Instrument jak wiertarka

Z cyklu Zapisy znalezione

Na naszym osiedlu jest pewien niezrealizowany muzyk. Prowadzi zwykłe życie, chodzi do pracy (nie związanej z muzyką), utrzymuje rodzinę, wsiada do autobusu rano i wysiada wieczorem. Z kieszeni kurtki wypadają mu czasem kartki, tak jakby chciał, żeby mu wypadały. Albo jest mu już wszystko jedno…

Prawie za każdym razem, gdy siadam do pianina, dopada mnie poczucie mizerności, małości, bezsiły wobec tego, co chciałbym zagrać. Ile musiałbym ćwiczyć, by instrument stał się częścią ciała… Mało. Częścią mózgu, by nawet ciało zniknęło, rozpłynęło się w przewodniej idei, myśli, uczuciu.

Błąd. Do instrumentu nie należy zasiadać z jakimkolwiek poczuciem: ani mizerności, ani misji, ani natchnienia. Do instrumentu zasiada się tak po prostu, jak rzemieślnik do codziennego warsztatu. Żadnych wielkich, codziennych wzruszeń, żadnego posłannictwa, apostolstwa. Instrument to jak hebel, wiertarka, młotek czy maszyna do szycia. Jeśli od czasu do czasu zdarzy się wzruszenie, to i dobrze.

Po dniu pracy biała plama w pamięci

Rozpalone płyty, z których ułożony jest skwer przed dworcem. Pierwszy dzień lata. Przejście tunelem i wyjście na stanowiska autobusów. Duszno tu, powietrze stoi pod sklepieniem. Duszny autobus, duszne i ciasne miejsce przy oknie. Duszna frustracja.

Cały dzień w pracy, a on nie może sobie przypomnieć, co robił. Nie dlatego, że nic nie robił, przeciwnie, ciągle coś robił. Bez przerwy biegał z jakimiś papierami, szukał czegoś w internecie, rozmawiał z kimś, kto nagle przyszedł i miał nagłą sprawę. Szukał czegoś na dyskach komputera, nie mógł znaleźć, choć to coś musiało tam być. Porównywał oferty, kalkulował, próbował przewidzieć przyszłość, stworzyć strategię, próbował się dodzwonić do kogoś, kto nie odbierał, złapać kogoś, kto ciągle nie miał czasu. Próbował ogarnąć bałagan w biurze, albo raczej obiecywał sobie, że kiedy załatwi większość palących spraw, wtedy ogarnie bałagan. To znaczy zacznie go ogarniać, bo trudno przewidzieć, ile zajmie ogarnięcie.

W komputerze coś przestało działać, coś nie zrobiło się do końca, wyświetlił się błąd, albo żaden błąd się nie wyświetlił i nie wiadomo o co chodzi. Trzeba więc prześledzić, zbadać, dociec, naprawić, skorygować jakiś drobny błąd, szczegół, bzdurę, bez której nie można dalej pracować, to znaczy dalej gonić – z papierami, z ofertami, tworzeniem strategii.

Człowiek, który siedzie w tym pokoju, przy tym biurku i komputerze, ma zajmować się tworzeniem obrazów. To najbardziej lubi, w tym celu go tu posadzono. Więc kiedy napisze co ma napisać, poukłada co jest do ułożenia, przyjmie i obsłuży potrzebujących, wreszcie zajmie się tym, o czym myśli od tygodni. I wtedy będzie mógł to docenić.

O opowiadaniu

Trzy dni temu tłumaczyłem Sarze, że nie należy w pierwszym zdaniu opowiadania zdradzać puenty. Dziś rano przeczytałem to, co napisałem wczoraj w nocy (tu na blogu) i uśmiechnąłem się, bo zrobiłem właśnie taki błąd. Poprawić go nie jest trudno – pierwsze zdania przerzuca się na koniec, ha!

