Biała, pusta kartka, czeka

Siada przed kartką papieru. Jest pusta, biała, dziewicza.
– Dawno się nie widzieliśmy – mówi pokornym tonem.
Kartka milczy.
– Tak, wiem, że to moja wina. Miałem cię zapisywać regularnie, nawet jeśli nie codziennie, to na pewno częściej, niż raz w tygodniu. A ostatnio… Kiedy to było ostatnio…?

Kartka milczy. Tak, jak potrafią milczeć „one”, a kartka to właśnie „ona”. Dlatego nie jest zdziwiony. Wie, co teraz powinien robić – domyślać się, co ona myśli i czuje. W zasadzie to ma chęć ją zapisać, już z boku leży gotowe pióro, z nowym nabojem atramentu. Ale zanim skrobnie po białej powierzchni chciałby wiedzieć, że kartka zaakceptuje tekst, pisany jego ręką właśnie teraz. Nie mógłby pisać, jeśliby choć przypuszczał, że ona nie chce być zapisywana. Nie byłby w stanie zgwałcić.

Teraz milczą oboje. On wyobraża sobie, że ona jest zawiedziona, i że jej zawód musi po prostu minąć. Mógłby ją jakoś przekonać, ale z biegiem lat czuje, że wszystkie metody, sposoby, które miał w zanadrzu, wyczerpały się. Nie umie jej już niczym zaskoczyć, zresztą zaskakiwał ją wiele razy i przyzwyczaiła się do tego, a nawet zbrzydło jej bycie zaskakiwaną. Teraz on wie, że kiedy ona tylko przeczuwa, że będzie zaskoczona, już cierpnie jej skóra i już odwraca głowę, nawet chciałaby uciekać, albo przynajmniej być sama. Ale nie zrobi tego, bo nie chce mu sprawiać aż takiej przykrości. I on też nie chce jej sprawiać przykrości, więc przestał ją zaskakiwać. Milczące porozumienie, po latach.

Nie sprawianie komuś przykrości – to klatka, to więzienie, do jakiego ludzie sami się pakują. Ach, żeby można komuś sprawić przykrość, wtedy, kiedy ma się przemożną ochotę. Żeby ten ktoś wiedział, że ja, ty, on, ona, właśnie teraz chcemy przypalić jak rozpalonym żelazem, tak zmieszać z błotem, tak wyrzucić tę kupę, którą mamy w sobie, i żeby wystarczyło mrugnięcie okiem, by się porozumieć, na minutę, na pięć minut: „pozwól, zrób to dla mnie”.

Kartka leży, lecz teraz – jakoś inaczej. Coś się zmieniło, co innego wisi w powietrzu. Wybaczyła? On bierze pióro. Przykłada do jasnej powierzchni, stawia pierwszą kreskę. Nie czuje jej oporu, nie jest jak skamieniała, drętwa, nie wzdraga się, nie protestuje. Co najważniejsze – nie jest nieruchoma, drętwa, sparaliżowana. On zaczyna pisać, kreśli kolejne litery, wyrazy, patrzy, jak papier poddaje się kolejnym pociągnięciom. Już wie, że będzie dobrze, tego wieczora.

Na straconej pozycji

Dziś krótki tekst i filmik. To dla odreagowania po historii Natalii Przybysz, włącznie z komentarzami internautów.

Dziś mój syn zapytał mnie, czy może mi coś pokazać. Domyślałem się, o co chodzi, ponieważ osiemdziesiąt procent filmików, które ogląda, pochodzą z boisk piłkarskich.

„Ostatnia deska ratunku” – tak się o nim mówi, o bramkarzu. Stoi na z góry przegranej pozycji. Aby sobie to uświadomić podajmy wymiary bramki – 7,32 x 2,44 metra. Popatrzcie na to zdjęcie:

 

parada bramkarza, źródło: http://blogiceo.nq.pl/zmajkanabierzaco/files/2013/11/thumb.jpg

Bramkarz stoi na tle czegoś, co swoimi wymiarami przypomina stodołę. Jego zadaniem jest nie dopuścić, by piłka przeszła przez wielkie okno o rozmiarach 7,32 na 2,44 metra. Powiedzmy otwarcie – bramkarz wobec napastników, lub tylko jednego napastnika, ma znikome szanse. Jeśli zabraknie obrońców, jeśli są nieśmiali, leniwi, bez refleksu, zdezorientowani lub po prostu zbyt powolni – bramkarz może liczyć tylko na szczęście oraz własną intuicję, która objawi się (albo nie) w dramatycznym momencie.

