Ciemność. Na zachodzie błyska się. W błyskach, na małą chwilkę, w jasności, stają długie, rozległe pagórki i pola. Na nich małe domki, malutkie w porównaniu do kilkusetmetrowych, rozżarzonych na małą chwilkę promieni, jak rozpalonych do białości drutów wychylających się pionowo z nieba. Burza idzie zachodnią stroną, kroczy zwałem pagórków z południa na północ.
Wiesiek, otworzył szeroko okno i wychyla się z pierwszego piętra w ciemność, chce być bliżej błyskawic choćby o metr, sięgnąć wzrokiem w ciemności ponad parterowym budynkiem, ponad drzewami na ogrodzie. Wiesiek w wyobraźni odrywa się od parapetu i leci przed siebie, mija wysokie topole na zakręcie, gdzie kończy się asfaltowa droga i wznosi się wyżej, żeby stamtąd obserwować burzowe preludium. Podgrywa mu wiatr na liściach najwyższych drzew, lipcowa uwertura nie ma podobnych sobie w innej porze roku.