Pobełkotać, czasem, można

Pierwsza w nocy, wróciłem z pracy. Gdybym się postarał, mógłbym wrócić 35 minut wcześniej. Ale odpuściłem tempo, spinanie się, zmuszanie.

Teraz nie powinienem zabierać się do pisania: wypływają same negatywy, depresyjne. Jak np. ta, że po skończeniu pracy o 22:00 wożę z drugiego końca Krakowa, dzieciom, rzeczy – instrumenty, na których grają, monitory komputerowe, walizki. Taszczę toboły z ósmego piętra, wszystko naraz, żeby nie krążyć dwa razy.

Teraz, w domu, nie idę od razu spać, pretekstem jest hipoglikemia, ale tak naprawdę czuję niedosyt. Tak jakby spać można było dopiero po mocnym akcencie, finałowym osiągnięciu mimo, że w ciągu dnia udało się załatwić, zorganizować, przeprowadzić niemało potrzebnych spraw. Sił starczyło, by wyciągnąć toboły z auta i wnieść do domu, do ciemnego pokoju, w którym śpiący, rozciągnięty kształt na łóżku uświadomił mi, że syn, wyjątkowo, wrócił do domu.

W pracy, dajmy na to, taki sukces, że udało się zrealizować skomplikowany spektakl bez większej wtopy, jeśli nie liczyć dziwnie rozstrojonego odsłuchu podczas jednej z piosenek. Już brałem winę na siebie przypominając sobie co tam mogłem zawalić. Ale ale – pomyślałem po chwili – przecież tak grałem kilka przedstawień do tej pory i było dobrze, więc koniec z siebie biczowaniem.

Tak więc jadąc samochodem w ciemności włączyłem stary, mój ulubiony osobiście przebój, który obecnie ma już pięćdziesiąt lat, a jej główny twórca nie jest w stanie nic już stworzyć niczego. Prosty, genialnie radosny utwór, bez krygowania się na intelektualizm, eksplozja optymizmu, która wyzwala pioruny w moim ciele. Mimo, że minęły dziesięciolecia od tamtego momentu, kiedy nagrałem tych kilka minut, przypadkowo, z radia na kasetę audio (analogową oczywiście), nie wiedząc, że stanie się dla mnie pomnikiem chyba już do końca życia.

Lecz te eksplozje emocji wypomniała mi ostatnio rodzina. „To nie jest normalne”, „popadasz w skrajności”, „z wiekiem jest coraz gorzej” – chyba na temat mojego zdenerwowania i wybuchu, który miał miejsce kilka dni temu, kiedy wyjeżdżałem spóźnony do pracy. Myślę sobie – jakie to bezwzględne, kiedy najbliżsi chwycą jedno zachowanie z tygodnia i punktują je przez kolejne tygodnie, jako przykład tego, kim jesteś. Córka przecież jest bardzo podobna, to raczej jej matka jest moim i jej przeciwieństwem. Zdenerwowanie dwudziestoletniej osoby jest ciągle jeszcze jakieś takie urocze, podczas gdy zdenerwowanie pięćdziesięciolatka – wyłącznie paskudne, niegodne.

Zdaniem połowy rodziny powinienem coś z tym zrobić, konkretnie – pójść do co najmniej do psychologa, niewykluczone, że do psychiatry. „Chory psychicznie przeważnie uważa się za zdrowego”, mam więc utrudnioną argumentację.

Żyję emocjami, życie polega na emocjach, inaczej nie ma sensu. A ponieważ dobre emocje chyba siłą rzeczy wiążą się z ich przeciwwagą, która prędzej czy później nadejdzie – pogodziłem się prawie z okresami nieokreślonego bólu, drętwego cierpienia, nawet z częstymi zmianami nastroju, które przykrywam jak mogę maską jako takiej zewnętrzności.