To jego koledzy–napastnicy zbierają całą chwałę drużyny. Ich szarże, kontrataki, błyskotliwe dryblingi, niewiarygodne sztuczki wyprowadzające w pole obronę, prowadzące do zdobycia gola, są przedmiotem zachwytów, pożądania, zazdrości, chwały. Bramkarz prawie nigdy nie atakuje, nie ma nawet jak. On chroni drużynę przed wstydem. On broni, gdy wszystkie inne środki zawiodły. Jego parady są zawsze ostatnim skokiem rozpaczy. Jest ustawiony w miejscu, w którym czeka go tylko rozstrzelanie.

Dlatego zobaczcie poniższy skrót – wybór tych nielicznych momentów, w których bramkarz triumfuje, choć niczego nie zdobywa. Patrząc na te ujęcia przypuszczać można, że te podwójne, potrójne, a nawet poczwórne obrony spełniają się poprzez niewyjaśniony, nie do opisania czy prześledzenia szósty zmysł, głos wewnętrzny, przeczucie, czytanie w myślach napastników. Są takie chwile, w których bramkarz po prostu wie, gdzie mu kopną piłkę. Wie – to mało powiedziane, nawet trudno znaleźć odpowiednie słowo. Poprzez nadludzki wysiłek, potworną wolę walki (tu: obrony), poświęcenie, zaparcie siebie, zjednoczenie ducha i ciała, sprawia coś, co jest nieprawdopodobne, niemożliwe. Ułamki sekund wiktorii.

Kobieta, czyli ćwiczenia z pisania, niby o niczym

Zobaczył ją w tramwaju. Nie tylko ją, oczywiście, ale ona zwróciła jego uwagę. Czarne, nieprzezroczyste rajstopy na szczupłych, bardzo szczupłych nogach. I jasny, lekko kremowy płaszczyk, związany lekko w pasie i otwierający się u dołu. No i włosy, przycięte jak u bohaterki serialu „Dempsey i Makepeace na tropie”. Całkiem podobnie przycięte. W wąskim przejściu postawiła niewielką walizkę na kółkach.

Kiedy wyskoczył z tramwaju, od razu przebiegł przez ulicę. Tam, gdzie nie wolno. Rozejrzał się wcześniej, sprawdzając, po pierwsze, czy nie ma w pobliżu policji, a po drugie, czy coś go nie rozjedzie, tramwaj, samochód lub autobus. I rowerzyści, którzy bez świateł jeżdżą bez żenady, mimo mroku.

Skrótem, pędził na dworzec. Otworzyła się przed nim przestrzeń dworcowego placu, gdy ze zdziwieniem zobaczył przed sobą lekko kremowy płaszczyk lekko otwierający się ku dołowi, szczupłe nogi i usłyszał terkot walizki na kółkach, ciągniętej szybko po granitowych płytach. Jakim sposobem go wyprzedziła, nie widział. Szła męskim krokiem, cała jej postać, od głowy, przez ramiona i tułów, unosiła się i opadała sztywno. Lekko pochylona do przodu, nie przystawała do gracji płaszczyka, czarnych nieprzezroczystych rajstop i włosów przyciętych tuż poniżej twarzy. Niesamowite, jak kobieta stojąca może różnić się od kobiety idącej, tak bardzo, że wspomnienie bohaterki Makepeace nie miało siły powrócić.

Kobieta w drodze na dworzec

Zgrabna dłoń na ramieniu

Przez sen dotarł do niego bodziec. Coś dotknęło jego ramienia. Znał to wrażenie. To nie pierwszy raz, to nie dziwne. Drobne, delikatne palce. Będące częścią małej, zgrabnej dłoni. Wślizgiwały się, dotarły do ramienia, między poduszką a policzkiem. Jego policzkiem.

