Sobota, „rtęć rozsadzi termometr”
Sobota. Leniwy poranek. Pierwszy dzień od wielu, w którym nie trzeba słuchać budzika.
Pędzą chmury na wietrze
czarne, ciężkie i obłe,
rośnie rtęć w termometrze,
rosną słowa i obłęd,
Minęły już czasy, w których sobota i niedziela, drażliwe, goniły się niecierpliwie. Tyle żmudnych analiz było trzeba, by dojść, że sobota ma prawo boleć, zwłaszcza po pracowitym tygodniu. Że spokój i ulga pojawia się dopiero niedzielnego wieczora, podczas planowania kolejnego tygodnia.
– Dzieci, co robimy dzisiaj?
Pytanie pada przy stole, w trakcie śniadania. Kartka papieru, na której pojawiają się kolejne punkty: sprzątać kuchnię, umyć ziemniaki, iść na spacer, na spacerze – zaglądnąć do biblioteki.
wchodzi siny, opierzchły,
trupi miesiąc zza domostw,
krew jak pociąg pośpieszny
huczy poprzez świadomość
coraz prędzej i wreszcie —
galop, galop pod pulsem! —
wichrem porwie ten wiersz cię
tak jak obłęd, jak ból sam.
Idziemy w dół, do rynku, gdy niebo się przejaśnia. Zapach ciepławej wilgoci uderza mnie szpikulcem wspomnień, na pustym chodniku prowadzącym do miasta widzę nagle siebie, samotnego, dziesięcioletniego, jak teraz moja córka. Nade mną ciągle te same drzewa, jeszcze. Płynę w dwóch światach, obezwładniony aromatem przeszłości, gdy przechodzimy poprzez drobne uliczki, na Mały Rynek.
W wypożyczalni dzieci same załatwiają swoje sprawy, ja nieśmiało przesuwam wzrokiem po półkach. Widzę pojedyncze egzemplarze serii, które czytałem kiedyś. Tak sobie wyciągam tom Antologii Poezji Polskiej 1914–1939. Otwieram, przebiegam wzrokiem. Dzieci do mnie:
– Idziemy?
Czytam na głos:
W wierszu burza i morze,
włosy kobiet i komet.
Wicher okno otworzy!
Rtęć rozsadzi termometr!
Wybuchamy śmiechem.
Ach! Jak z żyły otwartej
krew tym wierszem się sączy.
Świt przypełznie o czwartej.
Bromu! Światła! Czas kończyć.
– Tata, chcesz, mogę ci pożyczyć tę książkę na moje konto – mówi Beniamin. Zaniemówiłem. Próbuję przeanalizować, czy ja będę miał czas do niej zajrzeć, że to jeszcze jedna rozpoczęta, a nie zakończona książka, lecz te wszystkie pytania zamierają wobec faktu: moja odmowa będzie jak świętokradztwo. Stłamszę w siedmioletnim człowieku jedną drobną iskrę życia. Zgadzam się. Muszę się zgodzić, to mój obowiązek; potem obowiązkiem będzie zaglądnąć do książki i jeszcze opowiedzieć o niej dzieciom. Obowiązkiem ojca, który stał się ojcem, nie przez przypadek, co więcej. Beni bierze tom, idzie do bibliotekarki i mówi:
– Proszę jeszcze to na moje konto.
I do mnie, gdy wraca:
– Tata masz czas do szóstego marca.
W sklepie spożywczym kupujemy bułki, siadamy na ławce i gryziemy je, obserwując kręcące się w kółko, po naszym rynku, samochody. Potem droga powrotna prowadzi wzdłuż muru cmentarnego na wysokiej skarpie.
To październik już czarnym
palcem puka do okna.
Zapach liści — cmentarny.
Wieczność — pusta, okropna.
Mam niewiele czasu, zbieram się do pracy mimo, że sobota. Szybki obiad, pakowanie sprzętu, drobne porządki, dziesiątki małych czynności potrzebnych, by tak po prostu wyjść z domu. I by potem do niego powrócić. Na podwórku patrzę mimochodem…
Spojrzysz w niebo: to przedświt,
otchłań sina i martwa.
Wtedy wylej we wszechświat
wiersz — jak łyżkę lekarstwa.
przytoczony wiersz to „Poeta” Władysława Broniewskiego
Orgazm
– Tata, co to jest orgazm? – zapytał mój syn (siedmio i pół letni), gdy kopaliśmy sobie piłkę w przedpokoju. Czy jest rodzic, którego takie pytanie nie wysztywnia? „Wysztywnia” to fatalne słowo. Może więc: kłopocze, niepokoi, trwoży…
– No wiesz, kiedy ludzie się przytulają to czują się dobrze. I orgazm to jest ten moment, w którym czują się najlepiej.
