Nad parapetem

Nad parapetem – wiszące krople. Dlaczego nie przychodzi odwilż? Ale byle nie nagle, lepiej – powoli. Zmęczone rynny… Rynny – jaki banał. A jednak – zmęczone rynny, skute lodem, na granicy oberwania. Cóż rynny, a cóż dach. Dziwne – jeszcze nie padł.

Widzę cię wśród postaci na Floriańskiej. Zginasz się lekko, w twojej długiej kurtce, przechodząc między bruzdami śniegu. A ludzie to nawet ubierają gumowce. Gustowne gumowce, bo to centrum starego miasta. Ludzie teraz wszystko ubierają…

Małe dłonie Sary, sprawnie lepiące plastelinę. Powinna iść spać, a jak zwykle – ociąga. "Tatuś, przeczytaj jeszcze kawałek" – sprytna, przekonuje do końca, i z uśmiechem. "No dobrze, jeszcze akapit".

Miałeś iść spać przed 23, ale jak zwykle, durny ty. To chociaż zetrzyj te krople, nad parapetem.

Tęsknij

Jeśli tęsknisz – tęsknij!
Spokojna tęsknota to kropla na skałę.
Nie bój się tęsknić, choć to trochę boli.
Nie bój się trochę-bólu.

Tęsknij ludziom w twarz,
nie spuszczaj wzroku
to nic wstydliwego.
Że wierzysz,
że może być lepiej.

 

Staniesz w szpalerze

Drzewa spokojniejsze. Bo choć wciąż mróz, to dzisiejsze słońce ulżyło ich ciężarom. Podniosłe, odetchnięte… Gdy staniesz w ich szpalerze, choćby tych przydrożnych, nie usłyszysz, ale poczujesz westchnienie. "Przetrwałyśmy", może okaleczone. Zmierzasz ciemną drogą – pochylają się nad, ubrane w pozostałości lodowych rękawic, błyszczących radośnie za dnia, tajemniczych – nocą.


Wisiorek o kształcie rozety

Bohater jedzie rowerem ulicami jakiegoś sporego miasta. Jedzie rowerem, a przed nim i pod nim – droga wielopasmowa, ze strzałkami skrętów w lewo, w prawo. Trudno poznać jakie to miasto, świta mu tylko myśl, nie wiadomo czemu – Częstochowa. Ale w Częstochowie nie ma takich górek… nieważne. Pomykając tak leciutko przez skrzyżowania i ulice, z wiatrem w uszach i torbą na ramieniu, zbliża się do jakiegoś szerokiego, niewysokiego budynku, stojącego właśnie na pagórku, przecinającego drogę w poprzek. Budynek jest raczej szary, o kształcie krakowskiego "Kina Związkowiec". W pewnym momencie, na pierwszym piętrze tuż nad okalającym budynek daszkiem, otwiera się niespodziewanie dwuskrzydłowe, duże okno. Otwiera je od wewnątrz młoda dziewczyna, rozpościerając ramiona. Dziewczyna wygląda jak Audrey Hepburn, ma włosy spięte z tyłu w kok, ubrana jest w zawieszony na rzemieniu, również rzemienny wisiorek o kształcie rozetki. Bohater, niezmiernie zaintrygowany, jakimś sposobem staje na daszku i zagląda przez okno. Okazuje się, że wewnątrz jest pomieszczenie z ustawionymi skośnie stołami, a między nimi – około czterdziestu młodych kobiet, o różnych figurach, ale wszystkie – zgrabne, ubrane podobnie jak owa "Audrey" – w wisiorki oraz przepaski biodrowe. Są prawie zastygłe w różnych pozach, tworzących, wraz z wnętrzem, idealnie wyważoną, przemyślaną kompozycję. Bohater w mgnieniu oka orientuje się, że jest to plan zdjęciowy, i za chwilę, w otoczeniu asystentów i dziennikarzy, zjawi się sławny fotograf, światowy guru, aby wykonać jedno ze swoich kolejnych, genialnych ujęć. I rzeczywiście, zjawia się mistrz, na wózku inwalidzkim – już stareńki, wychudzony, z siwą brodą, pokrzywiony artretyzmem. Bohater porzuca kobiety, bo sfotografowanie legendarnego twórcy przy pracy to jego życiowa szansa, chwila, na którą od dawna czekał. Staje pod daszkiem, który okazuje się ażurowy i przez który widać, jak mistrz zajmuje miejsce do kadru. Mistrz, jak się okazuje, może się jeszcze sam poruszać, i stojąc nad bohaterem, na daszku, zaczyna się przymierzać do zdjęcia. Bohater chce wyciągnąć z torby swój aparat fotograficzny i w tym momencie przypomina sobie z przerażeniem, że tym razem zostawił go w domu. Wściekły, przeklina dzień, własną głupotę, obiecuje sobie, że nigdy więcej. Nie poddaje się jednak, sięga po komórkę – może zrobi choć takie zdjęcie. Mistrz balansuje nad nim, ustawia kadr, a bohater nie może włączyć w telefonie trybu fotografowania – błądzi po menu, jakichś ustawieniach, pokazują się komunikaty, napisy, kody programowe, ostrzeżenia, a ręka drży mu coraz bardziej, palcami trudno trafiać w klawisze. I wtedy…

