To ciekawe, że najciekawsze jest stać z boku. Kusi tak bardzo, żeby się angażować, być tam, gdzie się coś dzieje, mieć wpływ. Ale jeśli są inni, którzy chcą coś zrobić, zdecydować, wziąć odpowiedzialność – po co się pchać?
To jest idea reportera – nie miesza się do świata, tylko go relacjonuje. Może się wydawać, że to cienka granica, tak może być w konkretnej sytuacji – tylko jedno słowo mnie, bez jednego gestu, bez grymasu, bez uśmiechu. Ale w praktyce konsekwencje bywają ogromne.
Niesamowicie ważne jest wsparcie, które powinni otrzymywać ludzie pracujący bezpośrednio w kontakcie z klientami przychodzącymi „z ulicy”. Zobaczyłem to wyraźnie czekając na przyjęcie w jednej z najbardziej znanych sieci medycznych.
Przyszedł tam człowiek, który pomylił dni wizyty, pomylił lekarzy, i wybuch jego frustracji i gniewu wisiał w powietrzu. U kobiet, które z nim rozmawiały, można było wyczuć stan napięcia – chyba czekały, że lada chwilą usłyszą wymówki, oskarżenia. W spokojnych słowach, dobrze dobranych i wyważonych, powiedziały pacjentowi prawdę – dziś nie ma lekarza, ma pan wizytę jutro, na kolejne wizyty nie ma na razie terminów.
W tej sieci medycznej bardzo dba się o elegancję kontaktu z pacjentem. Nagle zdałem sobie sprawę, że ta elegancja, opanowanie, ale też spokój i brak napięcia, musi wynikać nie tylko ze starannych szkoleń, które przechodzą pracownicy recepcji. Oni muszą otrzymywać wsparcie od kogoś, kto nimi zarządza. Oni muszą znosić cierpliwie różne nastroje, sytuacje i problemy pacjentów, ale zrobią to o wiele lepiej, gdy ich szef/szefowa przekaże im swój spokój, zrozumienie. Nie wierzę, że można inaczej, no chyba, że trafi się na jakiegoś ideowego anioła.
Praca z ludźmi postronnymi wyczerpuje. Oczekiwania, roszczenia, pretensje są na porządku dziennym. Wychodzi jeden, natychmiast pojawia się następny. Każdy czegoś chce, to on jest „panem”, jemu ma się służyć.
Jeśli podobne pretensje, niezadowolenie, wrogość, odbiera pracownik z drugiej strony, pozostaje sam. Albo szuka innej pracy albo zamyka się w klatce, broniąc bardziej lub mniej rozpaczliwie swoich granic, terenu, na którym może czuć się bezpiecznie. Ale wtedy trzeba zapomnieć o otwartości, życzliwości wobec klientów.
Niesamowite jest to, jak kultura organizacji przenika do jej najniższych, szeregowych poziomów.
Umieściłem na FB informację o wystawie moich zdjęć w Teatrze Barakah, otwarcie 27 września 2024. To wydarzenia zasługuje na dłuższą opowieść, ale teraz chcę napisać o czymś innym.
Dwa lata temu zrobiłem krótki filmik i umieściłem na FB. Otrzymałem wtedy 11 lajków.
Okazało się, że Telewizja Kraków wykorzystała dużą część z tego filmu. Zrobiłem zrzut ekranu mojego filmu, na który nałożone było logo TVP i podpis: źródło Piotr Kubic. Wtedy liczba lajków wyniosła… 101 (słownie: sto jeden).
Wniosek – samodzielnie dokonuje oceny zaledwie jeden człowiek na dziesięciu. Zaś 90% ludzi ocenia według tego, jak sugerują mu inni, których on uważa za autorytet. Telewizja ciągle jest autorytetem.
Zrozumienie tego mechanizmu jest kluczowe dla kogoś, kto np. chce być sławny, kto chce by słuchało go społeczeństwo. Gdybym chciał być politykiem, musiałbym wykorzystywać ten mechanizm jak i wiele innych. Problem w tym, że nie mogę się z tym pogodzić wewnętrznie. Zostałem jakoś zaprogramowany na to, że liczy się meritum, umiejętności, wiedza, poziom, godność człowieka, i że to ocenia się w bezpośrednim kontakcie. Powyższy przykład pokazuje, że nic z tych rzeczy nie musi mieć żadnego znaczenia, jeśli chodzi o popularność. Nie godzę się na to, nie obchodzi mnie to.