– Bo w jednej restauracji jest taka potrawa: orgazm podniebienia.
– Aha…. No widzisz, chodzi o to, że podniebienie czuje się najlepiej.
– Ale jak? Samo?
– No nie samo, tylko wtedy, kiedy je tę potrawę. Wiesz co to jest podniebienie?
– No pewnie.
– To jest ta część, tam w buzi – pokazuję palcem.
– Aha….!
Rozglądam się po kuchni. Jakimś trafem znalazło się tu menu naszej małomiasteczkowej restauracji.
Orgazm podniebienia — 11,90 zł
Lodowa niespodzianka w trzech smakowych odsłonach: kokosowej, ananasowej, pomarańczowej. Daj się zaskoczyć!
Czy tym razem dałem się zaskoczyć…?
Instrukcja
Chłopak nie uśnie dopóki matka (albo ojciec) nie położy się obok niego. Potem chłopak przytula się na moment, po czym mówi: odwrócę się do ściany na chwilę. Po pięciu sekundach rozlega się jego równy oddech. To jeszcze nie ten sen. Za pół minuty, może minutę, chłopak odwraca się i znowu przytula. Potem bierze rękę ojca (albo matki), kładzie ją sobie na piersi i przyciska swoimi rękami. Tak odwraca się do ściany mówiąc: jest mi dobrze. I powoli zasypia. Teraz można delikatnie spróbować wyciągnąć rękę, obserwując reakcję chłopaka, słuchając jego oddechu. Na koniec okrywamy go kocem i zostawiamy.
Sprzeciw początkiem samodzielności…?
Skąd bierze się tyle zniechęcenia rodziców względem dzieci? Dziecko, które jest już pełnoletnie i chce coś zrobić według własnego planu, spotyka się tylko z wątpliwościami, ubolewaniem, opiniami w stylu „tak się nie robi”. Ale nie same słowa są problemem, tylko ton, w jakim zostają wypowiedziane. Ton bezwarunkowy, bezdyskusyjny, ton oczywistości.
Przypominam sobie rodziców, którzy na różne sposoby próbowali odwieźć swojego dorosłego syna i jego żonę od wyjazdu za granicę. „Nie dacie sobie rady” brzmiała diagnoza. A może niepotrzebnie ubolewam? Bo taka postawa rodziców tym bardziej prowokuje młodych do samodzielności. Do podjęcia własnej decyzji wbrew. Do sprzeciwu. Sprzeciw jest dowodem na to, że ktoś, kto się sprzeciwia, rozpoczyna wreszcie własną drogę.
To chyba nie jest do końca wyjaśnione, którzy rodzice wychowują bardziej samodzielnego człowieka. Czy ci, którzy bardzo go kontrolują i ograniczają, aż wreszcie on ma tego dość i zdecydowanie zrywa pępowinę. Czy ci, którzy są liberalni i częściej pozwalają młodemu w jakimś zakresie samodzielnie eksperymentować i brać na siebie konsekwencję własnych poczynań. Może czyta to jakiś psycholog albo pedagog i wyrazi swoją opinię? Ciekawy jestem, na ile jest prawdopodobne usamodzielnienie się młodego człowieka bez sprzeciwu?
Cisza wypełniona wieczorem
Zgasł wreszcie długi dzień. Ostatnie jego światło było rozproszone, pochodziło z ciemniejącego nieba. Słońce, które pochyla się nad horyzontem, a potem za nim się skrywa (co stwierdza obserwator na ziemi) oświetla jeszcze położone wyżej chmury. Tak było u nas, gdy dom stojący na skarpie spoglądał w dół ciemnej ulicy, lecz zerknąwszy z kuchennego okna w górę, w stronę wschodu, widzieliśmy jakby ośnieżone szczyty górskie, oświetlone promieniami niedostrzegalnego już dla nas słońca mleczne skłębienia chmur, tylko ich górne grzbiety.
Potem, siedząc przy oknie wychodzącym na zachód, z wysokości pierwszego piętra widziałem już tylko kawałek bladoniebieskiego nieba, niewielki, jaki pozostał między drzewami i dachami sąsiednich domów. W dole – ciemnie podwórko. Za mną usypiały dzieci, w takt czytanej przeze mnie historii przejęły rytm słów i zamieniły go w spokojne oddechy.
Wieczorna cisza, która wypełniona jest szumem opon przejeżdżających samochodów i tykaniem ściennych zegarów. Szmerem wody w kranie za ścianą, u kuzynki-sąsiadki oraz szumem, który słyszy się w centrum mózgu, dokładnie między prawym i lewym uchem, między oczami a potylicą. Prawdziwą ciszę spotkać można chyba tylko we śnie.