Znał tę dłoń i te palce. Był zatem spokojny. „Jaka zgrabna dłoń” – pomyślał, jak myślał w podobnych momentach, w przeszłości. Ta myśl przestała już robić na nim wrażenie, cieszył się, że dłoń jest zgrabna, ale może bardziej wiedział, że powinien się cieszyć, albo raczej – uspokajała go myśl, że dłoń, która dąży do jego ramienia, jest zgrabna. A w uspokojeniu, wiadomo, nie ma euforii. Nie ma tej gorączki, podekscytowania, za którą może i niektórzy tęsknią. To jak stwierdzenie – OK, sprawiłem, wszystko w porządku. Ale jednak nie ma niespodzianki, a bez niespodzianki nie ma oczarowania, urzeczenia, zachwytu, oszołomienia.

Lecz zaraz, w półśnie, zaniepokoiła go myśl, że przecież mogłoby być inaczej. W podróż do jego ramienia mogła wybierać się dłoń mniej zgrabna, lub nawet w ogóle niezgrabna. Pulchna, ciastowata, pękata, kluchowata, słoniowata, spasła. On by tę dłoń poczuł, i nawet nie to, że by jej nie chciał, nie lubił, nie mówiąc już o niesmaku. Ale on by pomyślał wtedy, że byłoby inaczej, gdyby ta dłoń była taka trochę zgrabniejsza. Nie to, żeby miał coś przeciwko dłoniom mniej zgrabnym, ale przecież każdy może pomyśleć, od czasu do czasu, o każdej dłoni, więc dlaczego nie o zgrabnej? Zresztą myśli przychodzą, kiedy chcą i jakie chcą, trudno się winić za takie, jakie się pojawiły. Bo kiedy się pojawią, jest jest za późno, myśl jest i koniec. A kto zda sobie sprawę na sekundę wcześniej, że jakaś myśli się pojawi? Chyba nikt. Bo jakby zdał sobie sprawę, to by znaczyło, że właśnie pomyślał.

Tak więc, w półśnie, wyobraził sobie, z niepokojem, dłoń inną niż zgrabna i zaraz po tym zaczął się strofować, że powinien być wdzięczny, czuć euforię, zachwyt i być oczarowany, bo przecież naprawdę zgrabna dłoń dotykała, ba, chciała dotknąć jego ramienia! O takim szczęściu marzył niejeden mężczyzna, usypiający albo śpiący, po dniu niełatwej pracy.

On to szczęście miał. W dodatku dłoń nie była stara, bo przecież każda dłoń kiedyś się starzeje, a wtedy naprawdę trudno o zgrabność. A jednak nie potrafił wykrzesać z siebie niczego więcej ponad spokój. No trudno. Czy to oznaka rutyny? Zmęczenia? Stępienia gustu? Przebiegu lat? A może, gdyby doświadczył niezgrabnej dłoni na jego ramieniu, tym łatwiej doceniłby tę, która od lat wyciąga się ku niemu i wciska, wieczorem, między ramię i poduszkę, kiedy on już śpi?

Nad ranem zawładnął nim sen. Kilka kobiecych dłoni podążało w jego stronę, najróżniejszych, z grubymi paluchami, z plamami, paznokciami obgryzionymi oraz takimi doklejonymi, pomalowanymi na krwistoczerwony kolor. Sam nie widział, czy nie wolałby już tych obgryzionych. Szarpał się, próbował cofnąć, ale dłonie złapały go za kostki. Jeszcze ułamek sekundy, a padłby na plecy, a wtedy by go dopadły ostatecznie. Wtedy otworzył oczy i zobaczył dwie zgrabne dłonie, które usiłowały szarpać go za ramiona. „Znów ci się coś śniło” – powiedziała miękkim głosem, pochylona nad nim, dziewczyna. Że była zgrabna, tego domyśli się każdy, kto próbował odczytywać figurę z kształtu dłoni.