W tym tygodniu umieściłem informację o mojej wystawie. W ciągu 3 dni notka otrzymała 42 lajki i zero komentarzy. Dziś zamieściłem zrzut ekranu ze strony Radia Kraków z adnotacją, że Radio zaprasza na wystawę. Po godzinie lajków jest 39, internauci gratulują w komentarzach. Patrzę i uśmiecham się wewnętrznie, bo powstaje takie pytanie: a) bardziej zależy mi na popularności, czy b) na tym, aby moje prace fotograficzne nawiązywały kontakt z kimś, kto na nie patrzy?
Oczywiście, że zależy mi na b). Mam ochotę powiedzieć, że nie interesują mnie ci, co przyklaskują, choć nie wiedzą, komu i czemu. Buntuję się wobec efektu stada. Interesuje mnie istota, meritum, sens, nie opakowanie, otoczka, czyli – ściema, kluczenie, kombinacje, mydlenie oczu. Jakaś część wewnątrz oczywiście lekko żałuje – nie będziesz sławny (ha ha), ale trudno.
Dziś na Facebooku wielu znajomych wyrażało się o teatrze. Krótkie zdania, które znam, w większości. Nie chciałbym ich powtarzać albo wyrażać czegoś, co zabrzmiałoby znów banalnie, jak slogan. Banalnie nie oznacza, że nieprawdziwie. Ale teatr zasługuje na to, by się o nim wyrazić oryginalnie.
Istota teatru? Opowiada prawdę na głębszym poziomie poprzez nieprawdę na powierzchni. Scenografia nie jest tym, co przedstawia. Granitowe rzekomo ściany mogą być z papieru czy plastiku. Rekwizyty przeważnie nie są tymi przedmiotami, na jakie wyglądają. Światło jest sztuczne. Efekty dźwiękowe – zarejestrowane i emitowane z głośników. Postacie na scenie – lekarz, nauczyciel, inżynier, wdowa – są tworzone przez ludzi, którzy nie umieją leczyć, projektować, którzy nie uczą w szkole itd.
Mimo tych powierzchownych nieprawd, dobry teatr przekazuje prawdę. Jak to możliwe? Ciekawe, prawda? Fenomenem teatru jest też to, że może obejść się bez scenografii, rekwizytów, z minimalistycznym światłem i dźwiękiem tworzonym choćby przez samego aktora – gdy stawia kroki na scenie, szeleści kostiumem, używa własnego głosu (oprócz wypowiadania tekstu). Teatr nie może obejść się bez aktora, ale cała reszta może być, a nawet lepiej, aby była umowna. Sprowokowana w wyobraźni widza.
Inny wątek – to naturalna potrzeba teatru, o której opowiada np. prof. Mirosław Kocur, teatrolog i antropolog. A konkretniej – naturalna potrzeba przeżywania historii. Widać ją u ludów pierwotnych, nasza potrzeba jest nie mniejsza. Zaczęło się od teatru, który nie wymaga, by jego odbiorcy umieli czytać. Rodzajem teatru jest fotografia, nie mówiąc o filmie, później – grach komputerowych i wirtualnej rzeczywistości.
My, ludzie, żywimy się opowieściami, historiami. Dowodem na to jest np. niezliczona ilość opowieści, jakie tworzymy na temat innych ludzi, mając do dyspozycji bardzo niewiele informacji. Co ciekawe – im mniej informacji mamy, tym więcej dopowiada nasz mózg, który nie lubi pustki informacyjnej. Stąd zatrzęsienie plotek, interpretacji ludzkich zachowań, zgłębianie ich przeszłości i przepowiadanie przyszłości. Teatr opowiada nam historie, które chcemy przeżywać. I przeżywamy, siedząc w fotelach na widowni.
Dobry teatr pozostawia widzowi przestrzeń na domysły. Daje możliwość, wręcz prowokuje do stworzenia własnej interpretacji. Te interpretacje mogą być diametralnie różne. To jest niezwykłe, że siedzący obok siebie widzowie mogą po spektaklu spierać się o interpretacje, które mogą być diametralnie różne, ale wszystkie – prawdopodobne.
Sztuka to nie encyklopedia, gdzie wszystko powinno być jednoznacznie określone, by nie pozostawić wątpliwości. Tu – przeciwnie – im więcej niedopowiedzeń, pytań bez odpowiedzi, im więcej pustych miejsc, które prowokują widza, tym większa przygoda.
