W chlebaku kilka rodzajów chleba, każdy z innego dnia. Każda kromka chleba jest cenna. Każda zasługuje na to, żeby ją zjeść. Każda została przez kogoś zrobiona, do każdej kombajny zbierały ziarna.
Są najstarsze, twardawe, albo całkiem zeschnięte. Niezbyt nadają się na kanapki, może jako przegryzka do jajecznicy albo śledzi. Te twarde można próbować przerobić na grzanki, byle pokroić jakoś. Miękną w mleku albo zupie przecieranej, cebulowej. Te starsze trudno gryźć, ale są podobno zdrowsze od świeżych.
Świeże zostawić na później. Ale wtedy będą już starsze. W ten sposób trzeba by jeść tylko stary chleb. A nowego szkoda. Trzeba pomieszać. Nowy na kanapki, stary jako dodatek.
Pracę, aktywność, motywy, sens życia człowieka można podzielić na trzy części. Wiesiek robi coś dlatego, że to coś:
uczy go
służy innym
pozwala przetrwać (zarobić na utrzymanie materialne, utrzymanie zdrowia).
Ha, to wyidealizowana lista. Gdzie na niej jest przyjemność? Są rzeczy, które nie mieszczą się w żadnym z tych punktów, a Wiesiek robi je tylko dlatego, że są przyjemne. Nawet więcej – nie dość, że te przyjemne rzeczy niczego nie uczą, ale wręcz szkodzą albo niszczą jego zdrowie lub zasoby materialne.
Może więc faktyczna lista wygląda tak: Wiesiek robi coś, dlatego, że:
sprawia mu to przyjemność
jak już nie ma wyjścia – musi zarobić na utrzymanie
czasem, przy okazji, posłuży innym
może go czegoś nauczy, jeśli będzie mu się chciało pomyśleć.
To wygląda prawdopodobniej. Chociaż… Nie ma na tej liście np. zazdrości. Nie można powiedzieć, żeby Wiesiek nigdy nie zazdrościł. A nawet zdarza mu się to nierzadko. Może nawet częściej. Chyba dość często. Tak w ogóle to życiowym napędem Wieśka jest zazdrość, bez niej rozłożyłby się w fotelu i oddawał wyłącznie przyjemnościom, oczywiście jeśli nie zabrakłoby mu funduszy na życie. Wystarczy, że Wiesiek, z pozycji fotela, rzuci okiem za okno, na trawnik sąsiada, doskonale przystrzyżony. Nie wytrzyma nawet minuty, by nie wyskoczyć do garażu i nie wyprowadzić kosiarki. „Zazdrość – nie wygląda to dobrze” – pomyślał Wiesiek. Wręcz niewesoło. Jakby… opłakanie. Spojrzeć prawdzie w oczy? Lecz czy jest to prawda?
zazdrość…?
przyjemność
…
Może kosiarka Wieśka nie strzyże tak równo, jest nieco gorszej klasy niż ta sąsiada. Ale Wiesiek stara się, pracuje, poprawia. A przecież nie robiłby tego, gdyby chodziło o zwykłą zazdrość. Może jednak jest tu element ideału. Gdyby nie on, Wiesiek kupiłby tak samo drogą, a może i droższą kosiarkę i pozostawił po sobie doskonalej przystrzyżony trawnik. Ideał, który skłania do perfekcji nie poprzez proste środki, drogę na skróty, upraszczanie. Bo na czym polega zadanie najidealniejszego przycięcia trawy? Jej wszystkich listków, niezależnie od podłoża, pory dnia, zawilgocenia, pory roku… Wiesiek już wie, że na pierwszym miejscu może wpisać:
Przygotowuje małe, niskie łóżko do nocy. Ma tu tylko śpiwór, jako poduszkę zwinie sweter i położy pod głowę. Ostatni pomiar glikemii przed snem i drobna korekta insuliną. Zastanawia się przez chwilę patrząc na cyferki wstrzykiwacza – cztery jednostki, czy jednak trzy? To niewielka różnica, ale… w którą stronę podąży poziom cukru, podczas następnych kilku godzin?