Sara dostała zadanie napisania tekstu. Nie wiedziała, jak się zabrać, więc rozmawialiśmy i stworzyliśmy koncepcję. Ciekawe, że tworzenia koncepcji zawsze mi brakowało, nie umiałem tego, a i teraz rzadko to robię. Ale w odniesieniu do dziecka przyszło mi to dość łatwo. Chyba łatwiej mówić innym, co powinni zrobić, niż samemu sobie. Łatwiej niekoniecznie dlatego, że tak bardzo chcemy innych instruować, krytykować, poprawiać, ale człowiek posiada jakąś trudność, barierę docierania do samego siebie.

Słuchając naszych rozmów Beniamin wystrzelił nagle zdanie: „szkolny telefon”. Olśniło mnie, zobaczyłem nagle telefon w sekretariacie, na który dzwonią rodzice z najróżniejszymi problemami, banalnymi, śmiesznymi, poważnymi, z żądaniami, prośbami, propozycjami ulepszeń wziętymi z księżyca albo uwzględniającymi ich egocentryczny punkt widzenia. Bo szkoła ma tak naprawdę jeden telefon i wszystko spływa właśnie tu, do sekretariatu, na panią sekretarkę. Zobaczyłem niesfornych uczniów, którzy dzwonią robiąc żarty, albo wykorzystują chwilę nieobecności sekretarki, żeby dzwonić na straż pożarną i zgłaszać podłożenie bomby w szkole. Sprzątaczkę, która po godzinach dzwoni do córki w Austrii. Zobaczyłem sekretarkę, która, roztrzęsiona, albo przeciwnie – niezwykle spokojna i opanowana – szalonym, nadludzkim wysiłkiem próbuje ogarnąć wszystkie sprawy. Oprócz telefonu ma czekających w kolejce rodziców, palące sprawy nauczycieli, wykonuje polecenia dyrektorki, i nagle szkolnego woźnego, który wpada i krzyczy, że jakieś dziecko weszło na dach i nie chce zejść.

Tak więc koncepcja jest. Teraz tylko napisać. Ale po co pisać, skoro już się to przeżyło, w wyobraźni, tworząc koncepcję? Właśnie, oczekuje się, czy słusznie, że pisanie samo w sobie ma być przeżyciem, nie nudą. To, co pociąga, to odkrywania świata podczas pisania, to jak wędrówka w terenie, gdzie za każdym zakrętem jest coś nowego. Raz błotniste kałuże, przez które trzeba się przedrzeć, innym razem słoneczny stok, na którym można rozwinąć skrzydła i oderwać się od ziemi.

Obrastam

Na moim domowym biurku – ulotki, płyty, pisma z ZUSu, umowy, faktury, sprzęt elektroniczny, konieczność unowocześniania, czyli nowy, ciągle nowy sprzęt. Dowody coraz szerszej działalności przyjaciół, znajomych, artystów, stowarzyszeń, organizacji pożytku publicznego – prace graficzne, ceramiczne, malarskie; pomysłowe, świetne grafiki, efekty wysiłku twórczego wielu ludzi, którzy są ze mną związani, albo nie są związani.

Programy teatralne z moimi zdjęciami, płyty wideo, nad którymi pracowałem, czasopisma z artykułami, które napisałem. Nie ma tego wiele, ale trzeba znaleźć na nie miejsce. Książki, artykuły prasowe warte przeczytania, rekomendacje znawców, przyjaciół, przypadkowo znalezione i zatrzymane. Kalkulator węglowodanów dla cukrzyka, broszura o zbawiennym wpływie aloesu oraz koralu. Kalendarze od znajomych, nadmuchiwane serduszko-balonik, które dzieciom szkoda wyrzucić, filmy na płytach DVD, które warto zatrzymać.

Takie rzeczy są na moim biurku, czekają tygodniami. Większość z nich powinna znaleźć swoje miejsce – w segregatorach, na półkach – według określonego klucza, bo inaczej są bezużyteczne. Jeśli nie przegląda się regularnie swoich rzeczy, to tak, jakby się ich w ogóle nie miało.