Dziewiętnaście i pół roku temu

Ta sama klatka schodowa, w dziesięciopiętrowym bloku. Nie taka sama, odnowiona, zdaje się. Ale windy są te same i takie same. Poprzypalane papierosami przyciski pięter…? Blachą pokryte ścianki. Tutaj, na piątym piętrze, dziewiętnaście i pół roku temu, stanęliśmy za załomem, Daniel i ja. Był grudzień, na zewnątrz nie przymarznięty śnieg, lekka bryja. Wcześniej, w domu towarowym, na parterze, był sklep spożywczy. Nie miałem lei, ale w wejściu, tam, gdzie były podwójne drzwi, stał konik. Szybko wymienił parę dolarów na leje. Gdy wymieniałem Daniel pokręcił głową, dawał mi znaki, że kurs nie był korzystny. Ale to nie miało wtedy znaczenia. Sklep zamykali za chwilę, a chciałem kupić bombonierkę. Potem pojechaliśmy właśnie pod blok. Będąc na chodniku i popatrzyłem w górę. Obok siebie stało kilka dziesięciopiętrowców. Było już ciemno, w grudniu wcześnie zapada zmierzch, tutaj też, w Rumunii. Znałem numer mieszkania, dziewięćdziesiąt osiem, ale nie wiedziałem, które piętro. Już nie pamiętam, czy piętro odczytaliśmy z listy mieszkańców, czy po prostu próbowaliśmy, stając windą wyżej i niżej.

Gdy w końcu znaleźliśmy te drzwi, coś mnie zatrzymało. Musiałem ułożyć sobie w głowie przemowę, po angielsku. Daniel miał tłumaczyć. Zapytał mnie, czy ma czekać, aż zrobię przerwę, czy tłumaczyć równolegle, symultanicznie. Powiedziałem, że równolegle, od razu. Nogi zdrętwiały, wrastały mi w ziemię, ale musiałem to zrobić. Im szybciej, tym lepiej. Ustawiłem się przed drzwiami, Daniel był za mną jak cień, nie pamiętam, czy dzwoniłem czy zapukałem. Otworzył niski mężczyzna, brunet. Co ja wtedy powiedziałem? Co? Że przychodzę, bo poznałem jego córkę, która jest wyjątkowa…? Zmieszał się na te słowa, ale i jakby ucieszył. I zapytałem, gdzie jest jej mama? Niewielka kobieta, brunetka, wyszła właśnie z łazienki, do mikroprzedpokoju, w którym byliśmy teraz w czwórkę. Daniel tłumaczył jak maszyna, bez mrugnięcia oka czy zająknięcia. Wszystko, co po angielsku przeszło mi przez gardło, przekładał momentalnie na rumuński i w pewnym momencie speszyłem się, że będzie szybszy ode mnie. Ale to było niemożliwe, bo on czekał, co powiem, czekał zbyt uważnie, zbyt wyczekująco, natrętnie wręcz, chciał i zgłoski nie uronić. Wręczyłem czekoladki i życzyłem szczęśliwych Świąt. Wycofaliśmy się…

Następnego dnia, na spotkaniu, zobaczyłem wielkie oczy małej, czarnej dziewiętnastolatki, która od rodziców dowiedziała się o naszej wizycie. Pół roku później bruneci, kobieta i mężczyzna, zostali moimi teściami.

Przechodził przez cmentarz

Z cyklu Zapisy znalezione

Lato, wieczór, cmentarz. Był zawsze obok naszego domu i ogrodu. Za nim, w oddali, pagórki, ciągnące się długimi falami, po horyzont. Trzydzieści lat temu widok pagórków nieco przesłoniły nieduże bloki i kotłownia z wysokim kominem. Potem dobudowano garaże w polach. Zostały dwie przerwy, dwa „okna”, przez które widać dalekie pagórki. Jedno wychodzi na południowy zachód, drugie na północ, między wysokimi drzewami o cienkich pniach i rozłożystych koronach. A groby, te w nowej części cmentarza, lśnią polerowaną czernią.

