dl to zagrożenie utratą przytomności. Powyżej 160 – szybkie niszczenie organizmu.

Najciekawsza jest ta dolna granica. Bo glikemia waha się w ciągu dnia, zależnie od wysiłku, spożytego pokarmu, stanu organizmu (np. infekcji). Cukrzyk nigdy nie wie, jak blisko jest tej dolnej granicy. No chyba, że w oczach pojawiają mu się mroczki, ale wtedy jest już trochę za późno. Najlepiej, gdyby mierzyć cukier tak co 15 minut. Wyciągnąć pasek testowy z pudełeczka, glukometr i nakłuwacz, i jazda – pstryk, kropla, odczyt. Jeden pasek kosztuje 1 zł. bez refundacji. Ale kogo stać na paski bez refundacji? Refundację wypisuje lekarz, ale wtedy dostaje się tyle pasków, że wystarcza na mierzenie 4 razy dziennie. Czyli co 6 godzin.

Jeszcze ciekawiej jest w nocy. Cukrzyk kładąc się do łóżka, mierzy cukier. A potem śpi. Kiedy śpi, to nie zauważy, kiedy pojawią się mroczki. Niejeden cukrzyk budził się zlany potem, i drżącymi rękoma szukał glukozy w kostkach, którą sobie przygotował wieczorem. Jak nie przygotował, to marny los. Albo i nie budził się, tylko we śnie dostawał drgawek, zupełnie podobnych ja te pod elektrowstrząsami.

Mam nadzieję, że jutro moje życie się odmieni. Otworzę paczkę, a w niej będą dwa urządzenia. Jedno, z małą igłą, wczepię sobie w ramię. Będzie ze mną przez dwa tygodnie, będzie mierzyć poziom cukru, a ja będą mógł go odczytać w każdej chwili drugim urządzeniem. Gdy obudzę się rano, odczytam informacje o tym, jaki zmieniała się glikemia w nocy. Albo moja dziewczyna będzie mogła to robić na bieżąco, kiedy będzie się bać, że ze mną dzieje się coś niedobrego. Poznam wreszcie, skąd biorą się zwyżki glikemii nad ranem, co dzieje się między posiłkami, jak organizm reaguje na nagły wysiłek (np. bieg sto metrów do autobusu), jak rośnie cukier po pizzy a jak po frytkach. No i ciekawe, czy po koniaku rzeczywiście spada…

Zgrabna dłoń na ramieniu

Przez sen dotarł do niego bodziec. Coś dotknęło jego ramienia. Znał to wrażenie. To nie pierwszy raz, to nie dziwne. Drobne, delikatne palce. Będące częścią małej, zgrabnej dłoni. Wślizgiwały się, dotarły do ramienia, między poduszką a policzkiem. Jego policzkiem.

Znał tę dłoń i te palce. Był zatem spokojny. „Jaka zgrabna dłoń” – pomyślał, jak myślał w podobnych momentach, w przeszłości. Ta myśl przestała już robić na nim wrażenie, cieszył się, że dłoń jest zgrabna, ale może bardziej wiedział, że powinien się cieszyć, albo raczej – uspokajała go myśl, że dłoń, która dąży do jego ramienia, jest zgrabna. A w uspokojeniu, wiadomo, nie ma euforii. Nie ma tej gorączki, podekscytowania, za którą może i niektórzy tęsknią. To jak stwierdzenie – OK, sprawiłem, wszystko w porządku. Ale jednak nie ma niespodzianki, a bez niespodzianki nie ma oczarowania, urzeczenia, zachwytu, oszołomienia.

Lecz zaraz, w półśnie, zaniepokoiła go myśl, że przecież mogłoby być inaczej. W podróż do jego ramienia mogła wybierać się dłoń mniej zgrabna, lub nawet w ogóle niezgrabna. Pulchna, ciastowata, pękata, kluchowata, słoniowata, spasła. On by tę dłoń poczuł, i nawet nie to, że by jej nie chciał, nie lubił, nie mówiąc już o niesmaku. Ale on by pomyślał wtedy, że byłoby inaczej, gdyby ta dłoń była taka trochę zgrabniejsza. Nie to, żeby miał coś przeciwko dłoniom mniej zgrabnym, ale przecież każdy może pomyśleć, od czasu do czasu, o każdej dłoni, więc dlaczego nie o zgrabnej? Zresztą myśli przychodzą, kiedy chcą i jakie chcą, trudno się winić za takie, jakie się pojawiły. Bo kiedy się pojawią, jest jest za późno, myśl jest i koniec. A kto zda sobie sprawę na sekundę wcześniej, że jakaś myśli się pojawi? Chyba nikt. Bo jakby zdał sobie sprawę, to by znaczyło, że właśnie pomyślał.