Wjeżdżając autem na podwórko zająłem puste od śniegu miejsce. Obok jest drugie, bardzo podobne – to po naszym poprzednim samochodzie, który dziś rano odprowadziłem do firmy o nazwie „end-car”. To był nasz czwarty samochód. Od lat kupujemy niemłode samochody i w naszej rodzinie dopełniają żywota. Jako student mieszkałem u przyjaciela stosującego tę samą strategię, będąc przy okazji mechanikiem samochodowym. Nauczył mnie, że z wielu awarii można jakoś wybrnąć, wiele mmożn przewidzieć tak, aby nie zaskoczyły w dalekiej drodze. A kiedy zdarza się, już ta ostateczna – pracownicy firmy „koniec samochodu” przyjeżdżają bezpłatnie lawetą, a nawet dodają parę stówek za złomowanie.

Pierwszy nasz – ford – odjechał na lawecie, kiedy sprzęgło zaczęło ślizgać a na błotnikach były rdzawe plamy. BMW sprzedałem za – słownie – sto złotych, choć na umowie napisaliśmy „pięćset”, bo kupujący stwierdził, że „nie uwierzą w urzędzie podatkowym”. Mała renówka stanęła w mieście, kiedy pojechałem do paczkomatu. O złomowaniu kolejnego samochodu zdecydowałem, gdy jechałem do pracy i silnik odmówił posłuszeństwa. Wiedziałem, co się zepsuło, ale znałem ogólny stan auta – naprawa naprawdę się już nie opłacała, wobec innych niedomagań, z którymi jeździliśmy miesiącami.

Dojeżdżamy auta do końca ponieważ nie umiemy handlować. Czujemy, może nawet uważamy, że handel ma w sobie coś nieczystego, że nie można w nim osiągnąć sukcesu mówiąc całą prawdę. Nieumiejętność handlowania widać też w innych dziedzinach życia – wolimy zrobić coś charytatywnie czy wręcz za darmo, niż targować się, podawać kwoty, wymyślać powody, dla których należy się nam więcej.

A może to po prostu lenistwo, „zdolny ale leń”, które zasłaniały różnymi argumentami i dywagacjami, do których mamy dużą skłonność…

Myślenie może boleć

Chyba nigdy wcześniej nie odczuwałem, że myślenie męczy, a nawet boli.

Lubię myśleć, rozkminiać, jeśli się trafi temat / problem, który mnie interesuje, intryguje, rozkminiam go przez kolejne dni. Chyba robię to automatycznie, to się po prostu dzieje. Lubię też wejść w nowy temat, jak np. zrealizować zakupy trzydziestu drobnych rzeczy w moim miejscu pracy. Kiedy są to różne artykuły, trzeba poszukać najbardziej odpowiednich, znaleźć sklepy, w których można je zamówić. Kiedy trzeba sklecić w działającą całość kilka urządzeń – jak np. rozdzielenie i transmisja sygnału telewizji przemysłowej przez kilka pomieszczeń, z konwersją na standard VGA lub HDMI.

Myślenie jest fajne zwłaszcza, że przez wiele lat nie uważałem myślenia za pracę. Patrzyłem na rodziców, dziadków, z którymi się wychowałem, w domu z ogrodem i kawałkiem pola było sporo fizycznej pracy. Zwłaszcza ojciec był i ciągle jest tytanem działania, niewielkiego wzrostu, ale wychował się na górskich terenach kamienistych pól, znany był z tego, że łamały m się w rękach trzonki łopat, urywały zawiesia wiader – od tempa, w jakim były przez niego używane.

Wychowałem się w kulturze, w której pracą było działać fizycznie. Nie pamiętam momentów, w których ktoś siadał i planował pracę, zastanawiał się, jak coś zrobić. Z wyjątkiem wujka, który z ciotką i trójdzietną rodziną mieszkał w tym samym domu. On był spokojniejszy, powolniejszy, pamiętam, jak czasem stawał i się zastanawiał, jak ugryść zadanie, po czym na głos, mrucząc, wymieniał jego etapy, zakręty. Czasem cofał się w tym planowaniu, kiedy znajdował lepsze rozwiązanie.