Na półce po lewej ciągle leżą dwa segregatory, każdy z dwustu płytami DVD – to moje archiwum zdjęć, dawno już przegrane na twarde dyski. Archiwum płyt trzeba więc wyrzucić, bez sentymentu. Ba, należałoby je zniszczyć w niszczarce. Niszczarki nie mam. Przerażające, w jakim tempie obrastam przedmiotami, rzeczami, drobiazgami. 

Myślę o tych szczerych duszach, które chcą mi coś zostawić na pamiątkę, a to bardzo doceniam. Ale z każdą rzeczą rośnie problem banalny – składowania, a w przypadku usunięcia – wyrzutów sumienia i nostalgii. Organizm nie jest zdrowy, jeśli nie wydala proporcjonalnie do konsumpcji. Koniecznie trzeba pozbyć się nadmiaru nostalgii i… wydalać, wyrzucać, czyścić, opróżniać, niestety… To nie te czasy, kiedy na jeden, jedyny prezent urodzinowy czekało się cały rok. Teraz mamy najzwyklejszy problem skonsumowania ogromu, który na zalewa. Patrzę w pracy, jak kolega grafik produkuje nieprzerwany ciąg materiałów, jak wkłada to serce, wiedzę i wyczucie, a jak krótko one żyją, czasem kilka dni, i są zastępowane przez kolejne.

Zwykli odbiorcy nie są w stanie dostrzec pracy, która się za twórczością kryje. Koncerty ludzi, którzy oddali swe życie muzyce i grają świetnie, przechodzą jak letnia mżawka, której nikłe ślady zaraz suszy słońce. Grzegorz Turnau miał rację – nim napiszesz wiersz pomyśl i sprawdź, czy w ogóle jest sens. Rośnie we mnie poczucie bezsensu.

Mistrzowski Kapuściński, w banku, z urzędniczką

Żeby uznać mistrzostwo Ryszarda Kapuścińskiego, mistrzostwo obserwacji oraz mistrzostwo jej przelania na papier, trzeba jednak interesować się polityką, geografią, etnografią, socjologią. Ale trafiłem na tekst, który docenić może każdy, średnio zorientowany czytelnik. Oto fragment z Lapidariów:

Bank w Berlinie, w pobliżu ZOO Garten. Masywna, z ciemnego dębu bariera oddziela klientów od urzędników. Podłoga po stronie klientów jest wyższa niż po stronie urzędników, tak że ci pierwsi patrzą na tych drugich z góry. Ten topograficzny szczegół jest ważny dla Fraulein Christine, u której realizuję czeki. Z wyglądu ma niewiele ponad dwadzieścia lat. Jest przeciętnej urody, a nawet, po prostu, brzydka. Zbyt duży nos, głęboko osadzone, szare oczy, silne, szeroko rozstawione szczęki. Ale te niedoskonałości urody natura rekompensuje dziewczynie w jednym – Christine ma (czujemy to, domyślamy się i nawet częściowo widzimy) fenomenalny biust. W tym określeniu – „częściowo” – kryje się właśnie cała interesująca nas gra, arcyciekawy w swoich subtelnościach popis, fascynująco zalotna, ale jakże dyskretna pantomima. Bo Christine, to oczywiste i zrozumiałe, chce się podobać. I, naturalnie, wie, co w niej podobać się może. Rzecz w tym jednak, że los obdarzył ją skarbem, którego przecież tak najzwyczajniej, tak po prostu i publicznie, nie może nam pokazać. I w tym jest problem, męcząca łamigłówka: jak pokazać, że co jak co, ale biust mam naprawdę piękny, jednocześnie nie mogąc dać materialnych na to dowodów? Rezultat tych rozterek i wahań możemy oglądać codziennie w naszym banku. Jakże starannie dobrane są tkaniny bluzek, aby były odpowiednio obcisłe, kunsztownie przylegające. Jak precyzyjnie wycięte są dekolty, aby z jednej strony nie przekroczyć granicy uznanej obyczajem i smakiem za przyzwoitą (złośliwe przycinki koleżanek, zjadliwe spojrzenie szefowej), ale z drugiej strony nie stracić najmniejszej szansy, aby powiadomić nas, że za tym wycięciem zaczynają się rzeczy naprawdę niezwykłe. Ileż owo idealne przykrojenie linii dekoltu, której karkołomnym zadaniem jest jednocześnie zdecydowanie odsłonić i nieśmiało przysłonić, poprzedzało prób, przymiarek, wątpliwości, rozterek. Ile wertowania żurnali, ile biegania po sklepach, ile przeglądania się w lustrach i narad z przyjaciółkami. Ale ustaliwszy linię idealnie równoważącą zalotne skrywanie i śmiałe odkrywanie, Christine staje się tej linii czujną niewolnicą: jeżeli pochyli się nad biurkiem za nisko – odsłoni za dużo, jeżeli natomiast nadmiernie i sztywno wyprostuje się, linia dekoltu pójdzie w górę, przykryje zbyt wiele. W tym płynnym, zmieniającym się kształcie dekoltu, w jego zaczepnej ruchliwości kryją się wszystkie sekrety zabawy, do której dziewczyna daje nam znak.