Latem, wieczorem, jak dziś, pomarańcz koloruje obraz pagórków. Maluje też chmury od strony zachodniej, na pomarańczowo. Lekko pomarańczowe zdaje się nawet niebo, choć dziecko powiedziałoby, że jest niebieskie. Bezruch. Między płaszczyznami granitu, w oddali, przesuwają się postacie. Kobieta, starsza kobieta, młodsza kobieta z mężczyzną. Cmentarz dzieli dwie części miasteczka i ludzie czasem skracają drogę idąc od przystanku autobusowego w stronę bloków.

Skręciłem w prostopadłą alejkę, gdy zza załomu muru cmentarnego wyszedł wprost na mnie mężczyzna w średnim wieku. Wpierw wydał mi się młodszy, ale kiedy szedł tak w moją stronę (ale wcale nie do mnie), im bliżej był, tym starszy się okazywał, nie tracąc jednocześnie tego pierwszego, młodzieńczego wrażenia. Dogonił mnie i wtedy usłyszałem, że coś mówi. Myślałem, że do mnie i przyspieszyłem kroku, żeby nie stracić słów.

– Byłem dziś pierwszy dzień w pracy, po urlopie. Układałem sprawy, przypominałem sobie, co zostawiłem trzy tygodnie temu. Tylko dziś rozwiązałem problemy, z którymi zmagałem się całe tygodnie. Odpowiedź przyszła sama, nie wiadomo skąd.

„To chyba jednak nie do mnie” – pomyślałem, ale facet zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Nie przeszkadzało mu, że szedłem obok niego.

– Jak zatrzymać ten stan? Jak nie zamknąć się w tunelu? Jak się nie stłamsić, nie zacząć dusić, dławić, jak siebie nie miażdżyć? Jak się bronić, jak dystansować, czy omijać, unikać, czy pracować mimochodem, czy udawać, czy tłumaczyć, nic nie mówić, być prostacki, współczujący? 

Tu popatrzył na mnie nagle, a właśnie patrzyłem na niego i nie miałem szansy się wycofać, udać, że wcale go nie słucham i tylko przez przypadek tak idę obok. Nie znieruchomiał, nie zatrzymał się, desperacko próbowałem odczytać, z jakim na mnie patrzy zamiarem. Popatrzyłem mu w twarz, czoło, usta, na końcu w oczy, zaniepokojony, co w nich zobaczę. Ale ust nie zacisnął, czoła nie zmarszczył. Patrzył na mnie spokojnie i z wyczekiwaniem, jak na przyjaciela, czekając odpowiedzi, dobrej rady. Co miałem powiedzieć? Podciągnąłem ramiona do góry, podniosłem, otworzyłem dłonie i zatrzymałem się w tym geście, bo zrozumiałem, że naprawdę nie wiem. I choć ten wzrok sprawił, że chciałem mu pomóc, to przecież nie mogłem udawać, że wiem. Zaufał mi, a ja, zobowiązany, szczerze i uczciwie nie mogłem go zbyć byle odpowiedzią.

Zrobiliśmy kilka kroków, po których on znów popatrzył w asfalt, kilka metrów przed siebie, i tak poszedł. Ja stanąłem. Szedł w tę przerwę południowo–zachodnią, przez co jego sylwetka rytmicznie oddalała się na tle coraz bardziej pomarańczowych i coraz ciemniejszych pagórków.

Mailingi jak nasiona

Listy mailingowe to jak nasiona i pyłków drzew, krzewów. Przedwczoraj, rano, z naszego okna na pierwszym piętrze obserwowaliśmy pyłkowy deszcz, kurtyną przegradzał ulicę, szedł w kierunku pawilonu handlowego, lokalu, którego nikt nie chce wynająć, bo w okolicy nie ma ruchu, po prostu.

Listy mailingowe ślą listy do tysięcy skrzynek komputerowych. Zapychają je, denerwują właścicieli, którzy wpierw mają nadzieję, że klikając na „zrezygnuj” pozbędą się natrętów. Niestety, tym więcej spływa im starannie przygotowanych „ziaren”, próbujących zapłodnić inwencję, połechtać duszę i wyciągnąć nieco grosza z portfela.