Myślenia uczyły mnie dyskusje z przyjaciółmi i kolegami. Szczególnie z Krzyśkiem, rówieśnikiem, prowadziliśmy półnaukowe dyskusje, wzorując się na programach naukowych i technicznych, tak mało dostępnych w latach 80-tych. Czytaliśmy science fiction, tam głównie Lem opisywał całe toki rozumowania swoich bohaterów. Myślenia uczyły mnie studia techniczne, usłyszałem o ważności planowania, że strategia jest jeszcze czymś innym, że dążymy do efektywności.

Z biegiem lat przybywało rzeczy, o których trzeba myśleć, żeby codziennie żyć. Bronię się ciągle przed zalewem drobnych codziennych problemów, ale to walka nierówna, bo nie ma wyjścia. Jedyne to szybciej podejmować wybory, które ograniczają paletę wyborów. To nasze czasy po 2000 roku pokazały, że największym problemem nie jest dostępność towarów i usług (a tak było przed 30 lat mojego życia), tylko odpowiednie decyzje pozwalające wybierać i organizować dostępne środki.

Nigdy jednak nie zdawałem sobie sprawy tak, jak teraz, jakim wysiłkiem jest myślenie. Nikt nie uczył mnie jak odpoczywać. Jeszcze w czasach studenckich, kiedy zajmowałem się szkołą muzyczną, pisaniem tekstów, organizowaniem życia społeczności młodzieżowej, tworzeniem audycji radiowych, grałem na instrumencie, pisałem aranże, to wszystko robiłem bez wiedzy, że trzeba odpocząć. W ekstremalnych momentach nakazywałem sobie myślenie podczas jazdy komunikacją MPK: było do zrobienia to i to, ja pracowałem w trakcie nawet kilkunastu minut jazdy – pamiętam taki moment – stoję na stopniach wysokiego Ikarusa, między przystankiem Plac Inwalidów i Czarnowiejską, i zmuszam się do myślenia.

Pamiętam domowe małżeńskie awantury, rozgrywające się regularnie w sobotę. Z bagażem obwiniania siebie. Uspokajałem się dopiero w niedzielę wieczorem, kiedy trzeba było już niestety myśleć o pracy następnego dnia. Wszystko między nami było w porządku, to tylko zmęczenie, skumulowane w ciągu tygodnia, uchodziło od rana w sobotę – ból ciała, zniecierpliwienie, niemożność znalezienia sobie miejsca.

Wyjątkiem były wakacje. Po kilku tygodniach wolnych od regularnych zajęć mój świat się zmieniał – nabierał lekkości, światła, ciepła. Dziś pamiętam jeden tydzień, podczas którego odespałem zaległości – i świat, który zobaczyłem, był zupełnie inny, niż ten na co dzień. To nie świat był inny, tylko ja się wyspałem.

Ostatnie wydarzenie, które uświadomiło mi, jak ważny jest odpoczynek, to okres pandemii. Przez kilka tygodni nie musiałem jeździć do pracy. Wtedy przysiągłem, że nie pozwolę się wkręcić w pracę bez przerw i odpoczynku, w kołowrotek, którego obrotów nie kontroluję. Czy to się udaje? Nie bardzo.

Warte, niewarte

Ostatnie miesiące pozwoliły mi na robienie tego, co lubię, kocham. Nie liczy się uznanie szerokiej publiki, wystarczy mi tych kilka osób, z którymi udało się znaleźć porozumienie, których cieszy moja praca, dzięki którym mam poczucie, że to, czego uczyłem się w ciągu lat już kilkudziesięciu, ma sens.

Mówią niektórzy ludzie znający się na rzeczy – jeśli tworzysz coś – piszesz, komponujesz – wyobraź sobie, że robisz to dla jednego, najlepiej – konkretnego człowieka. Nie dla tłumu i nie dla mas. Chyba, że chcesz osiągnąć „masowy” sukces, wtedy należ wziąć pod uwagę statystyki, a to jest zupełnie inna praca, pozbawiona swojej wewnętrznej wrażliwości i intymności.