Bank zatrudniający Christine mieści się przy ulicy, przy której stoi kilka domów publicznych. Latem pełno tu dziewczyn, które, chcąc zachęcić klientów, pokazują przechodniom wszystko, co mają. A jednak to Christine, zwykła urzędniczka, jest atrakcją tej okolicy. Tu bowiem, w tej surowej i mrocznej sali bankowej można podziwiać kunsztowną i kuszącą pantomimę świadomie-nieświadomie odgrywaną ku naszej radości.

Ryszard Kapuściński, Lapidaria I-III,
Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2008, str. 338

Bezmyślność oczekiwana

Dlaczego nie wychodzi mi bezmyślne pisanie? Na przykład – siadam do klawiatury i zaczynam pisać, nie zastanawiając się, co chcę napisać. Ale to nie wychodzi. Chyba za mało próbowałem. Za to wychodzi mi bezmyślne granie. Siadam do pianina, zaczynam grać, a myśli błądzą gdzieś. Po chwili orientuję się, że gram, zaczynam siebie słuchać, i nawet nierzadko mi się podoba. Zdarza się, że z zamyślenia wyrywają mnie ciekawe frazy, układy rytmiczne, harmoniczne, czuję się zaskoczony, że coś takiego usłyszałem, tym bardziej, że wyszło to spod moich palców.

Bezmyślność jest niedoceniana. Bezmyślność to stan, za którym pojawia się tęsknota, gdy bez ustanku wymagane jest myślenie. Za bardzo, za dużo. Zbawienna bezmyślności, szczęśliwa pustko w głowie, gdzie jesteście, gdzie was szukać?

Ciekawy jest ten świat, czyli po prostu refleksje

I

Ha, wyobraź sobie, że projektujesz plakat. Dostajesz treść, która ma się na nim znaleźć. Reszta należy do Ciebie. Myślisz, kombinujesz, ale przede wszystkim – czujesz, bo wizualność po pierwsze działa, ma działać, na emocje. Treść w tobie jakoś rezonuje, bardziej lub mniej. Próbujesz wyczuć rytm, zaczynasz dostrzegać, co jest ważniejsze, co mniej ważne. Dobierasz kolorystykę, czcionkę, myślisz o układzie, przymierzasz, próbujesz, przesuwasz, powiększasz, zmniejszasz. Plakat powinien zwracać na siebie uwagę, ale czym, jak, skoro wszystkie plakaty mają zwracać na siebie uwagę? Plakat to nie tylko dosłowność, słowa, duże i mniejsze, które muszą się tam znaleźć. Obraz to przepływ napięć, może być jak wznoszenie się, albo opadanie, jak bieg, albo spokój, wytchnienie, bezruch.

No więc to wszystko, co ewentualnie czujesz, próbujesz przemienić na obraz. Coś tam już wiesz o obrazie, od kilkunastu lat zmagasz się z nim, na różnych polach. W końcu – gotowe! Jeszcze wyjście na kawę, odwrócenie oczu od monitora, albo choćby przejście korytarzem. Ważne, żeby się oderwać przynajmniej na kilka, kilkanaście minut i potem znów powrócić. Ostatnie poprawki. W końcu wysyłasz dziełko zleceniodawcy.