Tuż obok, w zasięgu ręki, zostawia plecak z otwartą kieszenią. Dotyka w niej ręką obłego pojemnika, w którym schowane są kosteczki glukozy. Dłoń musi zapamiętać ten ruch. Możliwe, że na wpół przytomny, albo prawie nieprzytomny, będzie jej szukał w ciemności. Ten ruch musi być automatyczny.
W tym zdjęciu światło zostało zmanipulowane. Słońce stało dość wysoko, z lewej strony, oświetlało dolną prawą część. Po korekcji górna część wydaje się jaśniejsza, bardziej żywa, niż dolna.
Fotografom nierzadko trudno odejść od rzeczywistości. Pogodzić się z tym, że to, co jest na zdjęciu, nie musi odpowiadać temu, co rzeczywiście było fotografowane. A nawet lepiej, żeby nie odpowiadało rzeczywistości. Oczywiście jest wielka dziedzina fotografii, która walczy o wierne oddanie kolorów, szczegółów, perspektywy. Tej walce służą drogie obiektywy, matryce, monitory, kalibratory, drukarki, papiery fotograficzne.
Co lepiej oddaje „prawdę”, co jest jej bliższe – spontaniczność i wykorzystanie przypadku, czy aptekarska precyzja i wielokrotnie powtarzane próby?
Jesteśmy subiektywni na wskroś, ale w dążeniu do prawdy pokładamy nadzieję na odnalezienie obiektywnego i niezmiennego mianownika, wspólnego wszystkim ludziom. Czy to nie paradoks?
Z czasów, kiedy administrowałem siecią komputerową, pozostało mi pisanie dziennika problemów komputerowych. Wpis z dzisiaj:
Problem: Windows 10 Pro pracuje EKSTREMALNIE wolno.
Co pomogło:
Wyłączyć wszystkie aplikacje działające w tle (Ustawienia -> Uprawnienia aplikacji). Pamiętam, że kiedyś wyłączałem, najwyraźniej po którejś aktualizacji Microsoft włączył to znowu.
sprawdzić: Właściwości systemu -> zakładka Zaawansowane, przycisk Ustawienia… -> zakładka Efekty wizualne – czy jest zaznaczona opcja Dopasuj do uzyskania najlepszej wydajności
jw tylko zakładka Zaawansowane: Dopasuj w celu uzyskania najlepszej wydajności przez PROGRAMY
Po wyłączeniu – nastąpiło około 2-3 krotne przyspieszenie operacji takich jak otwieranie okien w programach, reakcje naciskanie klawiszy, reakcje elementów na ekranie na kliknięcia i przeciągania myszą (np: edycja obiektów na timeline w After Effects czy Premiere, szybsza edycja w Lightroom)
Ważna uwaga – pracuję na superszybkiej, markowej maszynie z dwoma procesorami, ogromną ilością pamięci RAM, superwydajną kartą pamięci. System i programy mieszczą się na dyskach SSD. Mimo tego komputer pracuje wolniej niż siedmioletni laptop MacBook Pro.
W świąteczne dni życzę Wam spokoju. Niech w samym środku pustego pola ukaże się to, co dla Was najważniejsze, czego na co dzień nie widać, bo jest przytłoczone chaosem przeciętnych problemów.
To bardzo oszczędna forma i treść życzeń. Żeby nikogo nie zniechęcić, nikomu się nie narazić, ale też by uniknąć zaszufladkowania. Przecież mógłbym rozwinąć całe akapity o Jezusie Chrystusie, Jego ofierze, miłości, poświęceniu, męczeńskiej śmierci i zwycięskim zmartwychwstaniu. Lecz rozwinięcia takie nie wydają się w naszym społeczeństwie potrzebne. Wydaje się, że wszystko zostało powiedziane, wszyscy wiedzą na tyle, żeby mieć własne zdanie. Jest za to potrzeba poszukiwania wspólnego mianownika między najróżniejszymi opiniami, postawami. Przecież wszyscy jesteśmy ludźmi i kwestie esencjalne muszą być na nas wspólne. Kłótnie wynikają z tego, że strony nie dotarły do esencji, i niestety czepiają się pomniejszych zagadnień.