Przeniosłem się do kuchni przed chwilą. Moje biurku jest w przedpokoju i zwykle tam pracuję, lecz towarzyszą mi tylko ściany, nawet jeśli wiszą na nich mapy nieba oraz plakat „Kosmosu” Gombrowicza. Teraz patrzę za okno siedząc w ciemności. Zza uchylonego skrzydła okiennego dochodzi odgłos jakby daleki, lecącego samolotu. Ale on nie cichnie tak, jak przelatujący samolot; wiem, że to agregat chłodniczy w sklepie po drugiej stronie ulicy. Agregat to banał, ale to nie ma znaczenia, skoro przywołuje historie przemierzania Kosmosu opisane przez Lema.
Ioana przysyła mi smsy zza dwóch granic, siedmiuset kilometrów. Otwieram szerzej okno, chłodny oddech ogarnia twarz. Zapach wydaje się taki sam, jak w tych wielu miejscach, które pamiętam, w których czaiła się tajemnica. Gdy miałem dziesięć lat ciemność w górskiej wiosce niedaleko Myślenic była tajemnicą. W niej wychował się mój ojciec, a gdy chodził nocą przez las, drogowskazem były mu gwiazdy. To opowieść dla mnie tak baśniowa jak marzenia człowieka o spędzeniu jednej doby na Marsie. Z tą jedną wioską związała mnie moja rodzina, tam przyjeżdżaliśmy i ją będę wspominał dopóki będzie żyła moja pamięć. Dla mnie niezwykła, choć takich wiosek i takich babć jak moja, w okolicy były setki, a w całej Polsce – tysiące. To przecież normalne, ale dla mnie – niepojęte, bo jest w tych dwóch faktach jakaś nieciągłość, niespójność, jakby pochodziły one do dwóch zupełnie różnych światów.
Ucichł jednak chłodniczy generator, znikł na chwilę tworzony przez niego czar tajemnicy. Beniamin przyszedł do mnie przez ciemność, obudził się. Wysuszyłem nieco wilgotne włosy, przebraliśmy górną część pidżamy i odprowadziłem go do łóżka, nad którym szybko rozległ się jego miarowy oddech.
To, że siedzę sam w kuchni wzięło się stąd, że nie ma w pobliżu mojej dziewczyny. Gdyby była, nie byłbym tu, w ciemności, nie siedziałbym przy otwartym mi w twarz oknie, nie ubrałbym czapki z daszkiem i polaru, nasunąwszy na głowę jego kaptur. I nie pisałbym. Więc skąd się bierze to pisanie?
Zapach ciepłego wieczora to też wspomnienie letnich obozów w wiosce niedaleko Koszalina. Kiedyś spałem tam tuż przy otwartym oknie, usypiał mnie ciepły chłód nocy, a budziło chłodne ciepło poranka. Dziś myślę, że było to jedno z najszczęśliwszych doświadczeń w moim życiu. I sumując już brawurowo i nieodpowiedzialnie najróżniejsze wrażenia i przemyślenia napiszę, że wszystkie sztuki teatralne, powieści i wiersze, skomplikowane dzieła muzyczne, malarskie i wszelakie zaczynają się i prowadzą do tego stanu, w jaki się wpada zasypiając wśród traw z widokiem na stojące drzewa. Drzewa czy to wśród letnich liści, czy nagie, z biegnącymi po nich strużkami zastygłego lodu.
Synu…
Trudno znieść histerię trzy i pół letniego syna, bo nie mogę mu ulec z jednej strony, a z drugiej – znam i rozumiem go. I to nie z czasów, gdy miałem kilka lat, ale z tych zupełnie niedawnych. O choćby sprzed roku, czy sprzed miesiąca lub sprzed tygodnia. Powody jego i moje są trochę inne, ale to nie ma znaczenia – emocje te same. I jestem w szachu, bo gdybym chciał jego stan nazwać dziecinnym, to uczciwie musiałbym też nazwać ten u siebie. To tylko skala problemu jest inna, ale każda – u niego i u mnie – na naszą miarę. To zadziwiające, jak on i ja jesteśmy w podobnej sytuacji. Bo, będąc dalej uczciwym, muszę przyznać, że ktoś ma prawo, obowiązek, a nawet zrobiłby mi ogromną przysługę, gdyby był dla mnie tak samo konsekwentny, jak ja teraz wobec niego. Tak, dziadkowie mówią, że to bez litości. Ale to nie tak pojęta litość. Bo ja go ściskam, przytulam, mówię spokojnie i mu tłumaczę, naprzeciw jego wrzaskom, w których krzyczy prawdziwa rozpacz, z dna duszy. Mimo niej mówię: "nie".