I co? Świetnie! Wszystko dobrze. Jest tylko jedna prośba – żeby ten wyraz, co jest przekrzywiony lekko w lewo, przekręcić lekko w prawo.

Tylko tyle? Naprawdę? Niemożliwe… Żadnej dyskusji o koncepcji, że paleta barw, że przekaz, że styl, że target. Nie, wszystko w porządku, tylko lekko przekręcić jeden wyraz. No wszystko jest genialnie, ale ten jeden wyraz – no nie, to jakoś nie wyszło.

Obserwowałem takie zjawisko kilka razy. Bardzo ciekawe. Na przykład pewien krytyk napisał kiedyś o pewnym reżyserze, że jeden jego spektakl był genialny, ale drugi mu niestety „nie wyszedł”. Albo – opowiadanie jest super, tylko ten jeden akapit – niedobry, do niczego. Ha! Wyobrażam sobie taką sytuację – ktoś jakiś patrzy na równania Einsteina i w pewnym momencie mówi – przecież tu trzeba przestawić przecinek!

Nie do końca wiem dlaczego, ale chce mi się śmiać — ha ha ha! — i nawet mogę sobie na to pozwolić, bo wszyscy z biura już poszli!!

 

 

II

Mam nowy pokój w pracy. Jestem szczęśliwy. Pokój na razie prawie pusty, a piętro niżej piętrzy się sterta mebli i sprzętu, które trzeba będzie w tym pokoju zmieścić. Ogarnia mnie poczucie lekkiego zagubienia. Znam je! Zwiastuje dobrze! Badam przestrzeń i widzę tyle wątków, które należy podjąć – zawieszenie głośników, wymiana żyrandola, ustawienie szaf, podwieszenie lamp i rozpraszaczy, maskowanie kabli, przerobienie półek, podłączenie lodówki, gdzie postawić statywy, a gdzie drobne akcesoria. Lecz nie szczegóły są teraz najważniejsze – najważniejsza jest wizja całości. Ma się ona poskładać z kawałeczków, elemencików, klocków, które jeszcze nigdy nie były ze sobą zestawiane.

Gdybym palił, pewnie wziąłbym teraz papierosa. Ale sięgam po butelkę wody, stawiam krzesło w środku pustego pokoju. Nie patrzę w żadne konkretne miejsce, tylko gdzieś, sam nie wiem gdzie. Chłonę przestrzeń i wiem, co coś tam w mózgu samo się układa. Potem idę piętro niżej, stawiam krzesło przy stercie sprzętów. Siadam, popijam wodę, patrzę na to, co będzie musiało przejść przez moje ręce. Mijają minuty. Za chwilę oddam klucz na portierni i wyjdę. Jutro pojawi się wizja…

O koncercie (2)

Czytam to, co napisałem w nocy i czuję, że tak wiele jeszcze należałoby napisać. Przez ile warstw trzeba się przedrzeć, na ile pytań odpowiedzieć, ile małych i większych problemów rozwiązać, żeby zagrać koncercik. Problemów nie tylko związanych ze światem zewnętrznym (planowanie, organizacja, logistyka, umowy, osoby do pomocy), ale również z samym sobą – z fałszywymi przekonaniami o sobie, ograniczeniami czy zwykłą niewiedzą lub brakiem doświadczenia.

O jednym chcę napisać z pewnością – o ogromnej fali pozytywnej energii i pomocy, która nadpłynęła od Was. Sama skala aktywności na facebooku przerosła moje ciche nadzieje. Wasze telefony przed imprezą, potem Wasza obecność, sala wypełniona po brzegi, Wasza cisza wtedy, kiedy czułem, że nas słuchacie i odbieracie. Paweł i ja chcemy zagrać jeszcze ten koncert w różnych miejscach, tam, gdzie Wy już nie dotrzecie. Spodziewam się, że będzie o wiele trudniej, ale taka dola. Daliście nam  dobry start, teraz jesteśmy na siłach pociągnąć dalej, nawet przy pustej sali.