I wtedy się obudziłem. 

Wielbłądów warkocze

Zawiewa dziś… Już noc. Niesione frunącym powietrzem igiełki – zamarznięte krople deszczu – stukały w nasze szyby. "Sara, słyszysz?". "Słyszę…"

W drodze powrotnej z pracy – wijące się po bieli warkocze czerwonych świateł. To karawana współczesnych wielbłądów, z ludźmi – zamkniętymi w ich garbach. Kiedyś wystarczyło nawoływanie, dziś – mają CB radio, przez które posyłają wzajemnie ostrzeżenia, narzekania, przekleństwa i dowcipy. "Jedzie jakiś wariat w tę pogodę". O mnie…? Nad warkoczami i wielbłądami unoszą się ostatnie dni. W czerni nad drogą buszują lekkie drgnienia i szalone wzruszenia serca. Twarze przyjaciół, dzieci, żony… jakiś mail, od kogoś sms, zdjęcie… I zaraz potem – eksplozje wrażeń… Czasem już brak na nie sił… A czasem trzeba jeszcze powalczyć, mocno, desperacko…

Deszczowe igiełki jakimś trafem zamarzły na szybach. Za nimi, bo za oknem, przyduszone śniegiem, przekrzywione krzewy i drzewka, obwisłe, nagie gałązki. Już noc, przestało zawiewać.

Reklama i bezsilność

Znów jestem przeziębionym banitą. Na pociechę – śpię w pokoju, gdzie mogę słuchać radia. Gdy w nocy przyszła do mnie Ioana, na Dwójce grali akurat Lutosławskiego. Zapytała:
– To jest straszne. Nie boisz się?
– Tak, straszne i boję się. Ale piękne, dlatego również, że straszne.

Ale ja w zasadzie nie o tym. Jaki ciekawy fragment o zazdrości w kontekście obrazu, reklamy i… człowieka oczywiście:

Bycie kimś godnym zazdrości jest formą samopotwierdzenia się jednostki. Ściśle zależy od tego, by nie dzielić swojego doświadczenia z tymi, którzy mają ci zazdrościć. Jesteś celem ich zaciekawionych spojrzeń, sam jednak nie zwracasz na nikogo uwagi – gdybyś to robił, natychmiast stałbyś się mniej godny zazdrości. Pod tym względem osoby, którym się zazdrości, przypominają urzędników: im bardziej są bezosobowe, tym większy wydaje się – a iluzji tej ulegają zarówno one same, jak i inni – zakres ich władzy. Ich siła tkwi w ich domniemanym szczęściu, podobnie jak siła biurokraty w jego domniemanym autorytecie. Tu leży przyczyna owego nieskoncentrowanego na niczym, nieobecnego spojrzenia postaci uosabiających blichtr, występujących w obrazach reklamowych. Patrzą one ponad
zazdrosnymi spojrzeniami widzów, znajdując w nich samopotwierdzenie.


John Berger, "Sposoby widzenia", Fundacja Aletheia, Warszawa 2008


Berger pisze dalej, że reklama wzbudza dysonans pomiędzy stanem obecnym człowieka a tym, który chciałby osiągnąć poprzez skorzystanie z reklamowanego produktu. To jest wręcz zazdrość do samego siebie – takiego, jakim byśmy byli, gdybyśmy kupili to, co oferuje reklama. Ogrom ludzi wiedzie życie podporządkowane uczuciu zazdrości, a nie mogąc jej zaspokoić – również uczuciu bezsilności. Zniwelować ten dysonans można "działaniem lub codziennym doświadczeniem", ale jeśli to się nie udaje, to jednostka ucieka w… marzenia, "olśniewające syn na jawie".

Dlatego właśnie reklama ciągle ciała – również wobec tych, którzy nie mają szans na skorzystanie z prezentowanej oferty.