Stąd pewnie bierze się spora liczba dedykacji, umieszczonych na pierwszych kartach – nie tylko powieści czy zbiorów wierszy, ale również np. prac naukowych – żonie, matce, ojcu, albo nieznanemu czytelnikom – np. Erykowi. To coś zupełnie przeciwnego do ogłaszania w

Z boku

To ciekawe, że najciekawsze jest stać z boku. Kusi tak bardzo, żeby się angażować, być tam, gdzie się coś dzieje, mieć wpływ. Ale jeśli są inni, którzy chcą coś zrobić, zdecydować, wziąć odpowiedzialność – po co się pchać?

To jest idea reportera – nie miesza się do świata, tylko go relacjonuje. Może się wydawać, że to cienka granica, tak może być w konkretnej sytuacji – tylko jedno słowo mnie, bez jednego gestu, bez grymasu, bez uśmiechu. Ale w praktyce konsekwencje bywają ogromne.

Klient z ulicy, proszę o wsparcie

Niesamowicie ważne jest wsparcie, które powinni otrzymywać ludzie pracujący bezpośrednio w kontakcie z klientami przychodzącymi „z ulicy”. Zobaczyłem to wyraźnie czekając na przyjęcie w jednej z najbardziej znanych sieci medycznych.

Przyszedł tam człowiek, który pomylił dni wizyty, pomylił lekarzy, i wybuch jego frustracji i gniewu wisiał w powietrzu. U kobiet, które z nim rozmawiały, można było wyczuć stan napięcia – chyba czekały, że lada chwilą usłyszą wymówki, oskarżenia. W spokojnych słowach, dobrze dobranych i wyważonych, powiedziały pacjentowi prawdę – dziś nie ma lekarza, ma pan wizytę jutro, na kolejne wizyty nie ma na razie terminów.

W tej sieci medycznej bardzo dba się o elegancję kontaktu z pacjentem. Nagle zdałem sobie sprawę, że ta elegancja, opanowanie, ale też spokój i brak napięcia, musi wynikać nie tylko ze starannych szkoleń, które przechodzą pracownicy recepcji. Oni muszą otrzymywać wsparcie od kogoś, kto nimi zarządza. Oni muszą znosić cierpliwie różne nastroje, sytuacje i problemy pacjentów, ale zrobią to o wiele lepiej, gdy ich szef/szefowa przekaże im swój spokój, zrozumienie. Nie wierzę, że można inaczej, no chyba, że trafi się na jakiegoś ideowego anioła.

Praca z ludźmi postronnymi wyczerpuje. Oczekiwania, roszczenia, pretensje są na porządku dziennym. Wychodzi jeden, natychmiast pojawia się następny. Każdy czegoś chce, to on jest „panem”, jemu ma się służyć.

Jeśli podobne pretensje, niezadowolenie, wrogość, odbiera pracownik z drugiej strony, pozostaje sam. Albo szuka innej pracy albo zamyka się w klatce, broniąc bardziej lub mniej rozpaczliwie swoich granic, terenu, na którym może czuć się bezpiecznie. Ale wtedy trzeba zapomnieć o otwartości, życzliwości wobec klientów.

Niesamowite jest to, jak kultura organizacji przenika do jej najniższych, szeregowych poziomów.

Telewizja wyemitowała mój materiał

Umieściłem na FB informację o wystawie moich zdjęć w Teatrze Barakah, otwarcie 27 września 2024. To wydarzenia zasługuje na dłuższą opowieść, ale teraz chcę napisać o czymś innym.

Dwa lata temu zrobiłem krótki filmik i umieściłem na FB. Otrzymałem wtedy 11 lajków.