Jeszcze inny wątek – to życie w teatrze – aktorów, pracowników obsługi sceny. Cykle, w jakich uczestniczą, z których jeden, najbardziej wyrazisty, to tzw. „dojście do premiery”. Zakulisowe życie ma swoją dramaturgię, która może być nie mniej bogata niż ta wyreżyserowana na scenie.
Dzień teatru to też wspomnienia, jubileusze, odznaczenia. Próby zatrzymania w pamięci tego, co zdarzało się na scenach przez ułamki sekund, albo całe godziny. Teatr jest ulotny, bo żadna rejestracja nie odda jego chwil. Nigdy nie wiadomo do końca, co się wydarzy. Nigdy nie zdarzy się dwa razy.
Granica między światem rzeczywistym (kulisy) i tworzonym (czerwona scena). Po drugiej stronie – przeciwległa kulisa. „Mefisto” w Teatrze Bagatela, kwiecień 2014.
Wydaje się, że jesienno-zimowe mary odeszły w lekki cień, za sprawą np. dłuższego codziennie słońca. Rozjaśniło się wewnątrz (mnie), nawet bardziej niż na zewnątrz. Najlepszy znak, że jest lepiej – łatwiej mi rozmawiać z ludźmi, w środku więcej spokoju, na zewnątrz – więcej zdecydowania w decyzjach i mam nadzieję – uśmiechu. Uśmiechu nie da się symulować, już widzę te memy, ze „uśmiech nic nie kosztuje”. To oczywiste uproszczenie, bo o ile jest raczej jasne, że za uśmiech „nie można zapłacić”, to jego szczere wywołanie przekracza czasem siły zwykłego człowieka. Dziękuję Wam za każde drobne drgnienie które kierowaliście w moją stronę. Jesteśmy gatunkiem społecznym, niezaprzeczalnie.
Zróbmy coś fajnego, niepospolitego, co ucieszy nas i nie tylko nas (skoro ucieszy nas to jest szansa, że jeszcze kogoś), coś co wykracza ponad to, co robiliśmy do tej pory, co przesunie dalej granicę naszych umiejętności, co zbliży do ideału, będzie „on edge” tego, co potrafimy.
Zróbmy minimum, nie więcej niż się od nas wymaga, niż trzeba, nie wybiegajmy przed szereg, nie wychylajmy się, nie przesadzajmy, zbytnie skomplikowanie nie jest potrzebne, a nawet przeszkadza, pieniądze nie są tam, gdzie kreatywność, wydziwianie, kombinowanie, pieniądze są tam, gdzie przeciętność i pospolitość, tam jest najwięcej klientów, którzy bez myślenia klikną, kupią, zapłacą.
Od dwóch godzin zmagam się ze złożeniem wniosku przez ePUAP. Jest to coś tak koszmarnego, z tyloma błędami, niedoróbkami, że nie mogę tego zrozumieć, nie mogę pojąć, jak coś takiego dopuszczono do użytku milionom ludzi w kraju.
Mógłbym wyliczać błędy, które pojawiają się podczas wypełniania wniosku, ale zajęło by to co najmniej dniówkę wytężonej pracy. Gdybym wiedział, że ktoś przeczyta i poprawi – zrobiłbym to. Ale nie mam żadnej pewności, że mój czas nie zostanie stracony tak, jak został JUŻ stracony przy wielokrotnym wypełnianiu tego samego formularza.
Strona rzekomo zapisuje kopie robocze, ale złudna jest nadzieja, którą w nich ktoś pokłada. Kopia za kopią – nic w nich nie ma, puste pola, nie zawierają ŻADNYCH danych, które pracowicie już wpisywałem, nie jeden raz. . A same kopie, z jakichś losowych kosmicznych powodów, są kompletnie pomieszane.
Kiedy wreszcie udało się zapisać wypełniony wniosek (chyba poprawnie, bo sprawdzenie tego jest wyczynem herosa) okazało się, że dokument zgubił… adresata! Niby wszystko można naprawić, adresata można znaleźć, ale trzeba niebagatelnego sprytu, ponieważ bardzo słabo działa wyszukiwarka, a na liście pojawia się np. kilkanaście pozycji, które w nazwie zaczynają się tak samo, ale koniec nazwy nie mieści się na ekranie… Tak wyraźnie widać, że robił to ktoś, kto nie sprawdził, jak to działa, kto nie pracował na tym systemie, dlatego petent zostaje z rękoma w…
I jeszcze fatalna rzecz – wniosek, który składam przez ów ePUAP, dotyczy kwestii artystycznych, więc starałem się, żeby ten tekst jakoś podzielić choćby w linijkach, bo nie ma ŻADNYCH możliwości jego formatowania. A potem, przechodząc na kolejną stronę zobaczyłem, że cały mój wysiłek został sklejony w jedno wielkie zdanie, bez akapitów, odstępów. Jeden potok liter w paskudnej czcionce. Nie pojmuję, jak komisja będzie to czytać…? Jak ma na podstawie wniosków wyłaniać artystów którym powierzy fundusze i twórcze zadania? Jak? Jak??