O koncercie

Winien jestem Wam kilka słów o koncercie. Jak było? Dobrze! Na lepiej trudno byłoby mi liczyć w tym momencie, na moim etapie.

Zdradzę trochę szczegółów. Muzyka, którą graliśmy, była w swojej istocie, w dużej części, improwizowana. Nie oznacza to jednak pełnej improwizacji, o nie, bo przecież mieliśmy do zagrania konkretne utwory. Jednak dźwięki, które grałem, nie były ostatecznie określone co do jednego. Tutaj wybierałem spośród różnych, przećwiczonych wcześniej kombinacji. Schemat harmoniczny i rytmiczny był określony, jednak dopuszczalne były modyfikacje, wariacje, w pewnych granicach.

Kolejność utworów oraz sposób wykonania były dobrane tak, by wytworzyć przebieg napięć. Nastrój, emocje muszą płynąć poprzez różne koloryty, wtedy w odbiorcach tworzy się poczucie historii, przeświadczenie, że wyszliśmy skądś i zmierzamy dokądś, a po drodze niemało się zdarza.

Najważniejsze, najciekawsze i powodujące największą radość było to, że to ja stworzyłem aranżacje – styl, harmonię, sposób grania, łączniki, rytmy, atmosferę. Tworzyłem to wcześniej, podczas ćwiczeń, najpierw sam, a potem w próbach z Pawłem. Każdy z nas ciułał swoje, a potem graliśmy razem, słuchaliśmy się nawzajem. Nasze wizje zadziwiająco dobrze spotkały się i korespondowały. Tak powstał ten koncert.

Ten sposób grania wymaga maksymalnego skupienia. Inaczej się nie da. Gdybym po prostu wkuł w pamięć i w palce konkretne nuty, na koncercie mógłbym przestać myśleć i po prostu „odegrać” to, czego się nauczyłem. Ale my nie mieliśmy wyuczonych nut, tworzyliśmy je na bieżąco. To zmaganie, podróż, przygoda, stres, nieustanne poszukiwanie, wsłuchiwanie się.

Jeszcze bardzo ważna kwestia – pisałem przed koncertem, że może nas ponieść ułańska fantazja. Może to oznaczać dwie rzeczy: 1) chimeryczność emocji, przesadę, która prowadzi do karykatury, 2) wykroczenie poza własne techniczne możliwości, czyli fiasko w panowaniu nad instrumentem. Jeszcze w sobotę rano miałem wrażenie, że moje dłonie są jak z gąbki, że słabo je czuję i nie wiem, co tak naprawdę grają. Przez dwa, trzy ostatnie dni przed koncertem uspokajałem dłonie i palce, grałem w o wiele wolniejszych tempach i dużo z metronomem, którego klik dawał mi oparcie.

Granie na instrumencie, zwłaszcza w mojej sytuacji (nie wiem, jak jest z tymi, którzy mogą ćwiczyć godzinami) polega w dużej mierze na wyczuciu granicy moich możliwości technicznych. Ponieważ na bieżąco wymyślam, co zagram, to nie powinienem wymyślać czegoś, czemu ręce nie będą w stanie podołać. Wymyślam na bieżąco, czasem kilka, kilkanaście sekund wcześniej, czasem tylko ułamek sekundy wcześniej. Muszę być litościwy dla palców, bo jeśli przeszarżuję, to za chwilę odmówią posłuszeństwa.

Muzyka improwizowana pozwala jednak na dopasowanie się do kondycji ciała. Jeśli czuję, że dłonie się męczą, to mogę spasować, zagrać mniej dźwięków, lżej, mogę dać odpocząć palcom. Jednak do tego potrzebna jest ciągła kontrola tego, co się z rękami dzieje.