Na Święta życzę, de facto, pustki. Z niej ma szansę wyłonić się to najważniejsze, które potrzebuje czasu, wolnej przestrzeni, które nie znosi konkurencji i wycofuje się, gdy wyczuje, że miałoby rywalizować z czymś mało ważnym. Odkrycia tego, co ważne, na nowo, życzę.
Zapada zmrok. Na wiejskiej drodze. Czterdzieści kilometrów na godzinę, sylwetka człowieka przecina zimne powietrze. Szara, ciemniejąca ciągle masa asfaltu, nadbiega z przodu, wraz z nią rysy, spękania asfaltu. Przewijają się przez koła, uciekają w tył.
Franek łapie twarzą pędzące powietrze, ściska dłońmi twarde rękojeści kierownicy, tłumi na rękach, nogach, wygiętym tułowiu, drgania roweru. Mąci się krajobraz, widok pól i drogi, ciemniejących.
Gdzieś z przodu jest pęknięcie wzdłuż, pędzi na spotkanie Franka. Koło grzęźnie na ułamek sekundy, podcina wątłą równowagę maszyny, rower zwala się na pędzący asfalt. Franek…
Dopóki pędził, wiedział, że pędzi. Lecz już nie jest takie pewne, że wiedział, że spada. Właśnie! Ciekawe, w którym momencie urwał się Frankowi film. Choć z trzeciej strony – czy to ma znaczenie, skoro film i tak się urwał i skończył na tym? Czy wszelkie rozważania na temat urwania się filmu nie mają sensu jedynie wtedy, gdy film ruszy znowu, potem?
Franek, dopóki żyje, pamięta co przeżył. Kiedy nie żyje, nie pamięta niczego. Czyli wszystko, się zdarzyło się przed urwaniem filmu, nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. O ile film nie ruszy znowu.
Jeśli nie ruszy, to cokolwiek Franek robił za życia, nie będzie mieć dla niego znaczenia. Chociaż może mieć znaczenie dla kolegów Franka, rodzeństwa, rodziców i wszystkich, którzy jakoś uczestniczyli w jego życiu i których film jeszcze biegnie.
W zasadzie okres istnienia Franka, dla niego samego, ma znaczenie tylko, jeśli to istnienie istnieje. Albo jeśli zostanie przerwane – to jednak zaistnieje potem. Pod warunkiem, że Franek będzie pamiętał.
Wynika z tego, że Franek istnieje dzięki własnej pamięci. Gdyby nie pamięć Franka, nie miałoby najmniejszego znaczenia to, że wybrał się na przejażdżkę rowerem, szczególnie – po zachodzie słońca, w ciemniejącym pejzażu pól i na nierównej, wiejskiej drodze. Gdyby nie pamięć, żadna czynność nie miałaby sensu, no chyba, że chodzi wyłącznie o podtrzymanie egzystencji. Ale cóż to za egzystencja, w której Franek nie wiedziałby, co robił choćby sekundę wcześniej, a tym bardziej nie cieszyłaby go ciemniejąca, pusta droga, przenikana napływami wiosennego, zimnego wiatru, przepleciona pasmami jaśniejszych i ciemniejszych pól.
Franek jest Frankiem dlatego, że pamięta. Jeśli nie pamięta, nie jest Frankiem, nie jest człowiekiem, nie jest kimkolwiek.
Postawiłaś na swoim. Obiecywałaś sobie i nam, że położysz
się i zamkniesz oczy. Nieźle Ci to wyszło, bo te trzy miesiące, w czasie
których nie cierpiałaś wiele, ani my też nie przepracowywaliśmy się
przy opiece nad Tobą, to krótki okres. Ojciec przebudował łazienkę, by
wózek mieścił się w drzwiach, urządził remont mieszkania, w Twoim pokoju
stanęło rehabilitacyjne łóżko. Ale nie będzie potrzebne.
Dawkowałaś nam litościwie swoje odejście. Delikatnie i stopniowo
podcinałaś nadzieję, zaiste, dość ostrożnie się z nami obeszłaś,
przyzwyczajając do tego, że bezwarunkowo zrobisz, co zaplanowałaś.