Wysłałem więc wniosek czym prędzej, skoro tylko zdał się wypełniony. A nuż znów coś zniknie…?
Czasem dajecie mi jakieś zadanie, a ja gadam bez sensu o czymś innym. Spotykamy się, żeby porozmawiać o problemie, a panu PK panu przychodzą do głowy jakieś dawne historyjki. Gada, śmieje się, jakby nieświadomy powagi sytuacji. Nauczyliście się to znosić (doceniam), ale jedno zdanie wyjaśnienia – to z powodu poszukiwania rozwiązania, którego na razie nie ma.
Wiem wiem, większość ludzi koncentruje się usilnie poszukując rozwiązania. Zgodnie z hasłem – jeśli bardzo będziesz chcieć, to dasz radę. Ale są sytuacje, w których nadmierna koncentracja nie pomaga. Są ludzie, którzy tak bardzo chcą, że emocje blokują znalezienie rozwiązania. Pamiętacie może, że najlepsze pomysły zdarzają nierzadko nie wtedy, kiedy ich poszukujecie? Pod prysznicem, na spacerze, na wyprawie w góry, gdy nic nie robisz oprócz leżenia na sofie.
Mam dziś taki problem i skręcam się od ponad godziny. Nikt nie widzi, więc mogę sobie pozwolić na skręty. Próbuję znaleźć sposób na odpuszczenie stresu. Rozumiem zupełnie, dlaczego sporo ludzi w pracy twórczej sięga po używki, które rozluźniają, poprawiają humor. Twórczość jest jak macanie w ciemności i mgle, nie ma żadnej gwarancji na nic. Oczywiście, można porzucić twórczość i skopiować coś, co się już samemu zrobiło kiedyś, z pewnymi modyfikacjami. Ale wewnętrzne dążenie do oryginalności, nawet wobec siebie (straszne dążenie), którego nie można odpuścić, staje się przymusem. To pułapka. Wielkie nieba – przymus, pułapka, wewnętrzne niepowstrzymane dążenie – to brzmi strasznie.
Dlatego lepiej pomyśleć o niewinnej i zabawnej historyjce, która zdarzyła się w przeszłości. Ona wyzwala, przynosi zapomnienie, odsuwa stres. Nie zawsze jest tak, że jeśli bardzo chcesz. Bywa tak, że lepiej nie chcieć tak bardzo, tylko leciutko, w domyśle, z tyłu głowy. A efekt będzie lepszy i mniej okupiony.
Moja córka, wczoraj: jestem szczęśliwa, cieszę się. Ale nie mogę się cieszyć za bardzo, bo potem zjazd będzie bolesny…
Zabrzmi patetycznie, ale wynika z wkurzenia. Plagą polską w organizowaniu jest marzycielstwo i bajdurzenie. Ludzi, którzy nie przeszli edukacji w zakresie tego, że dobra organizacja jest zjawiskiem wynikającym z wyobraźni, doświadczenia, planowania, ale nader – z żelaznej konsekwencji. Koniec kropka, reszta to słodkie mrzonki prowadzące w najlepszym razie do wzajemnych uśmieszków i poklepywania, że przecież znów wyszło fantastycznie.
Będąc studentem dostałem lekcję organizacji udzieloną mi (mimochodem) przez wieloletniego menadżera dużej amerykańskiej firmy. Organizowaliśmy razem warsztaty młodzieżowe, ja zajmowałem się w części zakwaterowaniem w Polsce. Pamiętam, że po jednym z maili, w którym opisywałem moje dokonania w projekcie, dostałem listę kilkunastu krótkich pytań. Zatkało mnie. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Miałem wrażenie, że się mnie czepia albo chce mnie przydeptać. Te możliwości jednak nie wchodziły w grę – nasza praca była wyłącznie charytatywna, nie wiązały się z nią żadne profity, awanse, nic, co by sugerowało, że ktoś może chcieć mi zaszkodzić.