Okazało się, że Telewizja Kraków wykorzystała dużą część z tego filmu. Zrobiłem zrzut ekranu mojego filmu, na który nałożone było logo TVP i podpis: źródło Piotr Kubic. Wtedy liczba lajków wyniosła… 101 (słownie: sto jeden).

Wniosek – samodzielnie dokonuje oceny zaledwie jeden człowiek na dziesięciu. Zaś 90% ludzi ocenia według tego, jak sugerują mu inni, których on uważa za autorytet. Telewizja ciągle jest autorytetem.

Zrozumienie tego mechanizmu jest kluczowe dla kogoś, kto np. chce być sławny, kto chce by słuchało go społeczeństwo. Gdybym chciał być politykiem, musiałbym wykorzystywać ten mechanizm jak i wiele innych. Problem w tym, że nie mogę się z tym pogodzić wewnętrznie. Zostałem jakoś zaprogramowany na to, że liczy się meritum, umiejętności, wiedza, poziom, godność człowieka, i że to ocenia się w bezpośrednim kontakcie. Powyższy przykład pokazuje, że nic z tych rzeczy nie musi mieć żadnego znaczenia, jeśli chodzi o popularność. Nie godzę się na to, nie obchodzi mnie to.

W tym tygodniu umieściłem informację o mojej wystawie. W ciągu 3 dni notka otrzymała 42 lajki i zero komentarzy. Dziś zamieściłem zrzut ekranu ze strony Radia Kraków z adnotacją, że Radio zaprasza na wystawę. Po godzinie lajków jest 39, internauci gratulują w komentarzach. Patrzę i uśmiecham się wewnętrznie, bo powstaje takie pytanie: a) bardziej zależy mi na popularności, czy b) na tym, aby moje prace fotograficzne nawiązywały kontakt z kimś, kto na nie patrzy?

Oczywiście, że zależy mi na b). Mam ochotę powiedzieć, że nie interesują mnie ci, co przyklaskują, choć nie wiedzą, komu i czemu. Buntuję się wobec efektu stada. Interesuje mnie istota, meritum, sens, nie opakowanie, otoczka, czyli – ściema, kluczenie, kombinacje, mydlenie oczu. Jakaś część wewnątrz oczywiście lekko żałuje – nie będziesz sławny (ha ha), ale trudno.

Przełącznik…

się zacina… Kiedy należałoby spać – nie chcę, lepiej coś robić. Kiedy rano należałoby się rozbudzić – tak trudno…

Teraz – wieczorem, w nocy – robota pali się w rękach, a raczej – w głowie – myśli, kroki, etapy – układają się jeden za drugim. Wszystko, prawie wszystko jest jasne. Dlaczego teraz nie pracować? Dlaczego rano budzić się przez godzinę, z bólem ciała i duszy, która drży przed dniem, zanim się z nim pogodzi?

Interesujące sny są ryzykowne (przecież nie ode mnie zależą, przynajmniej – nie od mojej woli), bo chcę do nich wracać, zamiast zacząć rano – żyć. Naciągam kołdrę na oczy – niech wrócą – ale to głupie, zresztą nie wracają. Nie rozumiem tego, nie wiem dlaczego. Zmagam się z tym prawie każdego rana, co mogę zrobić?

Mam wrażenie, że przez lata narosły jakieś odruchy, utrwaliły się schematy na niższych poziomach neuronów, do których nie mam dostępu. Tam wewnątrz się toczy inne życie, funkcjonuje jakiś mechanizm, żyje dziwne zwierzę, na którego grzbiecie próbuje się unosić moja świadomość. Ujeżdżania dzikiego konia, a jeździec ma zawiązane oczy.

Dzień teatru

Dziś na Facebooku wielu znajomych wyrażało się o teatrze. Krótkie zdania, które znam, w większości. Nie chciałbym ich powtarzać albo wyrażać czegoś, co zabrzmiałoby znów banalnie, jak slogan. Banalnie nie oznacza, że nieprawdziwie. Ale teatr zasługuje na to, by się o nim wyrazić oryginalnie.