Śmieszne, kiedy nawet wydawnictwo „Charaktery” sięga po najbardziej populistyczny temat („piłka nożna”, kiedy Polacy jeszcze w grze), by zainteresować kolejnym numerem. U moich rodziców, jakimś trafem, na półce w biblioteczce stały dwa tomy „Psychologii” Włodzimierza Szewczuka. Nastolatek sięgał do nich z nadzieją, że pozna sposoby wpływania na ludzi, a tam, na szarych kartkach, były jakieś wykresy, ruchy gałek ocznych, jakieś prądy nerwowe, relaksacje neuronów. Dziś „Charaktery” mizdrzą się do szerokiej grupy czytelników, a chłopak, który zaczynał od Szewczuka, uśmiecha się na błyszczący papier i malownicze grafiki, uspokajająco ładne.

Metody marketingowe, adresowane do gnomów. Czasem współczuję, bo przecież siedzi gdzieś tam człowiek, który wymyśla te hasła (kopywrajter), stara się, bo jego płaca zależy od procentów w wynikach, których efektywność tak łatwo przecież określić. Ściema, kolego, wiemy, ty i ja, że to ściema. Widzę w wyobraźni, jak się wysilasz, by trafić do mnie celnym hasłem. Ale ja, dla ciebie, nie mam twarzy, moja twarz to rozmazane oblicza tłumu, czyli nikogo. Strzelasz papką, twoje strzały mijają mnie, nawet nie muszę się uchylać. Cieszę się, że ktoś Ci za to płaci, bo każdy potrzebuje z czegoś żyć. Właśnie robię porządki w skrzynce pocztowej, przeznaczonej na spam.

Drobny przekręt

– Wiesiek, posłuchaj. Był upalny czerwiec. Otworzyłem drzwi taksówki zapraszającym gestem i popatrzyłem na nią. Była dostojną kobietą, która już nigdzie nie musiała się spieszyć. Zamknąłem lekko drzwi mercedesa i sam wsiadłem po drugiej stronie.

Opowieść, którą usłyszałem w drodze z podmiejskiej, malowniczej miejscowości do centrum Krakowa, była odtwarzana spokojnym, cichym głosem. Nawet przepisy kucharskie, którymi wymieniają się kobiety przez telefon, zawierają więcej emocji. Ona była dyrektorką zespołu szkół zawodowych dla kobiet. I opowiedziała mi o swoim śledztwie.

Objęła stanowisko jako młoda, niezbyt doświadczona zarządzająca. Po pewnym czasie zaniepokoiły ją drobne nieścisłości. Zaczęła samodzielnie analizować księgi, spędzała nad nimi całe noce, uczyła się księgowości jednocześnie ją weryfikując. Słuchałem, jak w końcu współpracowała z milicją i prokuraturą, a potem występowała w sądzie.

Zapadł mi w pamięć pewien sposób na przekręt – księgowa zamieniała miesiąc i dzień w dacie, tam, gdzie było to możliwe. W ten sposób przerwany zostawał ciąg przyczynowo–skutkowy, następstwo czasu dla wydarzeń, ludzi, miejsc. W tych załamaniach czasoprzestrzeni dało się uszczknąć duże sumy, odprowadzić w bok pieniądze, a wyciek pozostawał trudny do ustalenia.

Wiesiek, teraz posłuchaj. Nasza rzeczywistość zawiera tak wiele szczegółów, połączeń szczegółów, kolejności szczegółów, konfiguracji, konstelacji, kompozycji szczegółów, przypisania szczegółów do osób, miejsc i czasu, szczegółów dotyczących innych szczegółów, odwrotności szczegółów, całek i różniczek szczegółów… Jeśli ktoś będzie chciał zamienić ze sobą dwa szczegóły, zrobi to. Wieśku, nie próbuj tego śledzić, wyjaśniać, prostować, odkręcać, poprawiać. A gdyby Ci przyszło do głowy – nie próbuj przepraszać! Pamiętaj — Twój delikatny uśmiech…