Nie lubię, nie chciałbym mieć dokładnie rozpisanej partytury, tak jak przez wiele lat grałem w szkole muzycznej. Czuję się wtedy uwięziony. Przez wiele lat nie rozumiałem, jak takie granie może przynosić radość. To, co udało mi się na koncercie po raz pierwszy w dużej skali – to dłuższe fragmenty w pełni improwizowane, na solówkach. Pamiętam moment, w którym sala klaskała do rytmu, a ja opuściłem ich tempo, zacząłem grać w innym rytmie, żeby słuchaczy zaskoczyć, zmusić do słuchania. Żeby zrobić taki skok w bok trzeba nie tylko przygotowania, lecz i odwagi, bo jest to krok w zupełnie nieznany rejon. Jak się w nim poruszać, dokąd iść, jak wrócić? Tego się do końca nie wie, to trzeba zrobić mając przed sobą pełną salę, która obserwuje, słucha, oczekuje, co będzie dalej. Nawet, jeśli się to robi dziesiątki razu w domu, sam na sam z instrumentem, to na koncercie, będąc pod obstrzałem setki par oczu i uszu – jest to zupełnie nowe przeżycie, zadanie…

Zagram koncert!

Zapraszam na koncert, oto plakat:

Zaproszenie na koncert

Będzie okazja zmierzyć się ze sceną i widownią. Spodziewam się, że przynajmniej połowa osób, które przyjdą, występowały lub występują na scenie częściej lub rzadziej, niektórzy nawet utrzymują się z tego zajęcia. Jeśli więc kiedykolwiek cokolwiek powiedziałem, napisałem o scenie i robieniu czegoś na niej, teraz w jak największym stopniu będzie to dotyczyło mnie samego. Lekarzu, uzdrów sam siebie.

Ciekawe, że nie mogę przestać myśleć o tym jak o pewnego rodzaju próbie samobójczej, kamikaze. Ten styl myślenia wydaje mi się jedynym sensownym podejściem, moim ratunkiem. Wszystko wygląda inaczej, dopóki nie trzeba samemu tam stanąć, w świetle reflektora i wypełnić sobą czterdziestu minut. Paweł będzie śpiewał, ja będę grał. Sięgając najprostszej istoty sprawy – muszę ugrać te czterdzieści, pięćdziesiąt minut sam. Nie ma zespołu – perkusji, basu, gitary, nie ma chóru, nie ma się za kim skryć, gdy powinie się ręka, osłabnie koncentracja, kiedy zamaże się delikatna wizja tego, czego chcę, po co to robię, kiedy przestanę słuchać Pawła…

Byłoby pewnie łatwiej, gdyby moja codzienna praca była związana z graniem. Ale nie jest. Robię zdjęcia, realizuję dźwiękowo spektakle, nagrywam wideo, przeglądam oferty sprzętu, piszę zapotrzebowania, dokonuję rozpoznania rynku, zakupy, przyjmuję praktykantów, użeram się z firmą informatyczną, testuję portale analityki internetowej, wysyłam sprzęt do serwisu, wypalam płyty DVD ze spektaklami, robię trailery, robię zestawienia godzin pracy; przede wszystkim dojeżdżam do pracy, co zajmuje mi prawie trzy godziny dziennie. Gdzie tam jeszcze rodzinne problemy-nie problemy normalne, codzienne.

Nie narzekam, w żadnym przypadku, chcę tylko powiedzieć, że ja nie gram! Sukcesem jest grać choć godzinę dziennie, rzadkością – dwie godziny dziennie, jedna rano, druga wieczorem. A grania nie da się oszukać, mięśni dłoni nie wykształci się jadąc busem, a granie na pianie to też fizyczna robota, obok tej całej intelektualnej i emocjonalnej, którą trzeba odwalić.

W sytuacji kamikaze ratuje mnie Paweł – świadomość, że on skacze razem ze mną, że jest taki, jaki jest, że będzie dobrze, jeśli nie przestaniemy się odczuwać i jeśli nie poniesie nas ułańska fantazja i gorączka. Ten drugi człowiek – to kwestia kluczowa, podstawowa, esencjalna, bezdyskusyjna. Dzięki niemu zdecydowałem się zagrać.