Istota teatru? Opowiada prawdę na głębszym poziomie poprzez nieprawdę na powierzchni. Scenografia nie jest tym, co przedstawia. Granitowe rzekomo ściany mogą być z papieru czy plastiku. Rekwizyty przeważnie nie są tymi przedmiotami, na jakie wyglądają. Światło jest sztuczne. Efekty dźwiękowe – zarejestrowane i emitowane z głośników. Postacie na scenie – lekarz, nauczyciel, inżynier, wdowa – są tworzone przez ludzi, którzy nie umieją leczyć, projektować, którzy nie uczą w szkole itd.

Mimo tych powierzchownych nieprawd, dobry teatr przekazuje prawdę. Jak to możliwe? Ciekawe, prawda? Fenomenem teatru jest też to, że może obejść się bez scenografii, rekwizytów, z minimalistycznym światłem i dźwiękiem tworzonym choćby przez samego aktora – gdy stawia kroki na scenie, szeleści kostiumem, używa własnego głosu (oprócz wypowiadania tekstu). Teatr nie może obejść się bez aktora, ale cała reszta może być, a nawet lepiej, aby była umowna. Sprowokowana w wyobraźni widza.

Inny wątek – to naturalna potrzeba teatru, o której opowiada np. prof. Mirosław Kocur, teatrolog i antropolog. A konkretniej – naturalna potrzeba przeżywania historii. Widać ją u ludów pierwotnych, nasza potrzeba jest nie mniejsza. Zaczęło się od teatru, który nie wymaga, by jego odbiorcy umieli czytać. Rodzajem teatru jest fotografia, nie mówiąc o filmie, później – grach komputerowych i wirtualnej rzeczywistości.

My, ludzie, żywimy się opowieściami, historiami. Dowodem na to jest np. niezliczona ilość opowieści, jakie tworzymy na temat innych ludzi, mając do dyspozycji bardzo niewiele informacji. Co ciekawe – im mniej informacji mamy, tym więcej dopowiada nasz mózg, który nie lubi pustki informacyjnej. Stąd zatrzęsienie plotek, interpretacji ludzkich zachowań, zgłębianie ich przeszłości i przepowiadanie przyszłości. Teatr opowiada nam historie, które chcemy przeżywać. I przeżywamy, siedząc w fotelach na widowni.

Dobry teatr pozostawia widzowi przestrzeń na domysły. Daje możliwość, wręcz prowokuje do stworzenia własnej interpretacji. Te interpretacje mogą być diametralnie różne. To jest niezwykłe, że siedzący obok siebie widzowie mogą po spektaklu spierać się o interpretacje, które mogą być diametralnie różne, ale wszystkie – prawdopodobne.

Sztuka to nie encyklopedia, gdzie wszystko powinno być jednoznacznie określone, by nie pozostawić wątpliwości. Tu – przeciwnie – im więcej niedopowiedzeń, pytań bez odpowiedzi, im więcej pustych miejsc, które prowokują widza, tym większa przygoda.

Jeszcze inny wątek – to życie w teatrze – aktorów, pracowników obsługi sceny. Cykle, w jakich uczestniczą, z których jeden, najbardziej wyrazisty, to tzw. „dojście do premiery”. Zakulisowe życie ma swoją dramaturgię, która może być nie mniej bogata niż ta wyreżyserowana na scenie.

Dzień teatru to też wspomnienia, jubileusze, odznaczenia. Próby zatrzymania w pamięci tego, co zdarzało się na scenach przez ułamki sekund, albo całe godziny. Teatr jest ulotny, bo żadna rejestracja nie odda jego chwil. Nigdy nie wiadomo do końca, co się wydarzy. Nigdy nie zdarzy się dwa razy.

Granica między światem rzeczywistym (kulisy) i tworzonym (czerwona scena). Po drugiej stronie – przeciwległa kulisa. „Mefisto” w Teatrze Bagatela, kwiecień 2014.