Dziękujemy, że podpisałaś zgodę na operację, choć pewnie wiedziałaś, że
nie pomoże ona na długo.
Przed Tobą ostatnia prosta, finisz w zasadzie, a my dziś omówiliśmy
pożegnanie. Przed Tobą jeszcze zadanie, a możliwe, że pokrzyżujesz nam
szyki i unikniesz naszej zemsty. Za Twój upór, nieprzejednane
stanowienie o sobie, za to, że nie szanowałaś swojego zdrowia i odeszłaś
wcześnie. Otóż musisz jeszcze trochę wytrzymać, bo jeśli nie, to
urządzimy ceremonię w dniu urodzin Twojego syna. Tego nie przewidziałaś!
On zresztą uznał to za niezłą hecę, a znasz go i wiesz, że nie żartuję.
Przedzieraliśmy się, my, wojskowa grupa, przez wysokie,
cienkie, świetliste trawy. Oświetlone wysokim słońcem, zielone,
porastające długie, równoległe pagórki, przedzielone szerokimi dolinami.
Pojawił się przeciwnik na koniach, nasza trójka była wtedy w połowie
rozjaśnionego mocno stoku, w zapachu zieleni. Może powinniśmy
przeczekać, ale dałem sygnał, że wspinamy się szybko, jak najkrócej, w
górę, by schować się za wierzchołkiem. Zauważyli nas, ruszyli w naszą
stronę, zaczęli strzelać. Bardzo niedobrze.
Dalej – względna równina. Leżę w trawie, ktoś zbliża się powoli na
koniu, nie widzi mnie. Zastanawiam się, czy przejdzie na tyle blisko, by
kontakt był nieunikniony. Może mnie rozdeptać. Nagle wywiązuje się
walka, w miejscu, gdzie dolina zwęża się i wchodzi do wąwozu, odległym o
osiemdziesiąt metrów. Spieszę na pomoc towarzyszom, by zaatakować wroga
od tyłu. Podnoszę się, moje ruchy są zbyt wolne, zauważają je
przeciwnicy, reagują zanim uda mi się cokolwiek zrobić.
Nasz dom położony jest w dolinie, między wysokimi pagórkami, która z
jednej strony otwiera się na daleką przestrzeń, prowadzącą w dół, w
stronę gęściej zamieszkałych rejonów. W każdym pokoju, pod sufitem,
zainstalowano szerokie okna, trójdzielne, wychodzące na cztery strony
świata. Jasny dzień, w domu jasno, świetliście. W pokoju Beniamina i
moim porozrzucane rzeczy, dokładnie tak, jak wtedy, gdy wyjdzie do
szkoły. Rześka pojawia się mama, wraca odmłodzona ze szpitala. Przysiada
tu, tam. Dziwię się, do jakiego dobrego doprowadzono ją stanu, ale nie
mówię o tym na głos. Zaczynam filmować telefonem komórkowym, żeby
zatrzymać te niezwykłe chwile. Z jej twarzy przechodzę na widoki za
oknem, nazywam góry, które otaczają nasz dom.
Dziś blox.pl wysłał powiadomienie, że rozwiązuje umowę o prowadzenie blogów, ze skutkiem na 29 kwietnia.
Zacząłem pisać bloga, gdy na ekranie USG zobaczyłem mały, niewyraźny,
jak przez ziarnistą mgłę, kształt człowieka. Ten człowiek dziś stoi
obok mnie, ma trzynaście lat.
Kończę pisać bloga w dniu, w którym żegnam się z matką. Choć jeszcze bije jej serce, to nie porozmawiam z nią, nie w tym życiu. Nie spojrzy na mnie widzącym wzrokiem. Możliwe, że to już… A ze szpitala zadzwonią dopiero rano. Albo nie zadzwonią. I ojciec pójdzie, niepewny. Naciśnie klawisz domofonu na korytarzu, przed przed szerokimi, białymi drzwiami z czerwonym napisem, usłyszy brzęczenie magnetycznego zamka, otworzy i nie patrząc na pielęgniarkę w oddali, ruszy, skulony w sobie, niby nie słuchając jej pierwszych słów – czy już…?