Tak więc, w półśnie, wyobraził sobie, z niepokojem, dłoń inną niż zgrabna i zaraz po tym zaczął się strofować, że powinien być wdzięczny, czuć euforię, zachwyt i być oczarowany, bo przecież naprawdę zgrabna dłoń dotykała, ba, chciała dotknąć jego ramienia! O takim szczęściu marzył niejeden mężczyzna, usypiający albo śpiący, po dniu niełatwej pracy.

On to szczęście miał. W dodatku dłoń nie była stara, bo przecież każda dłoń kiedyś się starzeje, a wtedy naprawdę trudno o zgrabność. A jednak nie potrafił wykrzesać z siebie niczego więcej ponad spokój. No trudno. Czy to oznaka rutyny? Zmęczenia? Stępienia gustu? Przebiegu lat? A może, gdyby doświadczył niezgrabnej dłoni na jego ramieniu, tym łatwiej doceniłby tę, która od lat wyciąga się ku niemu i wciska, wieczorem, między ramię i poduszkę, kiedy on już śpi?

Nad ranem zawładnął nim sen. Kilka kobiecych dłoni podążało w jego stronę, najróżniejszych, z grubymi paluchami, z plamami, paznokciami obgryzionymi oraz takimi doklejonymi, pomalowanymi na krwistoczerwony kolor. Sam nie widział, czy nie wolałby już tych obgryzionych. Szarpał się, próbował cofnąć, ale dłonie złapały go za kostki. Jeszcze ułamek sekundy, a padłby na plecy, a wtedy by go dopadły ostatecznie. Wtedy otworzył oczy i zobaczył dwie zgrabne dłonie, które usiłowały szarpać go za ramiona. „Znów ci się coś śniło” – powiedziała miękkim głosem, pochylona nad nim, dziewczyna. Że była zgrabna, tego domyśli się każdy, kto próbował odczytywać figurę z kształtu dłoni.

Hedonizm, czy tylko?

Wróciliśmy z podróży marzeń. Spełniły się wszystkie. Teraz pozostaje pytanie – co z tego? Czy chodzi wyłącznie o dostarczenie sobie przyjemności (tzn. hedonizm), nawet w postaci jak najbardziej kulturalnej, intelektualnej, prawowitej i pożądanej? Kiedy chodzi o np. przyjemność związaną z byciem, patrzeniem, odczuwaniem niekłamanego piękna przyrody, co porusza, wzbudza refleksje, nawet trudne do wymówienia?

Czy podróżowanie ma na celu dostarczanie sobie przyjemności? Czym różni się taka przyjemność od np. kupowania kolejnych gadżetów? Ktoś powie – podróżowanie jest kształcące – ale można mieć wątpliwości, czy zawsze. Czy rzeczywiście stajemy się mądrzejsi? Wzrasta jakaś nasza wartość? A może po prostu oglądamy, te niesamowite żleby, granie, szczyty, zbocza górskie, i to wszystko? Może niewiele z tego zostaje, podobnie jak po konsumpcji loda – co najwyżej wspomnienie, że w tamtej lodziarni kręcą lepiej niż w innej.

Trasa Transfogarska

Mailingi jak nasiona

Listy mailingowe to jak nasiona i pyłków drzew, krzewów. Przedwczoraj, rano, z naszego okna na pierwszym piętrze obserwowaliśmy pyłkowy deszcz, kurtyną przegradzał ulicę, szedł w kierunku pawilonu handlowego, lokalu, którego nikt nie chce wynająć, bo w okolicy nie ma ruchu, po prostu.

Listy mailingowe ślą listy do tysięcy skrzynek komputerowych. Zapychają je, denerwują właścicieli, którzy wpierw mają nadzieję, że klikając na „zrezygnuj” pozbędą się natrętów. Niestety, tym więcej spływa im starannie przygotowanych „ziaren”, próbujących zapłodnić inwencję, połechtać duszę i wyciągnąć nieco grosza z portfela.

Śmieszne, kiedy nawet wydawnictwo „Charaktery” sięga po najbardziej populistyczny temat („piłka nożna”, kiedy Polacy jeszcze w grze), by zainteresować kolejnym numerem. U moich rodziców, jakimś trafem, na półce w biblioteczce stały dwa tomy „Psychologii” Włodzimierza Szewczuka. Nastolatek sięgał do nich z nadzieją, że pozna sposoby wpływania na ludzi, a tam, na szarych kartkach, były jakieś wykresy, ruchy gałek ocznych, jakieś prądy nerwowe, relaksacje neuronów. Dziś „Charaktery” mizdrzą się do szerokiej grupy czytelników, a chłopak, który zaczynał od Szewczuka, uśmiecha się na błyszczący papier i malownicze grafiki, uspokajająco ładne.