Czy chciałbym, żeby ktoś zrobił to samo wobec mnie? Jestem w kropce. Muszę powiedzieć: "tak". Robiąc jemu to, co robię, jakbym robił to samo sobie…
Takie tam
Mam napisać kolejny tekst na zamówienie. Oczywiście termin w zasadzie minął. Wiąże się z tym napięcie, które z jednej strony wzmaga determinację, z drugiej – wywołuje strach przed klawiaturą i monitorem komputera. Bo co będzie, jak siądę, a tu nic? Albo napiszę zdanie, które już za chwilę okaże się kiepskie. Albo napiszę cały tekst, w zaangażowaniu i przeświadczeniu o jego nawet niezłej wartości, a jutro rano – sam się będę go wstydził. Tak, twórca, nawet taki domorosły, właściwie to on szczególnie, powinien wyzbyć się wstydu. Dla własnego bezpieczeństwa.
Świtające pomysły zdają się trudne: ach, gdybym miał dwa dni, zaszyty w niedostępnej leśniczówce wszedłbym w magiczny świat wyobraźni i spłodził, urodził a potem wychował ze trzy teksty. A ile mam? Dwie, trzy godziny jeszcze dzisiejszej nocy, zaś jutro – jedną ręką realizując spektakle, a drugą biegając po klawiaturze.
To jasne, że myśl o leśniczówce jest zwodnicza. To bzdura! – powiem sobie szczerze. Niedostępność, samotność nie gwarantują sukcesu płodzenia. Tak jest. Jest jak jest.
Zacznij od kiełbasy
Mówi mój przyjaciel Michał – jak nie wiesz, co dalej, to zacznij od początku. Tak więc…
Pamiętam! Było to wtedy, kiedy na kanale History leciał film o grypie hiszpance (czy powinno być z dużej litery? w sumie jest sobota rano, co może zwolnić mnie od zastanawiania się nad tym) w powiązaniu z I Wojną Światową. Grypa zabiła więcej osób niż działania wojenne. "To skandal" pomyślałem leżąc na tapczanie naprzeciw telewizora "że prawie nigdy, kiedy mówi się o I Wojnie Światowej, nie wspomina się o hiszpance, która zebrała większe żniwo" (sprawdziłem, pisze się jednak z małej). Wtedy mój tata zapytał z kuchni, czy mam trochę czasu i mógłbym coś zrobić. Co prawda wtedy głowa bolała mnie jeszcze (po wypadku) dużo bardziej niż teraz, ale zgodziłem się.
Najpierw zaproponował mi samo kręcenie maszynką. Sam miał nakładać mięso, naciągać jelito i kształtować laski (chyba raczej pęta, znów szukałem w Internecie). Ale to było za dużo dla niego, a za mało dla mnie. Zacząłem więc sam nakładać.
"Jelito, czterdzieści dziewięć złotych za dziewięćdziesiąt metrów" powiedział tata. Czy może odwrotnie…? Nie mam pamięci do cyfr (ani nazwisk). Mięsa była cała miska, "półtorej godziny jak nic" pomyślałem. To z braku doświadczenia.
Moja fascynacja fascynacją ojca osłabła w chwili, kiedy wyjawił mi, że wraz z każdym wędzeniem zmniejsza się liczba drzew na naszym ogrodzie. "No a jak myślałeś, skąd biorę drewno?" Stanęła mi w oczach wizja ogrodu tylko z koszoną przez tatę trawą, zupełnie ogołoconego z drzew, już z pewnością tych, których drewno nadaje się do wędzarni.
Skończyliśmy może po dwudziestu minutach. Pozostało tylko umyć lewą rękę (jak na zdjęciu), co po mięsie kiełbasianym wcale nie jest takie proste (nie dlatego, że brudne, tylko tłuste).
No, zacząłem prawie od początku, może temat niezbyt elegancki, ale zacząłem.
Nasłuchujemy
– Beniamin, słyszysz?
– Tso?
– Ten dźwięk.
– Tak. Samochód jedzie.
– Ja myślę, że to jest czajnik, który gotuje wodę.
– Tak, cajnik.
W korytarzu jest wnęka, w zasadzie – krótki prostopadły korytarz z oknem na końcu, tam ustawiono stoły, to mała jadalnia, z której wchodzi się do kuchni czystej i kuchni brudniej. W tej pierwszej szumi woda i czajnik elektryczny.
– Tato.
– Tak?
– A slysys ten tswiek?
– Buczenie…
– Tso to jetst?
– To chyba lodówka. Stoi na korytarzu.
Tuż przed otwartymi stale drzwiami, oprawionymi w jeszcze socjalistyczne żelazo szklanymi płytami, stoi lodówka dla pacjentów, której odgłos niesie się wzdłuż i wszerz szpitalnego korytarza.
– Tak, to lodówka.