W pierwszy dzień wiosny: dziękuję

Wiosna 23 marca 2020 roku, fot. Piotr Kubic


Wydaje się, że jesienno-zimowe mary odeszły w lekki cień, za sprawą np. dłuższego codziennie słońca. Rozjaśniło się wewnątrz (mnie), nawet bardziej niż na zewnątrz. Najlepszy znak, że jest lepiej – łatwiej mi rozmawiać z ludźmi, w środku więcej spokoju, na zewnątrz – więcej zdecydowania w decyzjach i mam nadzieję – uśmiechu.
Uśmiechu nie da się symulować, już widzę te memy, ze „uśmiech nic nie kosztuje”. To oczywiste uproszczenie, bo o ile jest raczej jasne, że za uśmiech „nie można zapłacić”, to jego szczere wywołanie przekracza czasem siły zwykłego człowieka.
Dziękuję Wam za każde drobne drgnienie które kierowaliście w moją stronę. Jesteśmy gatunkiem społecznym, niezaprzeczalnie.

Nie czytajcie mi z twarzy

Tak, wyraz twarzy jest najszybszym sygnałem, jaki wysyła człowiek i jaki jest odbierany przez innych. Z wyrazu twarzy czytamy emocje, a w ułamek sekundy później już „wiemy”, czy stoi on w zgodzie np. ze słowami i czynami, czy jest w sprzeczności. Wyraz twarzy tworzy interpretację człowieka zanim zdąży on cokolwiek powiedzieć, wyrazić, zbudować zdanie, wytłumaczyć. Twarz jest interpretowana przez innych zanim zdążą oni cokolwiek świadomie pomyśleć, zastanowić się, rozważyć.

Mimo tego, że proces ów jest automatyczny, błyskawiczny, nieunikniony, obezwładniający i bezdyskusyjny – proszę Was, nie czytajcie mnie z twarzy. Istnieją podejrzenia, zbierane przez lata, że twarz moja żyje własnym życiem, a ja o nim mało wiem. Nie chodzę z lusterkiem przed sobą, prawie się nie przeglądam przy innych okazjach. Przyznam, że rzadko patrzę sobie w oczy, bo są jakieś… przerażające? Przeraźliwe? Nie wiem, mam słabe pojęcie.

Prośba moja wynika z sytuacji, które pamiętam, a których nie potrafię wyjaśnić – kiedy ludzie patrzą na mnie i nagle coś się w nich zmienia. Są zaskoczeni, albo przestraszeni, twardnieją jakoś tak… Kiedy na to próbuję się uśmiechnąć, nierzadko sytuacja się pogarsza. Kilka razy ktoś zapytał mnie wprost (jestem mu za to bardzo wdzięczny): Piotrek, co ci się stało? Ja na to: Ale o co chodzi? Bo tak strasznie wyglądasz. Ja? Strasznie? Nic o tym nie wiem…!

Kwestia wynika też z przyczyn bardziej konkretnych i prozaicznych – coraz częściej jestem po prostu zmęczony. Częściej, ostatnio, muszę godzić przeciwstawne opcje, wymyślać nowe rozwiązania, częściej jestem niepewny. Częściej – jakbym mniej rozumiał świat, częściej bardziej wyczuwam ludzi i trudniej mi oderwać się od ich emocji. Coraz mniej jest ludzi, na których mógłbym się psychicznie oprzeć, czas widocznie, żebym to ja był oparciem dla innych, to jest zaskakująca konieczność, z którą trzeba się oswoić, pogodzić, znaleźć jej podstawy ale i granice. Młodsi patrzą i chcą widzieć człowieka, który wie, umie, rozumie, pomoże, wytrzyma, nie da ściemy.

Rozważałem chodzenie w ciemnych okularach, ale to jeszcze gorzej. Zakrywać twarzy nie mogę jak kobiety z Bliskiego Wschodu. Można bardziej unikać ludzi, ale to też staje się podejrzane. Nic się nie da zrobić…