Metody marketingowe, adresowane do gnomów. Czasem współczuję, bo przecież siedzi gdzieś tam człowiek, który wymyśla te hasła (kopywrajter), stara się, bo jego płaca zależy od procentów w wynikach, których efektywność tak łatwo przecież określić. Ściema, kolego, wiemy, ty i ja, że to ściema. Widzę w wyobraźni, jak się wysilasz, by trafić do mnie celnym hasłem. Ale ja, dla ciebie, nie mam twarzy, moja twarz to rozmazane oblicza tłumu, czyli nikogo. Strzelasz papką, twoje strzały mijają mnie, nawet nie muszę się uchylać. Cieszę się, że ktoś Ci za to płaci, bo każdy potrzebuje z czegoś żyć. Właśnie robię porządki w skrzynce pocztowej, przeznaczonej na spam.

O ogrodzie i polach

Dlaczego piszę o ogrodzie? Albo o polach, które się za nim ciągną? Bo one są tym, o czym warto pisać. Nie o pracy, ciekawej i niepowtarzalnej każdego dnia, nie o nowym sprzęcie, nowym oprogramowaniu, nowych efektach w animacji, nowych zakupach, nowym biurze, nowym studiu fotograficznym. Choć to wszystko jest fajne, ale wydaje się tylko wstępem. Wstępem do leżenia w ogrodzie, na kocu.

Jakby leżenia w ogrodzie, na trawie, nie można było docenić bez tamtego wszystkiego. Jak często leżę? Raz na tydzień? Może raz na dwa tygodnie? Myśl o leżeniu w ogrodzie jest tym, co mnie napędza gdy budzę się rano, prostuję mięśnie, jadę do pracy, przekładam kartki ze specyfikacjami technicznymi i czytajam maile z kolejnymi „prośbami” do spełnienia. Wtedy nad głową otwiera się rozłożysta korona starej czereśni. Zieleń liści dopełnia błękit nieba. Dalej są krzaki porzeczek, czerwonych i czarnych. Potem maliniak, ścinany każdej jesieni i odrastający wiosną. Żadnego nagłego ruchu, żadnego zaskoczenia, wszystko spokojne i przewidywalne. Nawet głosy ptaków.



Ściana po sąsiedzku

Z mojego nowego pokoju wychodzi się na półpiętro. Gdy otwieram szeroko drzwi, widzę przed sobą spływającą w lewo, w dół, balustradę schodów. Do balustrady są trzy kroki, a jeśli duże, to dwa. Z lewej strony balustrada przerywa się, żeby można było wejść na schody. To niezbyt szerokie przejście ograniczone jest z lewej obłą ścianą, a z prawej, u podłogi, okrągłym cokolikiem, z którego wyrasta wspornik balustrady. Gdy idę zamyślony, patrzę w dół i szukam wzrokiem drogi między tymi dwiema krągłościami. Gdybym nie uważał, mógłbym się potknąć o cokolik, ale to tylko kwestia przyzwyczajenia i wydeptania niewidzialnej ścieżki, w mojej pamięci. Wydeptuję ścieżkę już na poważnie, już nie ma odwrotu, już większość gratów zniesionych, już tu, w tym pokoju, zostawiam okrycie i ściągam z siebie plecak, zaraz po przyjściu. Te drzwi jeszcze nie moje, jeszcze nie trafiam ręką na wyłącznik światła, bo powinien być po prawej, a jest po lewej. Ale to tylko kwestia czasu i powstania mapy pamięci. I odruchów. Które sprawią, że przestanę dostrzegać to, co dostrzegam. Dlatego próbuję zachować ten stan jeszcze przez chwilę, próbuję jeszcze się dziwić, zanim zdziwienie rozpłynie się, i ta niecodzienność stanie się codziennością, w której najpierw powoli, a potem z coraz większą potrzebą, a potem rozpaczliwie, zacznę szukać niecodzienności.

Wychodzę z pokoju, zamykam drzwi na klucz i idę go oddać na portierni. Odwracam się i pomiędzy obłą ścianą a cokolikiem, w głębi, po drugiej stronie schodów, dostrzegam pustą ścianę. Zawsze tu była, przechodzę obok niej od szesnastu lat. Dopiero teraz ją widzę i wiem, że za każdym wyjściem będę stawał z nią twarzą w twarz. „Witaj! Będziemy sąsiadami. Nikt Cię do tej pory nie widział, teraz ja będę.”