Mistrzowski Kapuściński, w banku, z urzędniczką

Żeby uznać mistrzostwo Ryszarda Kapuścińskiego, mistrzostwo obserwacji oraz mistrzostwo jej przelania na papier, trzeba jednak interesować się polityką, geografią, etnografią, socjologią. Ale trafiłem na tekst, który docenić może każdy, średnio zorientowany czytelnik. Oto fragment z Lapidariów:

Bank w Berlinie, w pobliżu ZOO Garten. Masywna, z ciemnego dębu bariera oddziela klientów od urzędników. Podłoga po stronie klientów jest wyższa niż po stronie urzędników, tak że ci pierwsi patrzą na tych drugich z góry. Ten topograficzny szczegół jest ważny dla Fraulein Christine, u której realizuję czeki. Z wyglądu ma niewiele ponad dwadzieścia lat. Jest przeciętnej urody, a nawet, po prostu, brzydka. Zbyt duży nos, głęboko osadzone, szare oczy, silne, szeroko rozstawione szczęki. Ale te niedoskonałości urody natura rekompensuje dziewczynie w jednym – Christine ma (czujemy to, domyślamy się i nawet częściowo widzimy) fenomenalny biust. W tym określeniu – „częściowo” – kryje się właśnie cała interesująca nas gra, arcyciekawy w swoich subtelnościach popis, fascynująco zalotna, ale jakże dyskretna pantomima. Bo Christine, to oczywiste i zrozumiałe, chce się podobać. I, naturalnie, wie, co w niej podobać się może. Rzecz w tym jednak, że los obdarzył ją skarbem, którego przecież tak najzwyczajniej, tak po prostu i publicznie, nie może nam pokazać. I w tym jest problem, męcząca łamigłówka: jak pokazać, że co jak co, ale biust mam naprawdę piękny, jednocześnie nie mogąc dać materialnych na to dowodów? Rezultat tych rozterek i wahań możemy oglądać codziennie w naszym banku. Jakże starannie dobrane są tkaniny bluzek, aby były odpowiednio obcisłe, kunsztownie przylegające. Jak precyzyjnie wycięte są dekolty, aby z jednej strony nie przekroczyć granicy uznanej obyczajem i smakiem za przyzwoitą (złośliwe przycinki koleżanek, zjadliwe spojrzenie szefowej), ale z drugiej strony nie stracić najmniejszej szansy, aby powiadomić nas, że za tym wycięciem zaczynają się rzeczy naprawdę niezwykłe. Ileż owo idealne przykrojenie linii dekoltu, której karkołomnym zadaniem jest jednocześnie zdecydowanie odsłonić i nieśmiało przysłonić, poprzedzało prób, przymiarek, wątpliwości, rozterek. Ile wertowania żurnali, ile biegania po sklepach, ile przeglądania się w lustrach i narad z przyjaciółkami. Ale ustaliwszy linię idealnie równoważącą zalotne skrywanie i śmiałe odkrywanie, Christine staje się tej linii czujną niewolnicą: jeżeli pochyli się nad biurkiem za nisko – odsłoni za dużo, jeżeli natomiast nadmiernie i sztywno wyprostuje się, linia dekoltu pójdzie w górę, przykryje zbyt wiele. W tym płynnym, zmieniającym się kształcie dekoltu, w jego zaczepnej ruchliwości kryją się wszystkie sekrety zabawy, do której dziewczyna daje nam znak.

Bank zatrudniający Christine mieści się przy ulicy, przy której stoi kilka domów publicznych. Latem pełno tu dziewczyn, które, chcąc zachęcić klientów, pokazują przechodniom wszystko, co mają. A jednak to Christine, zwykła urzędniczka, jest atrakcją tej okolicy. Tu bowiem, w tej surowej i mrocznej sali bankowej można podziwiać kunsztowną i kuszącą pantomimę świadomie-nieświadomie odgrywaną ku naszej radości.

Ryszard Kapuściński, Lapidaria I-III,
Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2008, str. 338