Siedział przed szklanką stojącą na biurku i zastanawiał się, dlaczego pierwszy łyk piwa smakuje najbardziej. Następne – coraz mniej. Pije się kolejne łyki z nadzieją, że wróci ten pierwszy, najbardziej ekscytujący, ale z każdym dotknięciem ust gładkiego, zaokrąglonego, szklanego brzegu oddala się to pierwsze wrażenie. I już nie wróci, tego wieczora.
Przed biurkiem, na ścianie wisiała mapa kraju. Popatrzył na pustą do połowy butelkę, przesunął wzrokiem po nazwie wydrukowanej na etykiecie – Miłosław – i pomyślał, gdzie mógł pić to piwo. Warszawa, to zbyt banalne. Najciekawsze byłyby jakieś kresy, na przykład Suwałki. Ale w Suwałkach chyba nigdy nie był. To może przynajmniej Białystok, całkiem możliwe. Z kolei bardziej na południu – to może Ustrzyki Dolne. Gdzieś tam, między Dolnymi a Górnymi, jakieś trzydzieści lat temu, rodzice wynajęli z przyjaciółmi dwa pokoje u gospodarza. W jednym z nich, przy świetle prostego, prymitywnego żyrandola z nagą żarówką, dano mu do spróbowania piwa. Była niedobrze, gorzkie.
Piwo pił w środku zimy, w schronisku na Skrzycznem. Buty ustawione przy kominku tajały i parowały. Zaś tych piw wypitych w Roczynach, pod Andrychowem, nie może zaliczyć do szczególnych osiągnięć. Ot zwykły wieczór u kuzyna, w ciepłej izbie, ogrzewanej kaflowym piecem. Przytulnie, bezpiecznie.
Do piw wypitych mógł zaliczyć jeszcze te na Pobrzeżu Koszalińskim, z daleka od domu. Bo piwo smakuje w zależności od odległości, od dystansu, im dalej tym mocniejszy, bardziej zagadkowy jest jego aromat. Na północy, pięćset kilometrów od domu, zwykły, podły Harnaś zaczyna przypominać przygodę. Kobiety tego nie rozumieją i próby wytłumaczenia im tego zjawiska spełzają na niczym.