Po kilku godzinach wróciłem do pytań i zacząłem na nie odpowiadać. Okazało się, że świetnie dotykają spraw, które przemyślałem ale i nie przemyślałem. Że mój starszy przyjaciel upewniał się, że wszystko sobie dobrze wyobraziłem, że załatwiłem to co trzeba w różnych miejscach i z różnymi osobami.
Teraz pracuję głównie jako specjalista foto-wideo, czyli gdzieś po jednej ze stron procesu tworzenia wartości niematerialnych. Doceniam bardzo menadżerów / producentów, którzy wiedzą i potrafią przekazać to, co trzeba zrobić. Którzy rysują wizję przed moimi oczyma tak, że po kilku dniach nie muszę totalnie przerabiać tego, co stworzyłem. Którzy mówią wprost o trudnościach i o tym, co im się nie podoba. Wspominam Was – mam nadzieję, że wiedzie o tym, bo dziękuję osobom, którzy dają mi taki komfort pracy. W którym całość sił można skierować na problem, a nie na to, że ktoś czegoś nie powiedział, nie przekazał, że ściemnił i co teraz z tym zrobić.
Dziś kolejka kolejka do pobierania krwi jest dwa razy dłuższa. “Wchodzić po 2 osoby” głosi naklejka na drzwiach, ale przez szklane drzwi widać, że drugie okienko jest nieczynne. – Jak to nieczynne, ktoś tam siedzi – Ale nie rejestruje. – Nie wiadomo, co robi. – Udaje, że pracuje.
Na drzwiach do rejestracji przyklejono sporo innych ogłoszeń, jak. – Godziny poboru materiału 7:00-13:00 – Zachować odstęp – Prosimy NIE stawiać moczu na blacie
Wreszcie wchodzę do rejestracji, podchodzę do lady, tam kolejny napis “Prosimy nie stawiać moczu na blacie”. Nie mam dziś moczu. Zza szyby wita mnie twarz dziewczyny: – Proszę.
Podaję skierowanie i chwilowo nie mam nic do roboty. – Nie widzę pani, bo na szybie, dokładnie na wprost, naklejono napis “Prosimy nie stawiać moczu na blacie” – Tak, tak ma być. – Ale na blacie też jest napis o moczu. – Nie wiem pan, ilu pacjentów stawia mocz na blacie. Rozglądam się, gdzie można postawić mocz i nigdzie nie widzę miejsca. – A gdzie w takim razie można postawić mocz? – U nas moczu się nie stawia! Mocz oddaje się w pokoju pobrań!
Dostaję numerek 4467 i wychodzę na korytarz. Tam, na dużym ekranie, widzę liczbę 4468. – Rety, spóźniłem się! Mój numer już przeszedł! – Spokojnie, niech się pan nie boi, będzie pana numer. – Ale jak, skoro jest już następny? – Niech pan uważa, te numery pokazują się znienacka.
Rzeczywiście, tu ciągle wchodzą, wychodzą osoby, wreszcie ukazuje się numer 4467. Z wrażenia zapomniałem, szukam karteluszka, muszę sprawdzić, czy to rzeczywiście mój. Wchodzę. Wewnątrz są dwa stanowiska, lewe jest wolne, a niewysoka blond kobieta pyta mnie o nazwisko. Kogoś mi mi przypomina, zastanawiam się, czy mogliśmy chodzić razem do szkoły. – Ostatnio schudłem, powinno być łatwiej znaleźć… – A były problemy ze znalezieniem? – Raczej nie, ale wie pani, wolałbym nie stwarzać problemów. – To może z drugiej ręki? – Nie mam pojęcia, pani na pewno wie lepiej proszę wybierać.
Za oknem, daleko, na horyzoncie, obracają się szybko wielkie-malutkie wiatraki. Ranek jest słoneczny i nawet ciepły, mimo, że wiatr. Pielęgniarka podaje komendy: proszę popracować, zacisnąć, rozluźnić. Coś tam robi przy ramieniu, ja widzę wiatraki. – Na horyzoncie, daleko, kręcą się wiatraki… – Widzi pan, nawet nie wiedziałam, ma pan lepsze widoki niż ja. – Jest dziś wietrznie, widać wierzby kołyszące się w parku obok szpitala. – Nie zauważyłam…
Na koniec przykłada gazik do zagięcia w łokciu i sprawnie zakleja. – Pamięta pani, że kiedyś nie dawano takich plastrów po pobraniu krwi? – Pewnie, że pamiętam. Nie widać tego po mnie…?
“Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku” – mówię do siebie, bezgłośnie.